SAMOTNOŚĆ: Sami przy stoliku
小 黃間 CC BY-NC 2.0

21 minut czytania

/ Obyczaje

SAMOTNOŚĆ: Sami przy stoliku

Aleksandra Boćkowska

Twórczych baterii nie ładują zasięgi. Raczej kameralne sytuacje, w których wymienia się energię. Niezależnie od tego, czy chodzi o rozproszenie emocji po spektaklu, o merytoryczną rozmowę czy balangę po bandzie, muszą być w tym inni ludzie

Jeszcze 5 minut czytania

Aktorka Justyna Wasilewska nie je mięsa, więc nie wie dlaczego, ale układa akurat taką analogię: – Kiedyś szłaś do sklepu i przy okazji rozmawiałaś z panią Irenką. Ona mówiła ci, co kupiła, gdzie jest taniej albo lepiej, jaki ma fajny nowy przepis na kotlety. Ty mogłaś pomyśleć o rzeczach inaczej, kupić dzięki temu inny kawałek mięsa albo ten co zawsze przyrządzić w inny sposób. Teraz nie spotkasz pani Irenki, bo w sklepie może być tylko jedna osoba.

Wiadomo, o co chodzi. Dawniej na spektakl przychodziła publiczność. Odbierała i oddawała energię. Plotkowała w bufecie, komentowała, podrzucała pomysły, co można by zrobić lepiej. Dziś, nawet jeśli pomiędzy lockdownami przychodzi, to musi się zaraz zwijać. Zza maseczek trudno odgadnąć emocje. Przeważnie nie przychodzi, ogląda streamingi i reaguje w granicach możliwości Facebooka – like, dislike, wow albo brr. Po zagraniu streamingu Justyna schodzi ze sceny z wrażeniem, jakby nie skończyła pracy. – Bez realnego kontaktu wykonujesz nagle inny zawód, na który wcale się nie pisałaś – mówi.

Łapiesz i zapraszasz

To było prawie 60 lat temu. Teresa Kuczyńska napisała w 1962 roku w „Ty i Ja” tekst, w którym trochę obśmiewała wernisaże. Że chodzi w nich o stroje i ploteczki, a nikt nie pamięta o artystach. Oni tymczasem nie mają łatwo – nie dość, że muszą się namęczyć przy zorganizowaniu imprezy, to potem prace wiszą bez sensu, rzadko kto omawia w prasie, rzadko kto kupuje. Swoją drogą, niewiele brakowało, by ten materiał zmiótł magazyn z rynku. Tekst był zilustrowany zdjęciem niechętnego rządzącemu wówczas Władysławowi Gomułce polityka, co stało się pretekstem do zwolnienia naczelnego „Ty i Ja”, Romana Jurysia. Potem wyszło na jaw, że chodziło o antysemityzm, a nie bieżące rozgrywki, ale to inna historia. Dla nas ważne jest to, że już wtedy kuluary kultury zdawały się nieistotne. Być może trzeba było światowej pandemii, by zrozumieć ich sens.

– Sytuacja pandemiczna pokazała, że nawet zdjęcie na Instagram wymaga fizycznej obecności – zauważa pisarz i kurator Max Cegielski, który pamięta, jak jeszcze niedawno wszyscy narzekali, że ludzie przychodzą na wernisaże po wino i materiał na instastory, a nie oglądać sztukę. – Okazuje się, że coś, co wydawało się karykaturą odbioru sztuki, było czymś, bez czego sztuki wizualne nie mogą się nie tyle obyć, ile po prostu odbyć.

Skoro już jesteśmy przy Instagramie – pisarka Agnieszka Drotkiewicz wrzuciła niedawno swoje zdjęcie w sukience z odsłoniętymi plecami i ramionami. Na pierwszym planie plecy, na drugim schody w Teatrze Wielkim. Napisała, że tęskni za Operą i okazjami do noszenia strojów jak z filmów o Bondzie.
– Znalazłam to zdjęcie, szukając czegoś innego. Spojrzałam na ludzi bez maseczek, na przestrzeń i poczułam ogromną tęsknotę za tamtym światem, pewną beztroską, za zapachem opery, który uwielbiam, tą mieszanką pasty do podłóg i perfum.

