Pozwól, że opowiem ci o naszej planecie

19 minut czytania

/ Film

Pozwól, że opowiem ci o naszej planecie

Marcin Stachowicz

W globalnym kompleksie filmu przyrodniczego zmieniło się niewiele – wystarczy krótka wycieczka po Netfliksie, żeby przekonać się o niesłabnącej hegemonii białych opowiadaczy i monumentalnych kadrów

Jeszcze 5 minut czytania

Bez opowieści założycielskiej nie ma legendy. Bez legendy nie ma bohatera masowej wyobraźni. Dlatego nieważne, w jakim stopniu prawdziwa, ta historia po prostu musiała zostać opowiedziana.

A było tak: stary człowiek był kiedyś chłopcem. Nie chłopcem zwykłym, ubabranym mokrą breją z piaskownicy, ale synem akademika, wykładowcy na uniwersytecie w Leicester. Około 12 mil od ojcowskiej alma mater znajduje się miasteczko Tilton, parę niskich budyneczków otoczonych wzgórzami. Google Maps pokazuje mi krajobraz, który nie tyle mógłby być, ile zwyczajnie jest Tolkienowskim Hobbitonem: łagodnie pofałdowaną ziemię przecinają pola uprawne i soczyście zielone łąki, mgła już gęstnieje w dolinach, żonkile tulą się do słońca. W tym arcysielskim otoczeniu, głosi legenda, chłopiec spędzał cały swój wolny czas, zapuszczając się do pobliskiego kamieniołomu w poszukiwaniu „ukrytych skarbów”. Skarby – skamieliny amonitów i innych prehistorycznych stworzeń – rozbudziły w nim zainteresowanie historią życia na Ziemi oraz zdeterminowały przyszłe losy. Chłopiec został fanatykiem przyrody, niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie wildlife documentary, ukochanym telewizyjnym głosem nie tylko Brytyjczyków, ale całego zachodniego świata.

Ten chłopiec to oczywiście sir David Attenborough, a dokładnie – jego wyidealizowana publiczna persona z filmu „Życie na naszej planecie” (2020). Historia zatoczyła bowiem koło i dzisiaj to 94-letni sir David – mam nadzieję, że nikt nie będzie miał mi za złe tego porównania – jest skamieliną. Kiedy w 2018 roku BBC wyemitowało „Dynastie” – serial poświęcony zagrożonym gatunkom zwierząt – były dziennikarz śledczy stacji, George Monbiot, opublikował w „Guardianie” tekst pod wiele mówiącym tytułem: „David Attenborough zdradził świat życia, które kocha”. Monbiot zarzucił telewizyjnej ikonie, że jej filmografia od lat utwierdza widzów w przekonaniu, że tak zwane siedliska dzikiej przyrody to w istocie nietknięte ludzką ręką enklawy monumentalnej, ruchliwej i nieskończonej bioróżnorodności. Wystarczy wyłączyć dźwięk i pozbawić obrazy werbalnego komentarza, a katastrofa klimatyczna i wymieranie znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Sam Attenborough z dumą podkreślał – i było to raptem kilka lat temu – specyficzny eskapizm „Dynastii”, które miały nieść „ulgę w politycznym krajobrazie katastrofy, coraz bardziej dominującej w naszych myślach”. Tymczasem, mówi Monbiot, takie podejście to świadome kreowanie fałszywego obrazu świata i utwierdzanie siebie i odbiorców w niezdrowym samozadowoleniu. To szczyt bierności w sytuacji, kiedy sami twórcy filmów przyrodniczych od dawna wołają, że nie są już w stanie wymazywać dowodów zniszczenia i prezentować „dziewiczych” ekosystemów, bo takie po prostu nie istnieją. A producenci, jakby na przekór praktyce i Realnemu, wciąż żądają niegdysiejszych Edenów.

„Życie na naszej planecie”

