Cienka granica
„Witamy w Czeczenii”, mat. prasowe

15 minut czytania

/ Film

Cienka granica

Marcin Stachowicz

„Witamy w Czeczenii” nie oszczędza, a więc także – nie ostrzega. Nie wiemy, kiedy po cięciu nastanie ciemność, a z ciemności wyłonią się zdobyte przez aktywistów LGBTQ+ nagrania – zarejestrowane komórką obrazy nagiej przemocy

Jeszcze 4 minuty czytania

Jak to w ogóle przeżyć? Jak patrzeć i nie stracić wzroku, kiedy oferuje się nam tak bezpośredni wgląd w kruchość czyjegoś ciała, w intymność cierpienia i śmierci? Etyczniej jest trwać z otwartymi oczami czy jednak odwrócić wzrok, oddać niewiedzy i ciemności ostatnie tchnienie (choć częściej – krzyk)? Te wątpliwości dopadały nas po śmierci George’a Floyda, skrupulatnie udokumentowanej, rozpuszczonej po socialach, ważnej jako dowód, przerażającej jako spektakl. A teraz dopadają podczas seansu „Witamy w Czeczenii” Davida France’a. Czy mamy prawo patrzeć? Czy reżyser ma prawo zmuszać nas do patrzenia? Czy to jest cena, którą płaci się za poruszanie oczu i sumień, czy raczej praca na rzecz autora i jego autorskiej renomy?

Bo „Witamy w Czeczenii” nie oszczędza, a więc także – nie ostrzega. Nie wiemy, kiedy po cięciu nastanie ciemność, a z ciemności wyłonią się zdobyte przez aktywistów LGBTQ+ nagrania – zarejestrowane komórką obrazy nagiej przemocy: bicia, torturowania, znęcania się. Kadry są nieostre, najczęściej kręcone nocą z tak zwanego biodra, czasami trudne do wizualnego zdekodowania, natomiast zawsze pełne przerażających dźwięków. To nie jest cierpienie post factum albo mortem – reprezentowane przez siniaki, opuchlizny, deformacje, pałki teleskopowe czy masowe groby – ale moment największego egzystencjalnego natężenia: zapis czystego strachu po uświadomieniu sobie, że tu i teraz – zdany na łaskę i niełaskę oprawców – jestem wyłącznie swoim ciałem. Że – zredukowany do niego i w nim zamknięty – zależę wyłącznie od własnej fizycznej wytrzymałości i czyjejś morderczej determinacji. Jest to w istocie horror nie do opisania, który u oglądających prawdopodobnie nie wzbudzi empatii, a raczej pierwotny, trzewiowy lęk. Instynktowną potrzebę ucieczki, zwinięcia się w kłębek, zakopania pod poduchą i wyrecytowania starej modlitwy progresywistów: „Nie no, to nie u nas, mamy demokrację i Unię Europejską; nie no, to nie u nas, takie rzeczy tylko w dzikiej Azji; nie no, to nie u nas, to przecież islam taki średniowieczny”.

Ale być może to właśnie w tym lęku drzemie metoda. Bo może i nie u nas, ale za to obrzydliwie blisko naszego obecnego politycznego ducha – gazów, „batonów”, straży narodowej, nazioli na ulicach, otwartej homofobii w rządzie, policji i publicznych mediach. Film Davida France’a nie tylko bada temat systemowej eksterminacji osób LGBTQ+ w republice rządzonej przez Ramzana Kadyrowa – on ujawnia zawstydzającą globalną zmowę milczenia wokół kruchości pewnych bardzo konkretnych ciał. Sygnalizuje coś, co już lata temu powinno było stać się przedmiotem pilnego międzynarodowego dochodzenia. Świat wie przynajmniej od 2017 roku, że w Czeczenii więzi się, torturuje i morduje osoby homoseksualne. Że odbywa się to w sposób metodyczny i instytucjonalny, nie tylko w formie „spontanicznych” pogromów, zabójstw „honorowych” i gwałtów „konwersyjnych”, ale też czystek dokonywanych przez policję na wyraźne polecenie rządu. Że zielone światło musi dawać Moskwa, bo przecież Kadyrow to człowiek Putina, gwarant regionalnej stabilności na postronku „siłowików”, który własną podrzędność nadrabia groźną miną na wiecach i w mediach społecznościowych.