Drotkiewicz słucha ostatnio podcastów Esther Perel. Zapamiętała, że mówiąc o wyjaławiających skutkach izolacji, sławna terapeutka zwróciła uwagę, jak odcięcie od bodźców zabiera z życia erotykę. Niekoniecznie rozumianą jako seks, flirt i romanse, ale jako erotyczną miłość do życia, wszelkie ekscytacje, chociażby większymi wyjściami, które mają inspirującą moc.

W wernisażach, bankietach po premierach, lampkach wina po spotkaniach z pisarzami w jakimś stopniu chodzi o kontemplację dzieła. W większym jednak o spotkanie. Może płynąć z niego zwyczajna przyjemność, bo dla pisania najważniejsze jest to, co nie jest pisaniem, a sztuka powstaje w barach, nie przy biurkach, bo – wreszcie – może wyniknąć z tego twórcza moc. Anda Rottenberg przykładami sypie jak z rękawa. Kilka lat temu poszła do TR Warszawa na spektakl w reżyserii Katarzyny Kalwat. Nie znała jej wcześniej, ale zamieniły po premierze parę zdań. Potem Kalwat wciągnęła ją w interdyscyplinarny projekt „Maria Klassenberg”, gdzie Rottenberg gra samą siebie. Innym razem na biennale w Wenecji spotkała Gregora Schneidera, niemieckiego artystę, którego chciała zaprosić do udziału w wystawie „Postęp i higiena”, nad którą akurat pracowała w Zachęcie. Zaczęli rozmawiać, okazało się, że on akurat kupił dom, w którym urodził się Goebbels. Przymierzał się do rozbiórki i zrobienia wystawy z pozostałości. – W rezultacie projekt „Unsubsrice” zajął trzy sale w sąsiedztwie głównej wystawy. W moim zawodzie tak to właśnie wygląda. Masz w głowie pomysł na wystawę, idziesz na wernisaż, spotykasz setkę artystów i nagle widzisz tego, o którym nie pamiętałaś, a koniecznie chcesz go zaprosić. Łapiesz go więc i zapraszasz – mówi.

Numer „Dwutygodnika” o samotności

Od ponad roku oglądamy spektakle i filmy na prostokątach własnych ekranów, śledzimy oprowadzania kuratorskie przez Zooma, słuchamy muzyki nagrywanej przez artystów w osobnych pokojach, tylko książki z tej tęsknoty zdarza nam się czytać wspólnie, na głos. Czy kultura ma moc działania przeciwko samotności? Czy wirtualnie praktykowana sztuka także staje się płaszczyzną wspólnoty? Czy może tak bardzo tęsknimy za prawdziwymi spotkaniami, kuluarami wydarzeń artystycznych, że nie umiemy i nie chcemy się już cieszyć online’em? Czy kiedy wreszcie – na długo po salonach piękności i galeriach handlowych – otworzą teatry, galerie i kina, będziemy umieli jeszcze rozmawiać na żywo?

Justyna Sobolewska, krytyczka literacka i kuratorka Festiwalu Języka Polskiego w Szczebrzeszynie, nie próbuje nawet zliczyć rzeczy, które wydarzyły się dzięki spotkaniom twórców podczas festiwali. Czasem są to zdarzenia doraźne, na przykład Mikołaj Trzaska niespodziewanie gra jam session z przypadkowo spotkanymi osobami. Czasem rodzą się inicjatywy zorganizowania czegoś w przyszłości. A czasem Adam Wajrak, dzięki pogawędce przy pierogach z Maciejem Robertem, odkrywa bardzo rzadko spotykanego chomika europejskiego. Max Cegielski nie napisałby nigdy powieści „Prince Polonia”, gdyby nie spotkania z widzami wystawy „Sklep polsko-indyjski”, na której razem z artystą Jankiem Simonem przypomniał między innymi o przemycie czasów transformacji. – Każde oprowadzanie kuratorskie wywoływało wspomnienia słuchaczy. Podchodzili potem, mówili: „Panie Maksie, ja to wiem lepiej od pana, byłem tam”. Zobaczyłem, że ludzi to ciekawi, że jest jeszcze trochę historii do opowiedzenia, i napisałem powieść – mówi.

