Rok temu wstrząsnęło mną zdanie Francesci Borri, której teksty śledzę od czasu, gdy raportowała z oblężonego Aleppo. Tym razem donosiła z Włoch. „W Bergamo umiera się samotnie” – napisała dla „Il Fatto Quotidiano”. „I samotnie jest się chowanym. Gdy ksiądz poświęca trumnę, leży na niej telefon, żeby mogła przysłuchiwać się rodzina”. Przez ostatni rok tego, o czym pisała Borri, doświadczyliśmy wszyscy. Niemożliwość trzymania za rękę, brak ostatniej rozmowy, zamknięte wieko trumny, limit osób na pogrzebie. A jeśli jeszcze tego nie doświadczyliśmy, to żyjemy w lęku, że to się zaraz stanie.
Niedawno bliska mi osoba zadzwoniła powiedzieć, że się boi. Akurat gorączkowałam, nie myślałam przytomnie. „Jak to?”, zapytałam. „Czego?”, poprawiłam się. „Boję się, że zachoruję, zamkną mnie w szpitalu i tam umrę – sama, bo nikt nie będzie mógł mnie odwiedzić” – powiedziała bliska mi osoba na jednym wydechu. „Tak wychodzi ze statystyk”, zapewniła mnie. „Ktoś musi umrzeć i będę to ja”. „Co ty opowiadasz”, wybełkotałam suchym od gorączki językiem. Chciałam dodać „nic się nie martw”, ale się w ten język ugryzłam. Leżałam z covidem – kiedy nie spałam, sprawdzałam temperaturę i poziom tlenu w krwi na wszystkich palcach po kolei. „A może przygotuj sobie taki plecak pod drzwiami, jak Japończycy na wypadek trzęsienia ziemi?”, powiedziałam, żeby coś powiedzieć. „Sama nie wiem…”, wyjęczałam bezradność w słuchawkę i ucichłam. Chciałam jej powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Ale tego akurat powiedzieć nie mogłam. Nawet za rękę nie mogłam jej potrzymać.
Razem z lękiem covid przyniósł nam samotność. Nie tylko samotność zamknięcia, kwarantanny, lockdownu i choroby. Przyniósł też samotność śmierci – która dotyka i tych, którzy umierają, i tych, którzy zostają. Bo dla nich samotna śmierć ukochanej osoby i to, że nie mogli zobaczyć jej ciała, to dopiero początek. „Bezpośredni kontakt z martwą osobą, choć cholernie trudny, jest bardzo ważny. Pomaga wyjść z abstrakcji śmierci. Bez tego proces zrozumienia rzeczywistości jest utrudniony” – Anja Franczak, towarzyszka w żałobie, rozmawiała ze mną o tym, czemu spojrzenie na zmarłego jest tak istotne. I czemu – bez tego – nasza żałoba staje się bardziej skomplikowana.
Numer „Dwutygodnika” o samotności
Od ponad roku oglądamy spektakle i filmy na prostokątach własnych ekranów, śledzimy oprowadzania kuratorskie przez Zooma, słuchamy muzyki nagrywanej przez artystów w osobnych pokojach, tylko książki z tej tęsknoty zdarza nam się czytać wspólnie, na głos. Czy kultura ma moc działania przeciwko samotności? Czy wirtualnie praktykowana sztuka także staje się płaszczyzną wspólnoty? Czy może tak bardzo tęsknimy za prawdziwymi spotkaniami, kuluarami wydarzeń artystycznych, że nie umiemy i nie chcemy się już cieszyć online’em? Czy kiedy wreszcie – na długo po salonach piękności i galeriach handlowych – otworzą teatry, galerie i kina, będziemy umieli jeszcze rozmawiać na żywo?
Jeśli nie widzimy ciała, to – mimo wszystkich racjonalnych przesłanek – i tak tli się w nas nadzieja. Moja izraelska przyszywana babcia podczas wojny straciła mamę. W 1991 roku w Żydowskim Instytucie Historycznym znalazła swoją kartę spisaną przez CKŻP. W rubryce „rodzina” przeczytała: „Matka została zabrana przez Niemców i nic o niej nie wiadomo”. „To może mama żyje?” – taka była jej pierwsza myśl. 46 lat po wojnie.
W Japonii, przy okazji pracy nad moją książką „Ganbare. Warsztaty umierania”, rozmawiałam z rodzinami ofiar tsunami, których ciał do dziś nie odnaleziono (to ponad 2500 zaginionych osób). Mężowie, żony, matki i ojcowie ciągle przeczesują wybrzeże, niektórzy uczą się nurkować – szukają kości. A w tyle głowy krąży pytanie: „To może oni żyją?”. Przecież słyszy się takie historie. Kogoś morze wyrzuciło na brzeg, ktoś uciekł, ktoś przeżył wybuch bomby schowany w piwnicy. Upadł, stracił pamięć, nigdy nie wrócił. Dopóki nie ma ciała, nie ma pewności.