Tyle że po pierwszym szoku nastała cisza – ani zachodni politycy, ani media, ani tak zwana społeczność międzynarodowa nie zdecydowali się nadać czeczeńskiemu ludobójstwu należytej rangi. Jak zawsze zwyciężyły doraźny interes i różnej maści geopolityki, zależności, sympatie, animozje. Współczesna Czeczenia jest lusterkiem, w którym mogą się przejrzeć wszyscy krzykacze od błędnie pojmowanej tolerancji: ci, co trąbią, że „u nas nie ma żadnej homofobii, tęczowym żyje się dobrze, robią sobie parady i seksualizują dzieci”. Bo cała sprawa tyczy się w gruncie rzeczy różnych poziomów widzialności, przy czym granica między nimi jest nieostra i ruchoma – tam, gdzie jeszcze przed chwilą dominowały obojętność i odwracanie wzroku, w sprzyjających okolicznościach może pojawić się nakaz całkowitego „oczyszczenia” pola widzenia z niewygodnych „mętów ocznych”. Jeśli w Polsce niewidzialność społeczności LGBTQ+ odnosi się przede wszystkim do poziomu prawno-politycznego, to w Czeczenii należy ją czytać zupełnie dosłownie: „bycie tym, kim się jest” – ciałem kochającym inne ciało, którego kochać nie wolno – oznacza niebycie, nieistnienie, groźbę śmierci i zakopania w anonimowym dole. Świetnie oddają to przywołane przez France’a słowa Kadyrowa z telewizyjnego wywiadu: „U nas nie ma żadnych gejów. Czeczen po prostu nie może być gejem, bo to jest wasz, Zachodu, wymysł”. Nie było, nie ma, nie będzie. Homofobii, parad, człowieka. To tylko ideologia.

„Witamy w Czeczenii”

A jednak najbardziej przerażającym znakiem owej niewidzialności są zastosowane w filmie France’a technologie cyfrowej obróbki obrazu. Bohaterowie „Witamy w Czeczenii” uciekają przed terrorem i śmiercią, szmuglowani przez rosyjskich aktywistów na lewych papierach, trzymani miesiącami w „tajnych” mieszkaniach, których nie mogą opuszczać nawet na fajka, absolutnie straumatyzowani, wycieńczeni i pozbawieni kontaktu ze światem. Ich „zniknięcie” cywilne – z rodziny, społeczeństwa, radarów władzy – wymusza „zniknięcie” fizyczne: ciała zbyt kruche, żeby istnieć i cieszyć się wolnością, muszą – dla własnego bezpieczeństwa – zniknąć także z filmu. Twarze dokumentowanych postaci zostają podmienione na wizerunki aktorów – trochę jak w technologii deepfake, tyle że nie w geście manipulatorskim, lecz opiekuńczym. W pierwszej chwili trudno się w tej całej maskaradzie zorientować i dopiero kiedy „Grisza” – Rosjanin schwytany w Groznym podczas łapanki, następnie torturowany, ale ostatecznie, jako nie-Czeczen, „Witamy w Czeczenii”„Witamy w Czeczenii”, reż. David France. USA 2020, na HBO od listopada 2020 wypuszczony – decyduje się, już po uzyskaniu azylu za granicą, na publiczne zeznania i wytoczenie procesu władzom republiki, jego prawdziwa tożsamość wychodzi na jaw. A wraz z nią – w tej jednej jedynej sytuacji – opada filmowa zasłona, odsłaniając mrożącą krew w żyłach pieczołowitość praktyki wymazywania człowieka. Nie tylko tej dokumentalnej, potrzebnej do przeżycia, ale przede wszystkim tej politycznej, polegającej na budowaniu sfery publicznej zgodnie z oczekiwaniami aktualnej władzy, która jedne ciała widzi jako ludzkie, a inne – jako „splugawione obcą ideologią”. Niewygodne widoki należy usuwać z pola widzenia – pałką, gazem, glanem, różańcem. A w dalszej kolejności, kiedy coś się skończy, a granica niepostrzeżenie przesunie – lochem, kajdanem i stryczkiem.