Piarowcy sir Davida – człowieka, bądź co bądź, z wierzchołka piramidy zaufania społecznego w Wielkiej Brytanii – szybko podchwycili tę krytykę i z umiarkowanego pragmatyka wycisnęli tyle zaangażowanego alarmisty, ile tylko się dało. Netfliksowa „Nasza planeta” (2019) to jeszcze nie było to. Na poziomie scenariusza owszem, wiele mówiło się o zagrożeniach i utracie, i to nawet nie w samej narracji z offu, ale bardziej – na stronie internetowej serii. Wizualnie była to jednak wciąż ta sama spektakularność, idealizowanie i wymazywanie śladów obecności człowieka, co precyzyjnie wypunktowało Brytyjskie Towarzystwo Ekologiczne w publikacji poświęconej serialowi. Właściwy testament i świadectwo przemiany to dopiero „Życie na naszej planecie” – obraz wybitnie konfesyjny, zaangażowany, łączący twarde dane, profetyzm i siłę biografii, która obejmuje znaczną część XX wieku. Jeśli kiedyś skamielina była w pierwszej kolejności fascynującym śladem historii planety, dzisiaj odnosi się także do jej przyszłości – jako symbol spalania paliw kopalnych oraz materialny znak losu, który może stać się udziałem obecnych form życia na Ziemi. Rolę ostrzeżenia odgrywa więc w filmie i kamieniołom w Tilton, i sam sir David – nostalgizujący własną „prehistoryczną” młodość, a jednocześnie odrzucający dawną pychę i krótkowzroczność.

No i jest, mamy to! Starszy biały mężczyzna – autorytet, ekspert, świadek, praktyk obserwacji i miłośnik przyrody – mówi o kryzysie i nadciągającym zniszczeniu. Snuje apokaliptyczne wizje, owszem, ale daje też pełne nadziei rady młodym pokoleniom, decydentom, światu od prawa do lewa i od Południa po Północ (punktem kulminacyjnym filmu jest zresztą jego słynne wystąpienie na konferencji COP24 w Katowicach). Po raz pierwszy przyznaje to, co inni dokumentaliści wiedzą od wielu lat: że z dekady na dekadę i z roku na rok kręcenie dokumentów przyrodniczych jest coraz trudniejsze, droższe, związane z poszukiwaniem, czekaniem, stosowaniem coraz bardziej skomplikowanych technik filmowych i wymyślnego sprzętu. Jednocześnie narracja tego filmu zamyka się w znajomej figurze kulturowej: białego retora i gawędziarza, który wypowiada się – domyślnie – w imieniu całej planety, wszystkich jej mieszkańców, wszystkich ekosystemów, nawołując do renaturalizacji (rewiliding) Ziemi i podając możliwe makro- i mikrosposoby osiągnięcia tego celu (m.in. zmianę nawyków żywieniowych, inwestowanie w zrównoważone rolnictwo i odnawialne źródła energii, zalesianie i tak dalej), a podróż kończąc w „odzyskanym dla dziczy” postapokaliptycznym Czarnobylu. Jasne, myślenie i mówienie o klimacie wymaga globalnej perspektywy, systemowości i szukania jak największej liczby połączeń w odległych od siebie dziedzinach i miejscach. Czy jednak nie jest już dzisiaj czymś etycznie pokrętnym, że w obronie najbardziej zagrożonych ekosystemów – choćby kenijskich sawann, lasów deszczowych w Indonezji czy raf koralowych na Pacyfiku – staje człowiek, który bywał w nich tylko gościem: pracownikiem telewizji starego imperium kolonialnego, wydelegowanym w podróż celem dowiezienia jego sytym i znudzonym obywatelom egzotycznych wrażeń? Czy przekonanie zachodniego świata, że sir David MUSI się wypowiedzieć i stanąć po właściwej stronie historii, w innych zakątkach globu nie jest odczytywane jako nowa odsłona mitu o „białym zbawicielu”? Czy legenda i pozycja w mediach usprawiedliwiają stary paternalizm?

***

Bez opowieści założycielskiej nie ma legendy. Bez legendy nie ma bohaterki masowej wyobraźni.

A było tak: kobieta była kiedyś dziewczynką. Córka Brytyjki i Kenijczyka, dzieciństwo spędziła w Karen na przedmieściach Nairobi. Wtedy, na początku lat 70., w tamtej okolicy trudno było odnaleźć coś naprawdę „dziewiczego”, natomiast obfitość dzikiej zwierzyny – jak czytam w reportażu poświęconym kenijskiej ochronie przyrody – rzeczywiście mogła robić wrażenie. Pewnego razu, kiedy dziewczynka i jej brat bawili się nieopodal domu, w zaroślach zaobserwowali góralka skalnego – małego ssaka, który wyglądem przypomina świstaka, ale jego najbliższym krewnym jest słoń. Brat już szykował naładowaną procę, nim jednak zdążył jej użyć, zza winkla wyłonił się Samochód Białego Człowieka, a jego kierowca wyjaśnił spokojnym, ojcowskim tonem, że góralków nie należy niepokoić. Potem zaprosił dzieci do swojego domu i długo snuł fascynujące opowieści o lokalnej faunie. To spotkanie – i późniejsza przyjaźń – zdeterminowały przyszłość dziewczynki. Została biolożką i fanatyczką przyrody, specjalistką od jej ochrony, niekwestionowaną ekspertką od zaangażowanych wildlife documentaries.