Co jest takiego w martwym ciele, że nie możemy samych siebie dłużej oszukiwać? Podczas szkolenia w Niemczech na towarzyszkę w żałobie Anja odbywała praktyki w zakładzie pogrzebowym. „Ciało zmarłego ma inny kolor, skóra przypomina wosk. I choć wiesz, że jest zimne – kiedy go dotykasz, to jest to ogromne zaskoczenie. Twój mózg jest przyzwyczajony do tego, że człowiek jest ciepły”. Ale jest coś jeszcze. „Wszystkie aspekty fizyczne nie opiszą atmosfery spokoju, jaka panuje wokół ciała. Widziałam osoby, które zmarły naturalną śmiercią. I większość z nich miała spokojny wyraz twarzy. Nie było w nich cierpienia”. To coś innego niż sen.
Nie ma już miejsca na „to może oni żyją”.
W przypadku zwłok osób zmarłych na chorobę wywołaną wirusem SARS-CoV-2 (COVID-19) należy:
1) przeprowadzić dezynfekcję zwłok płynem odkażającym o spektrum działania wirusobójczym;
2) odstąpić od standardowych procedur mycia zwłok […];
3) unikać ubierania zwłok do pochówku oraz okazywania zwłok;
4) umieścić zwłoki w ochronnym, szczelnym worku, wraz z ubraniem lub okryciem szpitalnym, a w przypadku przekazania zwłok do spopielenia umieścić pierwszy worek ze zwłokami w drugim worku;
5) zdezynfekować powierzchnię zewnętrzną kolejno każdego worka przez spryskanie płynem odkażającym o spektrum działania wirusobójczym;
6) zwłoki zabezpieczone w sposób, o którym mowa w pkt 1, 4 i 5, umieścić w:
a) kapsule transportowej […], albo
b) trumnie […];
7) umieścić na dnie trumny do pochówku warstwę substancji płynochłonnej o grubości 5 cm;
8) niezwłocznie po złożeniu zwłok w trumnie lub kapsule transportowej trumnę lub kapsułę transportową zamknąć szczelnie i spryskać płynem odkażającym o spektrum działania wirusobójczym […].
Tak brzmi rozporządzenie ministra zdrowia z dnia 3 kwietnia 2020 roku, które obowiązuje do dzisiaj. Nasi bliscy – niebezpieczni tuż przed śmiercią – po śmierci nadal są zagrożeniem. Ostatni raz widzieliśmy ich zabieranych przez karetkę. Teraz leżą w workach, skąpani płynem do dezynfekcji. Owinięci całunami nasączonymi spirytusem.
Z Anją Franczak rozmawiałam jeszcze o godności ciała. „Wzruszającym aspektem pracy w zakładzie pogrzebowym było dla mnie poczucie wielkiej odpowiedzialności. To ciało, ten człowiek, jest zupełnie bezbronny, bezradny. Od nas zależy, jak go traktujemy. Jesteśmy odpowiedzialni za jego godność. Nie istniało słowo «zwłoki» albo «trup». Mówiliśmy: «to był pan Marcin». To są zmarli, oni nie żyją, ale to nadal są nasi bliscy. To są ludzie. W tym było dużo szacunku i czułości. I to jest jeden z aspektów pandemii, który jest przerażający. Rodzina wie, w jaki sposób zmarli są traktowani. Nieumyci, nieubrani, zamknięci w dwa plastikowe worki”.
Przepisy każdy interpretuje na swój sposób. Rodziny wpuszczane są do prosektorium, akty zgonu – korygowane. Za kasę nawet makijaż się zrobi. „Piżamę zdejmiemy, ubierzemy elegancko, zdjęcie zrobimy i wyślemy na komórkę” – mówi pracownik jednego z zakładów pogrzebowych. A jak ktoś chce spojrzeć ostatni raz, to i to się załatwi, zanim ciało schowa się w dwa worki.
Ubrać covida. Tak. Ubrać covida. Za tysiąc złotych. Tak się teraz mówi.
Sami dodajemy groteski tam, gdzie jej zabrakło. W słynnym eseju „Pornografia śmierci” Geoffrey Gorer pisał, że tylko taką śmierć potrafimy znieść – wyolbrzymioną, komiksową, nieprawdziwą. Jakbyśmy nie chcieli usłyszeć tego, co wykrzykiwane jest nam prosto w twarz: ty też jesteś śmiertelny.
Choć od roku trudniej nam od śmierci uciekać, to czasem mam poczucie, że zamiast uczyć się o niej mówić, uczymy się o niej nie mówić w nowy sposób. Ujmujemy ją w eleganckie ramki, tonujemy spokojnymi kolorami – gradacje niebieskiego, odrobina różu, jeśli czerwień, to nie za ostra. Do tego ładna czcionka (polski rząd używa Avenir Next – z nadzieją patrzy w przyszłość). Zielone serduszka przy „osobach, które wyzdrowiały”, czarne wstążki przy „przypadkach śmiertelnych” (śmierć zamienia nas w „przypadek”). Widzimy, ale próbujemy nie widzieć. Jakbyśmy chcieli przeczekać, aż to wszystko minie. Aż wróci normalność, czyli tamto życie w niewiedzy.
