ZMĘCZENIE: Nie ma zmiłuj
il. Tyler Hewitt, untitled, CC BY-NC 2.0

19 minut czytania

/ Obyczaje

ZMĘCZENIE: Nie ma zmiłuj

Marcin Stachowicz

Żeby móc prawdziwie cieszyć się zmęczeniem, trzeba najpierw nauczyć się prawdziwie odpoczywać i redukować frustrację, a ja – i wielu mi podobnych – wciąż tego nie potrafimy

Jeszcze 5 minut czytania

Działo się to zwykle kwadrans po pierwszej w nocy, czasami – za piętnaście druga. Higiena snu była mi zupełnie obca, pierwsza padała więc elektronika: laptop przypominał, że haruje na tej samej baterii od dwunastu lat i chce już do krainy wiecznego power napa; smartfon gasł bez zbędnych ceregieli i nawet elektrowstrząsy z pobliskiego gniazdka już go nie dobudzały. Nie było światła niebieskiego do pochłonięcia, nie chciało się ruszać po zasilacze, ale uwaga jeszcze domagała się paszy, mogłaby tak bez przerwy, aż do omdlenia (bo oczywiście nie do zaśnięcia). Następnie z odsieczą ruszał papier – książka, gazeta, jedno przeplatane drugim, może któraś w końcu wejdzie, choć zwykle obie wojowniczki FOMO kapitulowały po dwudziestu minutach wzajemnego okładania się po łbach. Kiedy zmęczenie w końcu przychodziło o czwartej nad ranem, było już zwyczajnie za późno, pozostawały więc jedynie tabletki zolpidemu albo benzodiazepin.

Mój Morfeusz, diler bez sumienia, strażnik poczucia winy dnia jutrzejszego, chociaż – patrząc na zegarek – raczej już od dawna dzisiejszego. Zjadłem procha, zatem rano będę nieżywy, ekstremalnie zmęczony, nieproduktywny i skrzywdzę najważniejszą normę nowoczesnego zapierdolu – być szczęśliwym, maksymalnie zdrowym, wyćwiczonym, nienarzekającym podmiotem własnego życia, które jest pracą. Pracą i jednocześnie przyjemnością, niekończącą się satysfakcją z kolekcjonowania bodźców, odkrywania nowego, gdyż – jak kiedyś poinstruowała mnie przyjaciółka – dzień można nazwać dniem dopiero wtedy, kiedy kończysz go z przynajmniej jednym nowym boksem w magazynie pamięci.

Trzeba siedzieć całą noc i chłonąć wiedzę, ostatkiem sił, bo świat kultury, do którego aspiruję, zasiedlają (tak to sobie wtedy roiłem, przepraszam) genialne osoby obdarzone niedostępnym dla mnie darem geekostwa: zbieracze szczegółowych informacji z przynajmniej kilkunastu dziedzin, wspaniałe kobiety oglądające po dziesięć seriali tygodniowo, doktorzy nauk humanistycznych z pierwszą książką wydaną w wieku dwudziestu jeden lat, erudytki niecierpiące na chroniczne bóle głowy, pogłębiającą się wadę wzroku, rwę kulszową i nawracające blokady prawego ramienia, nie wspominając o paraliżujących derealizacjach i skrętach kiszek, kiedy obok toczy się ekscytująca dyskusja o wizualnej konstrukcji pola społecznego albo społecznej konstrukcji pola wizualnego (to akurat wspomnienia z krótkiego epizodu na doktoracie).

A ja przecież taki nie jestem i nigdy nie będę: czytam i myślę powoli, miewam długie momenty zawiechy, słabo zapamiętuję nazwy i nazwiska, ale nade wszystko – bardzo rzadko bywam podekscytowany. Świat mnie ciekawi, lecz nie w sposób nagły, mocny i zdziczały. Latami widziałem w tym wyłącznie osobniczy niedostatek i wadę: za żadną książkę czy film nie dałbym się pokroić, o żaden tekst czy fenomen kultury nie mógłbym się pokłócić, żadna rzecz nigdy nie stała się dla mnie na tyle ważna, żebym dał radę do końca się w niej zatracić i o nią toczyć komentariackie boje z obcymi ludźmi. Podziwiam osoby, które z szaleństwem w oczach streszczają całe sezony swojego ulubionego serialu, żonglują tysiącami nazwisk, wyłuszczają dziesięć jedynie słusznych interpretacji, żeby na końcu otworzyć właz na planecie Absolutnego Zaskoczenia, kiedy ktoś rzuci tak-bardzo-niespodziewanie-i-bezczelnie: „Ok, fajny serial, ale może skończysz to piwo i wreszcie powiesz, co tam u ciebie?”. Podziwiam i zarazem się boję, bo bardzo chciałem być taki jak oni, a jestem tylko taki jak ja: stale wyczerpany nadmiarem wrażeń.