Dziewczynka nazywa się Paula Kahumbu, ma dzisiaj 54 lata i w Polsce mało kto o niej słyszał. Tymczasem program wymyślony i prowadzony przez Kahumbu – „Wildlife Warriors” – bije w Kenii rekordy popularności: pod koniec pierwszego sezonu „Wojowników” oglądało 51% kenijskich telewidzów, serial był także emitowany przez nigeryjską EbonyLife TV, której zasięgi są panafrykańskie. Nie trzeba być także szczególnie spostrzegawczym, żeby błyskawicznie wychwycić różnice między legendą założycielską Kahumbu a peletonem sukcesów sir Davida. Historia kenijskiej przyrodniczki to w istocie opowieść o emancypacji i stopniowym wyzwalaniu się z rasowo-kolonialnych ograniczeń, reprezentowanych przez nieśmiertelną figurę białego opowiadacza – wraz z jej pesymizmem, tendencją do apokaliptycznych wizji i skupieniem przede wszystkim na grzechach i nadziejach człowieka Zachodu. „Białym zbawicielem”, który uratował góralka przed dzieciakami z procą i dzieciaki przed samymi sobą, był znany paleoantropolog Richard Leakey: przyszły wieloletni dyrektor Muzeów Narodowych Kenii, a następnie szef kenijskiego Departamentu Ochrony Przyrody (i reformator tegoż). Kahumbu nie kryje, że bez jego nauk i późniejszej protekcji ona – dziewczyna z ubogiej klasy średniej i z mieszanego małżeństwa – prawdopodobnie skończyłaby tam, gdzie większość jej koleżanek: w szkole dla sekretarek. To Leakey wysłał zdolną uczennicę na staż w Instytucie Badań nad Naczelnymi. To Leakey zachęcał ją do pracy naukowej – Kahumbu studiowała w Bristolu i na Florydzie – a kiedy okazało się, że dla protegowanej ważniejsze są aktywizm i praca w terenie, zatrudnił ją w państwowej ochronie przyrody. Dla czarnej kobiety w postkolonialnej rzeczywistości najwyraźniej żadna inna legenda nie była i nie jest dostępna.

Dzisiaj Kahumbu nie podziela pesymizmu Leakeya, który – po latach walki z kłusownictwem i utracie obu nóg w katastrofie samolotu – uważa, że kenijskiej przyrody nie da się uratować przed korupcją rządzących i obojętnością mieszkańców. „Zamknął się w narracji beznadziei, a jego postawa zdążyła zdemotywować licznych pracowników ochrony przyrody” – mówi Kahumbu w wywiadzie dla „New Yorkera” – „Obawiam się, że polityczni decydenci przywiązują zbyt dużą wagę do jego słów – i że w końcu na serio uznają: «Po co dalej finansować ochronę przyrody, skoro i tak wszystko stracone?»”. Zamiast poddawać się melancholii, ekolożka woli edukować i popularyzować: „Wildlife Warriors” w niczym nie przypominają statycznych obrazków z wyludnionej „dziczy”, chociaż sama Kahumbu, ze względu na styl narracji, bywa nazywana „kenijskim Davidem Attenborough”. Każdy odcinek skupia się na innym zagrożonym ekosystemie oraz przybliża sylwetki ludzi – tytułowych „wojowników” – którzy usiłują walczyć z ich degradacją, ale przede wszystkim – ochronić ginące gatunki zwierząt. Prowadząca odwiedza między innymi rezerwat słoni w Parku Narodowym Amboseli, towarzyszy mężczyźnie zastawiającemu pułapki fotograficzne na czarne lamparty, rozmawia z masajską starszyzną na Wzgórzach Loita, gdzie państwo planuje wytyczyć nowe szlaki komunikacyjne. Punkt wspólny jest jeden: bohaterowie muszą się wywodzić z lokalnych społeczności i reprezentować kenijskie (lub szerzej – afrykańskie) instytucje. Jak wyjaśnia Kahumbu, główna misja programu to „sprawić, by czarni zaczęli rozmawiać o zwierzętach, nauczyli się odpowiednio z nimi obchodzić i wyrażać współczucie dla miejscowej przyrody”.