Tylko ci, którzy na froncie są od lat – aktywiści Dawid Istiejew i Olga Baranowa – pokazują swoje twarze od początku. Bo, jak sami mówią, i tak nie mają już wiele do stracenia. Bo, po akcjach szmuglowania, które, bez żadnej przesady, da się zestawić ze świadectwami ocalałych z Holocaustu, i tak są na celowniku władzy. Trudno po czymś takim przejść do porządku dziennego nad faktem, że w ciągu dwóch lat z Czeczenii udało się ewakuować „tylko” 151 osób, z czego 44 znalazły schronienie w Kanadzie, a ani jedna – w Stanach Zjednoczonych Donalda Trumpa. Trudno także przenieść się myślami i oglądać na spokojnie dokument o współczesnej Ameryce – dostępny w HBO GO „Transhood”, zapis pięciu lat z życia czworga transpłciowych dzieciaków i nastolatków. Nie dlatego, że nie ma tutaj tematycznego ciężaru – wręcz przeciwnie, systemowa niewidzialność człowieka, jak doskonale wiemy, istnieje i ma się w Stanach nadzwyczaj dobrze. Chodzi raczej o coś innego, o najbanalniejszą z banalnych refleksji – że wszyscy żyjemy w równoległych światach, oddzielonych od siebie enklawach, w których istnienie, bezpieczeństwo i ludzka widzialność dają się skalować podług aktualnie tam panujących Koników Ideologicznych.

W Czeczenii, jeśli jesteś gejem lub lesbijką – nie mówiąc już o transchłopaku czy transdziewczynie – należy cię niezwłocznie okaleczyć albo zabić. W turbokapitalistycznych Stanach czy Polsce możesz sobie być osobą trans, ale najlepiej jeśli: 1. siedzisz w szafie; 2. nie chcesz niczego od państwa; 3. masz pieniądze. Przy czym Polskę umieszczam tutaj absolutnie na wyrost: korekta płci nie jest wspomagana z publicznego skarbca na żadnym etapie terapii, a uzgodnienie prawno-metrykalne wciąż polega na uwłaczającej konieczności wytoczenia sprawy sądowej własnym rodzicom. W USA, chociaż wolny rynek odgrywa w tamtejszej służbie zdrowia rolę nieporównywalnie większą niż u nas, jakaś propozycja dla osób z nie najbogatszej klasy średniej mimo wszystko istnieje. „Transhood” w reżyserii Sharon Liese zajmuje się tą kwestią trochę na marginesie, skupiając się raczej – i słusznie – na rozterkach giętkich nastoletnich umysłów: jak radzą sobie one nie tylko z odkrywaniem i akceptowaniem własnej tożsamości, ale przede wszystkim – z odrzuceniem przez rodziny i grupy rówieśnicze, co w którymś momencie tranzycji jest wspólnym doświadczeniem wszystkich bohaterek i bohaterów filmu. Radzić trzeba sobie także z transfobicznym ściekiem, wylewającym się szerokim strumieniem „Transhood”„Transhood”, reż. Sharon Liese. USA 2020, na HBO od listopada 2020z mediów i internetu. Tak się składa, że kiedy piszę te słowa, globalne sociale wymiotują hejtem na Elliota Page’a, aktora, który, jeszcze jako Ellen Page, zagrał jedną z głównych ról w serialu „The Umbrella Academy”, a teraz dokonał coming outu jako osoba transpłciowa. Raz zobaczony wyrzyg jest niestety nie do odzobaczenia. A mówimy przecież o głośnym publicznym oświadczeniu i twardym kolesiu z medialnym doświadczeniem na karku, nie o cichych cierpieniach tysięcy nastolatków, skreślonych za jednym zamachem przez kumpli z klasy, własnych ojca i dziadka, prezydenta i posła oraz słynną pisarkę od czarów. (Stawiam ostatnie kropki, a do kubła już leci nowy wyrzyg).

Co do wspomnianej szansy na pomoc państwa, to w Stanach zależy ona oczywiście od rodzaju posiadanego ubezpieczenia medycznego (oraz regulacji antydyskryminacyjnych, które administracja Trumpa postanowiła storpedować w środku pandemii koronawirusa). Matka Jaya – transpłciowego chłopca/nastolatka – zmaga się nie tylko z wykluczeniem przez rodzinę i odium „wyrodnej” (bo przecież „indukuje chorobę u swojej córki”), ale także jako osoba z klasy pracującej samotnie wychowująca dziecko, nie ma na tyle dobrego pakietu, żeby pokrył przynajmniej część kosztów terapii hormonalnej. Stąd pragmatyczna decyzja – Bryce bierze ślub ze swoją dziewczyną i z miłości, i przez wzgląd na dostęp do lepszej opieki medycznej dla syna. Zmiana jakości życia jest spektakularna: Jay zaczyna kwitnąć, nabierać pewności siebie, ustępują symptomy głębokiej depresji, mniej jest myśli samobójczych, łez i konfliktów wewnątrz rodziny. Tyle że na poziomie obrazu filmowego to wciąż za mało, bo „Transhood” traktuje czynnik systemowo-ekonomiczny przyczynkarsko – nie podaje konkretnych liczb, nie wnika w strukturalne problemy amerykańskiej służby zdrowia, raczej stroni od różnicy klasowej i „ciemnych miejsc”, które ona wytwarza. Łatwo jest kibicować Leenie w trakcie jej konsultacji z obwieszoną złotem specjalistką od chirurgicznej korekty płci i żyć jej radością, kiedy nie zna się prawdziwych kosztów wpisania transpłciowości – i zdrowia w ogóle – w machinę wolnorynkowej konkurencji.