Słowem, twórczych baterii nie ładują zasięgi. Przeciwnie, raczej kameralne sytuacje, w których wymienia się energię. Niezależnie od tego, czy chodzi o rozproszenie emocji po wyczerpującym spektaklu, o merytoryczną rozmowę czy balangę po bandzie, muszą być w tym inni ludzie. – Jeśli sercem teatru jest scena, to kuluary są płucami – mówi dziennikarz kulturalny i krytyk teatralny Mike Urbaniak. – Niczym krwinki stąd czerpiemy tlen, którym są wiadomości, plotki, inspiracje, kłótnie i tak dalej, i roznosimy go po całym organizmie teatralnym, zasilając układ krwionośny teatru. Bez tego teatr jest martwy.

Sztuczne płuca

Normalnie wrzałoby, przynajmniej w teatralnej bańce. Oto Paweł Demirski debiutuje jako reżyser, adaptacją ostatniego tekstu Sary Kane „4.48 Psychosis”. Premiera miała się odbyć 10 kwietnia w poznańskim Teatrze Polskim. Tymczasem była trzecia generalna. Zaproszono kilka zaprzyjaźnionych osób. Mike Urbaniak: – Od rana byłem podekscytowany jak dziecko przed wyjazdem na kolonie. Zjawiłem się w teatrze godzinę wcześniej, ktoś wyskoczył z kulis przywitać się, potem następna osoba, wypiliśmy trochę wina w garderobie. Po spektaklu gadaliśmy jeszcze jakiś czas. Byłem najszczęśliwszą osobą na świecie.
Pytam, o czym plotkowali. O tym, kto ma koronawirusa, kto astrę, a kto pfizera.

W Teatrze Polskim od jesieni przygotowano cztery premiery. Niektóre udało się wystawić kilka razy, inne tylko w streamingu, „4.48 Psychosis” wcale. – Robimy to, żeby artyści mieli pracę. Ale to jest bez sensu – mówi Maciej Nowak, dyrektor Polskiego. – Teatr jest sztuką żywą, niektóre z tych spektakli mogą się przeterminować. Gdy pokażemy je półtora roku po planowanej premierze, może okazać się, że zmieniły się znaczenia.

Nowak czytał niedawno o dzieciach, które po roku niechodzenia do szkoły zaczynają popadać w analfabetyzm. Wciąż wierzy, że to daleka analogia i dorosłych ten czas nie zmieni tak bardzo, ale widzi, że aktorki i aktorzy rozregulowują się, jeśli przez kilka miesięcy nie wchodzą na scenę. – Ta robota wymaga nieustannego treningu, to duży wysiłek emocjonalny. Po dłuższym czasie niegrania wzrasta poziom lęku. Boją się, czy pamiętają tekst, boją się konfrontacji z sytuacją sceniczną.

Zawsze się bali, ale kuluarowe życie pomagało ten lęk złagodzić. Bankiety, które zdaniem Nowaka należą do fizjologii, czy też ekologii teatru, służyły gratulacjom, pretensjom, wreszcie – zredukowaniu napięcia.

– Ich fajność polega również na tym, że dzieją się między nami – dodaje Mike Urbaniak. – Czasem ktoś wrzuci coś na instastory, ale bardzo rzadko. Raczej nie opowiadamy cywilom, co tam się dzieje, a, owszem, dzieje się dużo. Ale pozostaje w naszym gronie. Nawet jeśli rozchodzi się w formie barwnych plotek, to nie ma dowodów. Nie jest rejestrowane.

– Kiedyś napiszę książkę „Byłam właścicielką Kulturalnej” i będą mi płacić, żebym jej nie publikowała – śmieje się Agnieszka Łabuszewska, właścicielka warszawskiej Cafe Kulturalna. Śmieje się przez łzy, smutek od miesięcy prawie jej nie opuszcza. Mówiąc o kuluarach, trudno nie wspomnieć o Kulturalnej – tutaj przez 17 lat spotykali się wszyscy: artystki i artyści z sąsiedniego Teatru Dramatycznego i umiejscowionego naprzeciw Studio, widzki i widzowie Kinoteki i setki innych osób związanych z kulturą. Na wywiadach, lanczach, koncertach, pokazach filmowych, spotkaniach literackich i grubych balangach. Agnieszka, która ma talent nie tylko do organizowania imprez, ale też do łączenia ludzi – wyławiania z różnych tłumów tych, którzy mogą coś zrobić wspólnie, czuła, że żyje. – To było jak dłubanie w ludzkiej energii, wskrzeszałam energię, podrzucałam ją do góry – mówi. – To jest zwyczajnie bardzo karmiące, kiedy potrafisz sprawić, żeby wszystko wokół ciebie wibrowało.