Dzisiaj bezsenność mam względnie pod kontrolą, ale kiedy redakcja „Dwutygodnika” poprosiła mnie o tekst na temat zmęczenia w dwóch skalach – skali Stachowicza oraz skali makro – najpierw poczułem podniecenie – przecież bardziej o mnie się nie da! – żeby za chwilę skręcić się w supełek wątpliwości. Bo dlaczego akurat ja? Czy po mnie coś widać? Noszę purpurowe wory pod oczami albo przysypiam na spotkaniach? Przecież całe moje życie to niekończący się trening aktywności i siły, kolejne próby ukrycia towarzyszącego mi zmęczenia, które wcale nie jest wyczerpaniem fizycznym, tylko pewną trudną do sprecyzowania kondycją egzystencjalną – powolnością myśli, ruchów i emocji. Powiedziałbym, że ta młodzieńcza tresura – zafundowana mi przez rodziców zafiksowanych na punkcie awansu społecznego oraz liczne instytucje przymusu ze szkołą i grupą rówieśniczą na czele – posiada sporo punktów zbieżnych z kulturową hodowlą „menadżerów samych siebie”: podmiotów późnego kapitalizmu z rozczytanego we wszystkie strony eseju „Społeczeństwo zmęczenia” Byung-Chul Hana.

U niemieckiego filozofa, wielkiego fanboya Fryderyka Nietzschego i hejtera Giorgio Agambena, nowoczesny samowyzysk – praca i życie ponad miarę, aż do wypalenia, z nadzorcą w postaci własnej jaźni – jest skutkiem „nadmiaru pozytywności”: prymatu „możności pozytywnej” (telegraficznie: bycia zawsze na „tak”) oraz czarnego piaru, który neoliberalny kapitalizm zgotował „możności negatywnej” (czyli świadomej odmowie działania). Kiedyś psychofizjologia „wymyśliła” kategorię uwagi, żeby przyspawać robotników do taśmy fabrycznej, a dzisiaj jakiś neuromenago, pewnie ktoś w typie Logana Roya z „Sukcesji”, sprzedał pracodawcom ideę multitaskingu, żeby stałe rozproszenie uwagi między miriadami towarów na rynku oraz okienek na pulpicie zalegalizować jako działanie dobre i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne. Kultywowanie nadpobudliwej „gonitwy myśli” – uważa Han – upodabnia nas do dziko żyjących zwierząt, istot bez wytchnienia skanujących otoczenie w poszukiwaniu sygnałów zagrożenia/zysku, zawsze w gotowości do skoku na kolejny kwiatek i jeszcze głębszą wodę pracy, zainteresowań, samorealizacji czy aktywności fizycznej.

Oczywiście, esej Niemca z Korei lub Koreańczyka z Niemiec zafascynował polskie liberalne i lewicowe inteligentki z przyczyn, które niekoniecznie dobrze świadczą o samym tym eseju. I nie chodzi tylko o to, że filozof mówi rzeczy stare, stosunkowo banalne i dobrze rozpoznane już nie tylko na akademiach, ale i w szerokiej świadomości czytelników lifestyle’owych portali i magazynów. Pisanie Hana – aforystyczne, skrótowe, jakby wycedzone przez zęby na jednym wielkim wołaczu – uniwersalizuje partykularne doświadczenia określonej klasy osób: mieszkańców dużych miast, pracowników korporacji, administracji publicznej, wolnych zawodów czy szeroko pojętej działki twórczej, rzeczywiście posiadających środki i czas na zarządzanie własną osobowością oraz ładowanie fury siana w drożejące usługi medyczne, zabiegi wellness czy rozciągniętą na lata psychoterapię.

Przeglądamy się w tym tekście z rosnącą troską, kiwając ze zrozumieniem głowami, dodatkowo podkręceni zmedykalizowaną metaforyką – depresją, ADHD czy spektrum autyzmu jako przenośnym opisem kondycji podmiotu w późnym kapitalizmie – przed którą przestrzegał już Michel Foucault oraz wielu innych, a która wciąż pozostaje tak bardzo, nieprzystojnie wręcz seksowna interpretacyjnie. Z drugiej strony te szczupłe, apodyktyczne zdania posiadają niezaprzeczalny wymiar praktyczny: jeśli Han postuluje „pozytywne zmęczenie” jako pożyteczny „ruch” ku zatrzymaniu, kontemplacji i twórczej nudzie, to nic tak nie zmusza do robienia przystanków i rozwijania niewypowiedzianych sensów jak niezgoda i bunt przeciwko temu, co zostało napisane. Mój sprzeciw kieruje się na przykład w stronę uzupełniania braków, a przede wszystkim tego jednego, który szczypie mnie najbardziej: całkowitego zignorowania faktu, że dzisiejszy turbokapitalizm jest wytworem, narzędziem i wehikułem patriarchalnej męskości. Że socjalizowanie do ukrywania zmęczenia i bycia zawsze na „tak” to tresowanie małych chłopców w byciu największymi katami samych siebie, a przy okazji – katami całej reszty świata.