„Wildlife Warriors”, fot. © WildlifeDirect

Z perspektywy starszego białego pana może się to wydawać doprawdy zaskakujące: jak to, macie u siebie takie cuda natury i nie chcecie o nie zadbać?! Rasistowski stereotyp już wjeżdża w wysadzanej krzemem i diamentami lektyce, rozdając wszystkim zebranym fotografie martwych słoni i nosorożców. Tymczasem sprawa jest oczywiście dużo bardziej skomplikowana. W kenijskiej ochronie przyrody – podobnie jak w biznesie safari – dominują biali, a sama ochrona bywa postrzegana jako narzędzie kolonialnej dominacji: furtka do wprowadzania kolejnych zakazów i ograniczeń kosztem ludzi i ich potencjalnego dobrobytu. Gigantycznym problemem jest także korupcja oraz kłusownictwo, z którego zyski czerpią różnej maści bojówki i grupy interesu, grożąc, porywając, torturując, a ostatecznie – zabijając niepokornych aktywistów. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej, bo – jak mówi Kahumbu – wielki wpływ na ekologiczną obojętność miały dekady „wymazywania” lokalnych mieszkańców z telewizyjnych narracji przyrodniczych, w czym spore zasługi ma również nasz stary znajomy David Attenborough. Zebry, antylopy gnu, lwy, hipopotamy, wysokie trawy, potężne baobaby i zero czarnych ciał – ani wśród gości, ani wśród prowadzących, co najwyżej jakieś rachityczne wzmianki w napisach końcowych. Białe reprezentacje niebiałych domów musiały więc zrodzić alienację: poczucie, że to, co nasze, bliskie, tutejsze, właściwie nie należy już do nas, zostało zagarnięte i oddane w posiadanie „globalnej społeczności” (która jest rozumiana przede wszystkim jako spadkobierczyni białej metropolii), może zatem niech owa „społeczność” zajmie się teraz swoimi skarbami, a nam pozwoli żyć i dalej się rozwijać. Znowu Kahumbu: „Afryka zawsze była postrzegana przez pryzmat człowieka Zachodu – zazwyczaj białego mężczyzny eksperta – spoglądającego na dziką przyrodę w niemym zachwycie”.

Za tym uniesieniem kryje się oczywiście wielkie przemilczenie, efekt ciężkiej pracy speców od montażu oraz charyzmatycznych narratorów. Nie ma już – a może nawet nigdy nie było – czegoś takiego jak „przyroda całkiem dziewicza”. Kamera chwyta stado bawołów w ich naturalnym otoczeniu, ale zaraz obok – kilometr, dziesięć, sto – znajduje się wioska, biegnie szlak komunikacyjny, kursują ciężarówki, wyrasta linia wysokiego napięcia, dymią fabryczne kominy. Dla ekologów – zarówno tych działających globalnie, jak i lokalnie – wielkim wyzwaniem pozostaje zachowanie równowagi między potrzebami lokalnych społeczności a koniecznością ochrony ekosystemów przed nadmierną eksploatacją. Wildlife movies nigdy nie miały tego rodzaju dylematu: liczył się kadr, spektakularność, osobność „niesamowitego świata przyrody”, wizualna perfekcja, egzotyka. Piękno rozumiane jako wielki, oddzielony od ludzkich siedlisk pejzaż kocioł, aż po horyzont wypełniony migrującymi stadami, tokującym ptactwem i żabim rechotem. Obraz dobry do oglądania i dobry do posiadania. Taki, który pozwala zakrzyknąć w estetycznej ekstazie: „Patrzcie, jaki ten nasz świat cudowny!”. No właśnie – nasz, czyli kogo?

***

W globalnym kompleksie filmu przyrodniczego zmieniło się zatem niewiele – wystarczy krótka wycieczka po Netfliksie, żeby przekonać się o niesłabnącej hegemonii białych opowiadaczy i monumentalnych kadrów. Jedyną alternatywą, która pojawiła się w odpowiedzi na katastrofę klimatyczną, jest narracja apokaliptyczno-pouczająca, w miejscach takich jak Kenia trudna do zaakceptowania, postrzegana jako złogi kolonialnego poczucia wyższości i niesłabnącej chęci eksploatowania. Sir David kiedyś tylko się zachwycał, dzisiaj straszy i radzi – i nie da się nie przyznać mu racji oraz nie uznać piarowej sensowności świeżo wyćwiczonego alarmizmu tego bardzo znanego człowieka. Uniwersalizm jest jednak bronią obosieczną: daje panoramiczny obraz całości, ale pozostaje ślepy na lokalne niuanse. Kenia – i inne kraje globalnego Południa – nie mogą sobie pozwolić choćby na cień defetyzmu, bo inaczej polityczni i biznesowi decydenci uznają, że właśnie dostali upragnione zielone światło: katastrofie nie da się zapobiec, trzeba więc karczować i wybijać pod nowe osiedla, autostrady i rurociągi. To dlatego wyściubienie nosa z serwisów streamingowych i zejście na poziom lokalny pozwala zobaczyć, że nie ma czegoś takiego jak ewolucja dokumentu przyrodniczego: są tylko różne jego odsłony, zależne od kontekstu i miejscowych potrzeb.