W oddychającym sztucznymi płucami teatrze, w świecie literackim, gdzie wydarzenia odbywają się online, podczas oprowadzań kuratorskich w internecie raczej wszystko się zawiesza, niż wibruje. I, co istotne, rejestrowane jest każde zdanie. Kronikarzami życia towarzyskiego w pandemii nie będą jego uczestnicy i organizatorki, wystarczą sprawni hakerzy. W dodatku plotkowanie na Messengerze ma ograniczenia techniczne – jeśli nawet gadamy w pięcioosobowej grupie, to nie podejdzie szósta. W świecie rzeczywistym mogłaby zmienić temat, przyprowadzić kogoś, z kim spotkanie powiedzie nas w nowym kierunku. W świecie wirtualnym każda i każdy z nas może zrobić zrzut ekranu z sensacyjnej wiadomości i podać ją dalej. Plotki tracą czar, stają się materiałem dowodowym.

Niepomne i niepomni podstępności cyfrowego świata, stęsknieni za twarzami, spotykamy się na Zoomach. Służbowo, ale i na wino. Anda Rottenberg w ubiegłym roku świętowała w ten sposób urodziny. Kolega z Lublina skrzyknął 40 osób ze świata sztuki z Polski i zagranicy, wypili szampana w gronie, które trudno byłoby ściągnąć w jedno miejsce w jednym czasie. Justyna Wasilewska nie raz uczestniczyła w imprezach na Zoomie, czasem bawiła się świetnie. – Zaczynaliśmy w siedem ekranów, z czasem okienka znikały, w końcu z jedną osobą zostawałam do świtu – opowiada. – Nie możemy się przytulić, nie możemy dać sobie po ryju, ale przynajmniej możemy wypić wino. To oczywiście pretekst, żeby poprzebywać. 

Agnieszka Łabuszewska od roku, z przerwą na lato, uczy się, jak zamiast świetlicy artystycznej prowadzić restaurację z wynosami. Lokalizacja, która była atutem Kulturalnej, stała się przekleństwem – teatry i kina zamarły, poza nielicznymi pracownikami biur, które mają siedzibę w Pałacu, nikt nawet nie przechodzi przez plac Defilad. Ciągle ją jednak ściąga w stronę działań artystycznych. Ostatnio zrobiła wydarzenie z okazji nowego menu. O twórcze odczytanie poprosiła aktorkę Joannę Drozdę. Z tydzień zbierała się do tego telefonu, bo to trochę krępujące – prosić znaną aktorkę, żeby za darmo przeczytała kartę dań. A bez wahania przesłała nagranie, powiedziała, że to dla niej zaszczyt i cieszy się, że może być potrzebna. To banał, ale wszyscy lubimy być potrzebni. Ludzi zajmujących się twórczością bycie potrzebnymi napędza do pracy, bez tego tracą sens. 

Agnieszka Drotkiewicz pisze o tym, co kocha – o sztuce, literaturze, jedzeniu, operze, a czasem także o podróżach i ubraniach. Większość rzeczy, które pokochała, wzięła od ludzi. Teraz jest jeszcze względnie spokojna, bo zgromadziła zapasy – ma, jak mówi, spiżarnię pełną dawnych doświadczeń ze spotkań i podróży. – Zapasy pozwalają przeżyć, ale to trochę jak zupa z puszki – wystarczą, by przetrwać, ale czy można być twórczą? Ja jestem mniej twórcza. Traktuję siebie jak żołnierz, staram się nie roztkliwiać, nie marudzić i pracować, ale czuję się zmęczona, wyjałowiona.

Chwila do namysłu  

Kiedy przyszłość jest niepewna, a teraźniejszość działa na awaryjnym zasilaniu, mamy wreszcie okazję przytomnie spojrzeć w przeszłość. Prawdopodobnie w czynnych kuluarach nie wybrzmiałaby z taką mocą dyskusja o przemocy w teatrze. – To nie przypadek, że mówimy o tym właśnie teraz – zauważa Maciej Nowak. – Kiedy teatr działał regularnie, artyści mieli dużo pracy, więc nawet jeśli zdarzały się sytuacje przekroczenia, otrząsali się i wchodzili w nową robotę z kimś, czyj sposób pracy bardziej im odpowiadał. Teraz, kiedy pracy jest tak bardzo niewiele, kiedy narasta frustracja, wszystko eksplodowało. I dobrze. Mam nadzieję, że okaże się to oczyszczające.