Niestety, podobnie jak Han, dysponuję wyłącznie dowodem anegdotycznym, takie już chyba żelazne prawo eseju. Jest to jednak – tak mi się zdaje – anegdota wspólna dla znacznej części cis facetów, a jej kościec niedawno oddzielił od mięsa prostym gestem Bartosz Sadulski w tekście „Jak nie zostałem mężczyzną”: przeznaczeniem polskiego (i oczywiście nie tylko polskiego) kolesia jest cierpieć w milczeniu, nie okazywać słabości i regulować emocje za pomocą wkurwu. Możliwe, że z tej lakonicznej, choć przemożnej dyrektywy bije źródło współczesnego prymatu pozytywności; że to z niej, pośrednio, bierze się i to, co tak bardzo dotyka spokojnego aforystę Hana: nakaz maskowania czy ignorowania zmęczenia w każdym jego wymiarze, także tym konstruktywnym, oraz deprecjonowania gniewu, który – w odróżnieniu od złości, nieukierunkowanej i skupionej głównie na sobie – ma swój cel i dąży do zmiany wkurwiającego stanu rzeczy.

To wszystko strasznie skomplikowana i delikatna materia, ale w moim przypadku zaczęło się prawdopodobnie od oddzielenia dnia od nocy: „normalny człowiek” może odczuwać zmęczenie wyłącznie po zachodzie słońca, a ja w ciemnościach chciałem się dalej bawić, robić rzeczy, no i przede wszystkim – być z rodzicami. Kiedy te potrzeby brała w obronę matka, ojciec wyrzucał mnie z sypialni i krzyczał, że jestem chowany na babę – w jego obrazie świata była to zapewne największa z dostępnych obelg, a po północy wszystkie „baby” biegały po cmentarzach i wyły do księżyca. Noce spędzałem skulony na korytarzu i tym sposobem nabawiłem się przewlekłego lęku przed snem: spanie kojarzyło mi się ze śmiercią, z utratą kontroli, próbowałem więc ograniczyć tę (bez)czynność do niezbędnego minimum. I jak to często bywa w dobrych baśniach i słabych horrorach: później mogło być już tylko gorzej.

Na osiedlu odnotowano, że – być może z powodu niedostatków snu – zbyt długo wpatruję się w nadlatującą piłkę, zanim ta w końcu uderzy mnie w łeb, i że generalnie wykonuję większość czynności z jakimś niepokojącym namaszczeniem, powoli i z rezerwą, ochrzczono mnie zatem ksywą „mułek” (że niby taki wiecznie zamulony, powolny). W szkole podstawowej potwierdzono tę diagnozę – dobry uczeń, grzeczna chudzina, ale też typ flegmatyka, wolno się rusza, tkwi pod ścianą i się „nie kręci”, kiedy innych chłopców cały czas „rozpiera energia”. Taka klasyfikacja była jak życzenie śmierci, dyskretny rozkaz wydany plutonom egzekucyjnym – patrzcie, można go teraz bezkarnie prześladować i nawet nie kiwnie palcem; jest niebabskim ekwiwalentem „baby”, której jednakowoż nie chroni kodeks podwórkowego dżentelmena, gdyż ta bliżej nieokreślona istota prawdopodobnie posiada penisa.