„Transhood”

Jedno wiadomo na pewno – nie są to koszty czeczeńskie, gdzie widzialność automatycznie oznacza śmierć. Jeśli więc „Witamy w Czeczenii” i „Transhood” traktują o problemach z widzialnością tożsamości seksualnych i płciowych, to ten drugi film porusza jeszcze jedną kwestię – nadwidzialności. Czy aktywizm rodziców może usprawiedliwić nieustanne odsłanianie prywatności własnego dziecka? Bo tak się właśnie dzieje w przypadku Avery, dziesięcioletniej „twarzy” transpłciowych dzieciaków w USA i na świecie, wożonej przez matkę od spotkania do spotkania, od konferencji do konferencji, od sesji zdjęciowej dla „National Geographic” do kolejnej sesji dla popularnego serwisu internetowego. W ciągu pięciu lat harówki obserwujemy, jak dziewczynka staje się coraz bardziej niespokojna i zagubiona, uwięziona w świecie dorosłych oraz „dorosłej” walki politycznej. I jak zaczyna się buntować, mówić, że chce być just a kid – i to z pozytywnym skutkiem, mimo uporu matki, że „przecież sama powiedziałaś »chcę«”. Jest też przypadek odmienny, który, przy odrobinie złej woli, mógłby stać się wodą na młyn dla wszelkiej maści transfobów. Kilkuletniego Phoenixa poznajemy, kiedy identyfikuje się jako dziewczynka, ale, po czterech latach realizacji zdjęć i rozpoczęciu nauki szkolnej, na powrót zaczyna czuć się chłopcem. Bardziej spektakularną metamorfozę przechodzi jednak jego matka – od aktywistki i bezwarunkowego wsparcia dla dziecka, przez akceptację niebinarności synka, aż po całkowitą negację. W końcowych partiach filmu mówi już bez żadnych wątpliwości, wprost do kamery: „To był wielki błąd, dzieci nie są transpłciowe. Urodził się jako chłopiec i zawsze będzie chłopcem. Może istnieją tacy ludzie, ale to chyba zaburzenie psychiczne”. Tak, bez wątpienia jest to „prawda”, z którą w dominującym klimacie politycznym łatwiej żyć. Łatwiej żyć matce.

Mamy zatem właściwe clou, punkt wspólny obu filmów inny niż tylko kwestia widzialności. Jest nim nieustanne czynienie cudzych tożsamości seksualnych i płciowych przedmiotem czyjegoś obrazu świata, polityki, nadmiernej uwagi albo wyparcia. Bez pytania o zgodę, bez obdarzania troską i autonomią, tak jakby ciało nie było sobą, ale rzeczą – kontenerem na emocje społeczne, odbiciem jakiejś ideologii, praktyki politycznej, medycznej, ekonomicznej. Raz wkluczanym, a raz wykluczanym z ram tego, co akceptowalne – zależy, jak zawieje wiatr, co się obudzi, jak krucha i ruchoma będzie wspomniana granica oddzielająca niewidzialność od nieistnienia. W Polsce mamy obecnie czas wielkiego przesuwania owej granicy – nie negocjowania i dialogowania, ale walki o jej zupełnie nową formę, w której, w miejsce nekropolityki, zatriumfuje widzialność i istnienie. Skoro konkretne grupy społeczne przestały być życiem, a stały się ideologią, naprawdę nie mamy wiele do stracenia. Bo serio, może nam się nie podobać voyeuryzm France’a, ale ekstremalny przypadek Czeczenii dobitnie pokazuje, że faszystowskie odczłowieczanie dzieli od śmierci tylko cienka błonka konwenansu i estetyki politycznej, którą łatwo pyknąć szpilką. W końcu i do nas może przyjść brodaty kreskówkowy bokser i powiedzieć: „Jacy ludzie? Przecież tu nikogo nie ma”. A potem dźgnąć, przebić granicę. Wtedy jednak pękniecie nie powinno być już dla nas żadnym wielkim szokiem.