Lockdown obnażył zło na wielu polach – relacji, wynagrodzeń, zasad zatrudniania. Już nie można ograć tego towarzyskim wyżyciem, więc trwają rozmowy o zmianie. Co przyniosą, pokaże czas, oby jakąś poprawę. Maciej Nowak uważa, że czas pandemii jest dla nas doświadczeniem granicznym, porównywalnym do tego, jakim dla poprzednich pokoleń była wojna. Wiemy z historii, że po wojnie wiele spraw ułożono na nowo.

Na poziomie systemowym i prywatnym. Agnieszka Drotkiewicz liczy, że wymuszone zamrożenie przyniesie zanegowanie automatyzmów. Przywykliśmy mówić „muszę”. Pójść do kina, zrobić paznokcie, gdzieś pojechać, być w dziesięciu miejscach naraz. Dziś to jest niemożliwe. Może nauczymy się odróżniać „muszę” od „chcę”. Drotkiewicz przyznaje się do tego niechętnie, ale zdarzało jej się porównywać się z koleżankami z branży, zazdrościć jakichś zleceń. Ostatni rok pokazał, że wszyscy w miarę równo stanęliśmy w obliczu odwołanych wydarzeń, przesuniętych premier, zawieszonych umów i ściętych honorariów. – Zdarzało mi się myśleć, że to, że na przykład za mało zarabiam, to moja wina, bo mogłabym przecież (zawsze!) pracować więcej. Teraz lockdown uświadomił nam konkret przeszkód, które nie zależą od nas – mówi. Myśli nawet, że o ile nie zniszczą nas egzystencjalne lęki o życie i przeżycie, to czas zamrożenia pozwoli zyskać dostęp do głębszych źródeł kreatywności.

Czy wspólnota jest możliwa

Szeroko pojęte kuluary to nie tylko imprezy, gadanie o sztuce i szukanie inspiracji. To również budowanie wspólnoty. Brzmi górnolotnie, może trochę boomersko, bo niby poznaję czasem kogoś na Instagramie, ale z perspektywy rocznika, któremu szybciej przysługiwały szczepionki, nie umiem wyobrazić sobie, że wszystko dzieje się online.   

Anda Rottenberg przyjechała na studia do Warszawy krótko po tym, jak na próżność wernisaży narzekała w „Ty i Ja” Teresa Kuczyńska, w 1963 roku. Mieszkała w akademiku przy Kickiego, skądinąd słynnej kuźni kulturalnych kadr. – Pamiętam dyskusje z bardzo ciekawymi ludźmi, które organizował Wojtek Krukowski, późniejszy dyrektor CSW w Zamku Ujazdowskim. Rozmawialiśmy o kulturze, ale też polityce. Temperatura tych spotkań była bardzo wysoka – wspomina. – Nie wiem, jak mogłoby to wyglądać na Zoomie. Pewnie każdy wygłaszałby przygotowaną kwestię, a inni w tym czasie sprawdzaliby, co u nich w telefonie. Wszystko byłoby chłodne.

Trzydzieści z górą lat później Justyna Wasilewska, uczennica wrocławskiego liceum, trafiła na zajęcia teatralne w domu kultury. Dzięki temu na towarzyskim szlaku wpadła na Jagodę Szelc, Aleksandrę Terplińską, Krzysztofa Skoniecznego. Przesiadywali w barach i kawiarniach, gadali o wszystkim, urządzali akcje artystyczne, śpiewali w autobusach. – Cała moja młodość była życiem w kuluarach. Nie towarzyszyła temu wielka sztuka, a marzenie o niej. Wzajemnie nakręcaliśmy się na rzeczy, wtedy zasiało się ziarno wielu opowieści – mówi. Z czasem bogato zaowocowało. Wszyscy z tej grupy dziś mają zasługi dla kultury. Nie spędzają już razem czasu, ale zawsze mogą do siebie zadzwonić.

Max Cegielski w tamtych latach bywał wszędzie. – W latach 90. w knajpach spotykali się ludzie z różnych środowisk. Czasem to się źle kończyło – mordobiciem, ciężkimi sytuacjami. Jednak mogliśmy poznać się w realu. Na zoomach i facebookach nie mamy tej szansy. Oczywiście wspólnota rozpadała się od dawna, ale w trakcie pandemii rozsypała się kompletnie. Nie ma już żadnych punktów zaczepienia. Obawiam się, że pandemia będzie miała daleko idące i ponure skutki społeczno-polityczne – prognozuje.