Efekt osiedlowo-klasowej tresury był dwojaki: całą energię zacząłem ładować w maskowanie zmęczenia, które na resztę życia utożsamiłem ze słabością. Ponieważ jednak nie byłem w stanie przekroczyć samego siebie, zacząłem monitorować środowisko społeczno-kulturowe w poszukiwaniu wzorców męskości równie patriarchalnej, ale przynajmniej – równie zmęczonej. Smutni nihiliści, nienawidzący świata szaleńcy, milczący alkoholicy, apodyktyczni mędrcy – to wszystko stało się głównym punktem odniesienia w budowaniu własnego imago. Muzycy z blackmetalowych zespołów wyglądali na odpowiednio powolnych i zawieszonych, a jednocześnie groźnych i pełnych zwierzęcej potencji, zostałem więc blackmetalowcem. W bladości, powolności i licencjonowanym freakostwie wspierał mnie rozczochrany Sen z serii komiksów Neila Gaimana. Z poważną propozycją wystąpiło również kino artystyczne, które zaistniało w domu dzięki kanałowi TVP Kultura. Taki Pete Dayton z „Zagubionej autostrady” Davida Lyncha, to był dopiero piękny zawias (a przy tym pracował w warsztacie samochodowym i miał najlepszą kobietę)! Albo wszyscy bohaterowie wczesnego Jima Jarmuscha: snuje o podłużnych, bladych twarzach, reagujący na otoczenie rozdziawioną gębą lub złym spojrzeniem, słuchający gitar, saksofonu i własnych narcystycznych instynktów. Tempo filmów Antonioniego było tempem moich myśli i słów, a pierwsze teksty krytycznofilmowe – już dużo, dużo później – poświęciłem zmęczeniu, powolności i zawieszeniu uwagi u neomodernistów, mając tylko niejasne przebłyski świadomości, że w gruncie rzeczy piszę o sobie.

Wcześniej męski świat na zewnątrz – ten najbliższy – miał mi do zaoferowania nieobecnego ojca, który „działał” gdzieś w świecie, a w domu nie działał w ogóle; matkę, która – podpierając się bokami i spełniając szereg męskich ról – ze wszystkich sił próbowała mnie „zaktywizować” w stronę bliżej nieokreślonego „sukcesu” („Uśmiechnij się!” i „Rusz się!” jako codzienne formy matczynego drylu); oraz faszystowską przemoc szkoły rządzonej końską pięścią ministra edukacji Romana Giertycha, obecnie znanego liberalnego adwokata i wzorowego opozycjonisty. Jak powiedziała mi wówczas psycholożka z dzielnicowej poradni, dla osób takich jak ja – wiecznie rozkojarzonych, wyczerpanych, na przemian wściekłych i smutnych oraz kwestionujących „podstawowe” normy społeczne – najlepszym lekarstwem jest wojskowa dyscyplina: harcerstwo, organizacja paramilitarna albo strzelnica. Tę lekcję polskości zapamiętałem sobie na długo.

Zrepresjonowanie zmęczenia wspólnymi wysiłkami komanda patriarchalnych instytucji życia społecznego przekuło małego chłopca w doskonały podmiot późnego kapitalizmu: człowieka, który panicznie boi się braku aktywności, nie potrafi skutecznie odpoczywać oraz nienawidzi snu. Zwłaszcza to ostatnie wydaje mi się dzisiaj symptomatyczne: jeśli rzeczywiście jest tak, że – jak pisał choćby Jonathan Crary – sen to ostatni bastion oporu przeciwko logice kapitału, gdyż w stanie ograniczonej świadomości nie dokonujemy rynkowych transakcji i nie konsumujemy towarów-informacji, to moja bezsenność – bezsenność niezależnego publicysty kulturalnego, osoby ciekawej dla rynków wyłącznie za sprawą jej potencjalnej siły konsumenckiej, bo przecież nie wytworów jej pracy – byłaby przez Lisa Kapitalisa szczególnie pożądana. Skoro nie śpię z powodu przebodźcowania, to prawdopodobnie w trakcie bezsennej nocy będę nadal – kierowany frustracją i depresją – pochłaniał kolejne cyfrolitry bodźców: scrollował sociale, pisał posty, sprawdzał newsy i tak dalej. „Babka, kurde, mamy to! Mamy perpetuum mobile!” – mógłby wykrzyknąć Ferdynand Kiepski – wielki wynalazca i zarazem człowiek biegły w sztuce odpoczynku – gdyby telewizja wciąż miała wolę emitować figury zmęczenia.

Osobniczą podatność na ten systemowy imperatyw ciągłej aktywności konsumenckiej uświadomił mi dopiero lekarz od snu, zaskoczony, że wciąż mówię o zmęczeniu językiem powinności, zakazów i nakazów: że „mam prawo” czuć się zmęczony wyłącznie w nocy, a dobry dzień to koniecznie „musi być” dzień aktywny, rozpoczęty odpowiednio wcześnie i pozbawiony jakichkolwiek znamion ospałości. Latami żyłem więc w dziwacznym klinczu, w ciągu dnia pacyfikując odczuwane zmęczenie nadmiarem aktywności oraz – analogicznie – próbując wywołać zmęczenie nocne tym samym nadmiarem aktywności. Jedyną odpowiedzią ze strony organizmu było ostateczne zapędzenie mózgu w kozi róg wiecznego czuwania.