Bo prawdę mówiąc, „Wildlife Warriors” przypomina te przyjemne, rozrywkowe serie z lat 90., które jako dzieciak oglądałem na kanale „Animal Planet”. Pod optymistyczną otoczką skrywa się jednak poważna misja: upodmiotowienie kenijskiej ochrony przyrody, walka o jej niezależność, edukacja nastawiona na zmianę tu i teraz, a nie w ramach ruchów globalnych, które, umówmy się, dla wielu wciąż pozostają nieprzekraczalną abstrakcją. Widać to zresztą w coraz liczniejszych badaniach: filmy przyrodnicze – oraz na przykład fotografie ilustrujące teksty o katastrofie klimatycznej – koncentrujące się na określonych, zindywidualizowanych przypadkach czy historiach, wyzwalają u oglądających silniejszą reakcję emocjonalną niż prezentowanie danych statycznych czy tendencji planetarnych. Na to, co bliskie i znajome, reagujemy mocniej, co jest zresztą tożsame z naszą dotychczasową wiedzą o psychologicznych mechanizmach altruizmu i empatii. Wybór bardziej „tabloidowej” narracji – chociaż dla wielu kontrintuicyjny i zawężający spojrzenie – wydaje się więc strategicznie jak najbardziej uzasadniony.

Być może zatem opowieść założycielska snuta przez „fanatyków przyrody” nie jest już potrzebna. Być może legenda to przeżytek, a figura białego opowiadacza – mentora dla jego odpowiedników z krajów Południa – tylko uniwersalizuje to, czego nie powinno się uniwersalizować. Jeśli bowiem jakieś indywiduum posiada pełną legitymację do pouczania, jest to z pewnością indywiduum nie-człowiecze. Jakiś czas temu pisałem zresztą na niniejszych łamach o „zwierzętach z kamerą”, raczej sceptycznie podchodząc do praktyki antropomorfizowania bohaterów dokumentu przyrodniczego. Dzisiaj moja ocena nie byłaby już taka surowa. Globalny sukces filmu „Czego nauczyła mnie ośmiornica” (2020) w reżyserii Pippa Ehrlicha i Jamesa Reeda – w połączeniu ze wspomnianą tendencją do przeżywania i pamiętania zindywidualizowanych historii – każe się zastanowić, czy tego rodzaju portrety międzygatunkowej „przyjaźni” nie są obecnie jedną z najmocniejszych strategii retorycznych w walce o zachowanie bioróżnorodności. „Ośmiornica” nie jest oczywiście idealna, człowiek i historia jego przemiany wciąż są tutaj wątkiem centralnym, z pewnością nie jest to jednak monumentalny ekofresk ani pretekst do snucia filozoficznych rozważań o kondycji ludzkiej – jak u mojego ukochanego Wernera Herzoga. Jeśli po obejrzeniu tego filmu choć jedna osoba zrezygnuje z ulubionego makaronu z owocami morza – cóż, będę to postrzegał jako sukces. Obawiam się natomiast, że testament sir Davida – owo monumentalne spojrzenie na całość naszej planety okiem sędziwego mędrca – zawiera wprawdzie same słuszne spostrzeżenia, ale skuteczność strategii retorycznych, którymi się posługuje, pozostaje trudna do zmierzenia, budząc zasadne pytania i to mimo napawających optymizmem ostatnich 20 minut o potęgowanie poczucia beznadziei i wpędzanie widzów w dalszą bierność. Skoro tyle robimy, to dlaczego nie robimy wciąż nic? Czemu mamy w ogóle coś robić, skoro korporacje hulają sobie w najlepsze – raz są w Stanach, a raz w Dubaju, lekce sobie ważąc granice, ślady węglowe i wirusy, a nam każą się samoograniczać? Po co mamy się czegoś wyrzekać w świecie tak niepewnym i pełnym abstrakcyjnych danych?

Dlatego nie miałbym nic przeciwko, gdyby to ośmiornica została nową bohaterką masowej wyobraźni i wyparła z tej roli figurę białego opowiadacza. Bo ośmiornica nie potrzebuje legendy. Ośmiornica potrzebuje być.