Optymizm do rozmowy o wspólnocie nieoczekiwanie wprowadza Agnieszka Łabuszewska. Dostaje od ludzi – jak mówi – niewyobrażalnie dużo dobra. W marcu, po tygodniach wahania, ogłosiła zrzutkę pod hasłem „Nie wyobrażam sobie Warszawy bez Kulturalnej”. Wzruszył ją odzew wpłacających i, co najmniej na równi, osób, które przekazały nagrody dla nich. Niektórych znamy z tego tekstu – Maciej Nowak dał muchę, w której występował w telewizyjnym show „Master Chief”, Justyna Sobolewska i Max Cegielski – podpisane książki. Książkę z autografem ofiarowała też Olga Tokarczuk, Adam Bodnar – konstytucję z wpisem: „Wszyscy ludzie są wolni i równi. Do zobaczenia w Kulturalnej”, parę osób kolację ze sobą, zaangażowały się instytucje, między innymi Pałac Kultury, MSN, wydawnictwa książkowe. Zupełnie nieznana Agnieszce pani Magda ze Szczecina kupiła najdroższe nagrody. Potem przyjechała do Warszawy, spotkały się. Okazało się, że cudem ocaliła życie i teraz spełnia marzenia, a wśród nich miała zwiedzenie Pałacu Kultury.

Żeby było jasne. W kwestii wspólnoty Łabuszewska ma wiele dobrych myśli, czuje, że wraca do niej to, co budowała przez lata, kuluary wypączkowują, gdy poprosi się je o zaistnienie. Ale kwestie biznesowe nie pozwalają jej spać.

Jak przy szachowym stoliku

W styczniu 2020 roku nie poszłam na trzydzieste urodziny jednego z autorów „Dwutygodnika”, Arka Gruszczyńskiego, swoją drogą, do Kulturalnej. Miałam coś pilnego do zrobienia – spisywałam rozmowę, pisałam tekst albo redagowałam cudzy. Żałowałam, bo czułam, że – z powodów metrykalnych – to ostatnia trzydziestka, na którą ktoś mnie zaprosił. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że to ostatni bankiet na lata.

Pandemia nie przewróciła mojego życia zawodowego, ale psychicznie na długo ścięła z nóg. Teraz, gdy dzięki przyjaznemu zbiegowi okoliczności gruntownie odbudowuję się w Trójmieście, czuję się ponad stan uprzywilejowana. Gryzie mnie sumienie, bo zewsząd płynie smutek. Nawet z rozmów o pustych kuluarach, które – wszyscy o tym wiemy – są problemem innej rangi niż pełne szpitale. Pytam moich rozmówców, jak widzą przyszłość.

Maciej Nowak: Odzwyczajamy się od rozmów, dyskusji. Nie wiem, czy półtora roku starczy, byśmy oduczyli się tego na zawsze, ale widzę, że dystans, który powinien być sytuacją nadzwyczajną, powoli staje się normą. To przerażające.

Justyna Sobolewska: Ludzie nie mają pracy, finansowanie kultury leży. Samorządy mają coraz mniej pieniędzy. Kultura zaczyna opierać się na rozmaitych zrzutkach i datkach, a to powinna być rola państwa. Towarzysko odbijemy się, gdy będzie taka możliwość. Problem w tym, że niektórzy nie dadzą rady pozostać w kulturze.

Justyna Wasilewska: Młodzi są niebywale interdyscyplinarni. Mają narzędzia, żeby być hiperartystami. W telefonie potrafią zrobić film, muzykę, pisać manifesty. Udostępniają to w swoich social mediach, poza kuratelą instytucji, i dostają wielkie wirtualne brawa. Być może w tym kierunku podąży kultura, a my, hołdujący spotkaniom, będziemy organizować nasze wystawy i premiery, jak dziadkowie, którzy spotykają się w parkach przy stolikach szachowych i pielęgnują własne pasje.

Max Cegielski: Pomimo lockdownu jesteśmy w stanie umówić się, załatwić sprawy na Zoomie. Produkujemy, bo musimy. Ale nic nowego już się nie wydarzy, nic nas nie zaskoczy. Jesteśmy sami przy tym stoliku.

Anda Rottenberg zauważa, że ostatnio najwięcej znajomych spotyka na pogrzebach.