Tymczasem nie ma lepszej czy gorszej pory na zmęczenie, podobnie jak nie ma zmęczenia złego i dobrego – ono rzadko podlega etycznym klasyfikacjom, jest raczej reakcją ciała czy konstrukcją neuropsychiczną niż świadomie wypracowanym stosunkiem do rzeczywistości. Han może pisać, że odmowa działania i powrót do konserwatywnych form kontemplacji przyniosą światu bliżej niesprecyzowaną odnowę, ale przecież każdy nadmiar myślenia ma swój mroczny rewers: w akcie kreatywnej nudy ktoś wpadnie na pomysł zeroemisyjnego paliwa, kiedy ktoś inny zadeklaruje nową wojnę. Podobnie nie bardzo przekonuje mnie zmęczenie celebrowane jako forma estetyczna: wszystkie te style slow, opakowane świeczką, drogim drewnem i wegańskim obiadem, które wskazują wprawdzie na realny problem i cierpienia przeżywane przez klasę średnią, ale nie dają się wyprowadzić poza logikę samowyzysku, bo są tylko kupną usługą z trudem wkomponowaną w uciekający porządek dnia.

Żeby móc prawdziwie cieszyć się zmęczeniem, trzeba najpierw nauczyć się prawdziwie odpoczywać i redukować frustrację, a ja – i wielu mi podobnych – wciąż tego nie potrafię. Muszę cisnąć do upadłego, chociaż tego nienawidzę i chociaż świadomie wytworzyłem wokół siebie takie warunki, które powinny skutecznie pacyfikować wszelkie ciśnienie: bez pracy na etacie sam reguluję czas aktywności i odpoczynku oraz zarabiam na tyle mało, żeby wykluczyć się z dużej części klasośrednich pragnień i bolączek. A jednak mimo to nie potrafię przestać, bo odpuszczenie oznaczałoby obnażenie się z własnym zmęczeniem, a ujawnienie zmęczenia – przyznanie się do słabości.

Niby nic wielkiego, przecież każdy potrafi zdobyć się na taką elementarną konfesję, żyjemy w końcu w tak zwanym cywilizowanym kraju wzniesionym na fundamentach chrześcijańskiej aksjologii. Trochę gorzej, jeśli kulturowo usankcjonowaną reakcją na wczesne wyznanie, że nie jest się niezłomnym i silnym, zawsze niezmęczonym i gotowym do akcji, pozostawała trudna do poznawczego opracowania erupcja przemocy. Nazwijcie mnie milenialskim płatkiem śniegu, ale ciało po prostu tamte razy pamięta. A jak ból nagle odżywa, to jednak zawsze lepiej cisnąć dalej i się nie zastanawiać.

Przyznaję, tylko już teraz proszę bez bicia – skoro konstruktywne wyczerpanie jakąś rzeczą prowadzi ostatecznie do słusznego gniewu, to mój gniew jest bardzo słuszny i bardzo prosty: kieruje go w stronę nadpobudliwej patriarchalnej męskości, która tak strasznie boi się zasłabnąć, że wypatroszyła cały świat z organów odpowiedzialnych za odczuwanie zmęczenia. Pokolenia chłopców tresowanych w wypieraniu oznak bezsiły pozostawiły nam system oparty na jednej wielkiej maskaradzie: udawaniu, że nikt – nawet Bóg Ojciec, Matka Gaja czy Ich Stary – nie potrzebuje odpoczynku oraz że wszystko – nawet oni sami – pozostanie już po wsze czasy niewyczerpane i niewyczerpywalne.

Ta bajka ma tysiące odsłon, a jej ostatnia wersja – że kapitalizm w końcu przezwycięży sen, śmierć i skończoność planety – to tylko kolejna ogniskowa gawęda żołnierzyka z kościaną maczugą. Gorzej, że wszyscy – mali chłopcy i małe dziewczynki, wszystkie małe osoby, które już się stały albo kiedyś staną się duże – pozostajemy nieutulonymi zakładnikami tego okrutnie męczącego mindsetu. Jest nim także ten tekst, który wcale nie chce się zakończyć, nie planuje się wyczerpać, pragnie dalej być pisanym, a to tylko dlatego, że nie potrafi odpuścić pewien trzydziestoletni koleś nazwiskiem Stachowicz. I jedyne, co ten koleś może teraz zrobić, żeby udowodnić czytelniczkom, że jednak czegoś się nauczył, to po prostu przestać. „Przestań! Daj już ludziom, sobie odpocząć”. Nawet tutaj umiem tylko w samodyscyplinę.