Kiedy jesienią na covid umarł teść mojej znajomej („na starość umarł, ale ostatecznie – na covid”), jego rodzina nie mogła go ani dotknąć, ani zobaczyć. Nawet rzeczy po nim nie dostali – wszystko, co było w szpitalu, poszło do utylizacji. Ksiądz nie zgodził się na wystawienie trumny w kościele. Partner znajomej, wierzący katolik, który we krwi, z tradycji rodzinnej, ma przekonanie, że ciało powinno spokojnie spoczywać w ziemi – zdecydował się na kremację. Urnę mógł przynajmniej trzymać w domu i w ten sposób przez kilka dni obcować ze zmarłym. Stół nakrył białym obrusem, ustawił świeczki i kilka zdjęć. Za mało. To wtedy przypomniał sobie, żeby zasłonić lustra i zatrzymać zegary. Dawne zwyczaje, odarte z pierwotnych znaczeń (lustra zasłaniano, żeby dusza się w nich nie przejrzała i nie zapragnęła zostać w domu), pomogły przejść z codzienności w świat żałoby.
Ostatni rok odsłonił naszą bezradność związaną z żałobą. Wcześniej nauczono nas, jak pocieszać płaczących: przez chwilę. Na pogrzebie, na stypie – podejść, powiedzieć, że jest przykro, może nawet przytulić. Potrafiliśmy tańczyć ten taniec, jeśli tylko żałoba nie trwała zbyt długo. Bo jak rozmawiać z człowiekiem po miesiącu, pół roku? Jak być z płaczem, jak być ze smutkiem, jak być z rozpaczą? Pocieszaliśmy, doradzaliśmy, umniejszaliśmy, zbywaliśmy, odcinaliśmy się. Chcieliśmy, żeby to się już skończyło – bo nie mogliśmy patrzeć na własną bezsilność. Człowiek w „za długiej” żałobie stawał się człowiekiem zainfekowanym – więc go unikaliśmy.
Ale teraz wszyscy przechodzimy żałobę. Dzielimy się nią na Facebooku i na Instagramie. Nawet jeśli nie wszyscy zdajemy sobie z niej sprawę („ta niewygoda, którą czujesz, to żałoba” – wyjaśniał rok temu Scott Berinato, dziennikarz „Harvard Business Review”). Może przynajmniej tego się nauczymy: jak robić dla niej miejsce. I że jedyna odpowiedź na pytanie, jak długo może trwać żałoba, brzmi: tyle, ile trzeba.
„Jacy my jesteśmy nadzy, odarci z wiedzy o tym, co się dzieje – brakuje nam narzędzi do przekopywania się przez śmierć” – Katarzyna Jackowska-Enemuo, antropolożka i śpiewaczka, która zbiera tradycyjne pieśni pogrzebowe – ale tworzy też własne – rozmawia ze mną o nowych praktykach żałobnych związanych z covidem. Kiedy w jej kręgu ludzie słyszą, że umarł ktoś bliski, spotykają się na czuwanie. Na stole stawiają jedzenie, picie, czasem ktoś pamięta o maku (usypia duszę zmarłego) i miodzie (karmi tę duszę i jej przewodniczki – pszczoły). Śpiewają pieśni pogrzebowe i pieką chleb dla zmarłego. Ale większość z nas nie ma pojęcia, co robić.
Zaburzenie rytuałów, do których tak się przyzwyczailiśmy, że zmieniły się w puste gesty, pozwala nam zobaczyć, jak powierzchownie je traktowaliśmy. I że oddawaliśmy odpowiedzialność za żegnanie naszych bliskich komuś innemu. A w anomalnej rzeczywistości zaczynamy zadawać sobie pytanie: jak ja chcę pożegnać zmarłą osobę? Czego mi brakuje? Jak ja chcę odejść? Nagle okazuje się, że chcemy posiedzieć obok. Że chcemy trzymać za rękę, umyć ciało i je ubrać. Że chcemy przejść przez żałobę, a nie przed nią uciekać. I że tworzymy własne rytuały.
W marcu zeszłego roku autorka „New Yorkera” Robin Wright w tekście o zmianach, jakie przynosi koronawirus, cytowała Augustína Fuentesa, antropologa ewolucyjnego z amerykańskiego uniwersytetu Notre Dame: pandemia „może zmienić wszystko – od sposobu, w jaki zajmujemy się gospodarką, po rytuały witania się i żałoby”. I dodawała od siebie: „tradycja rozwija się, bo pasuje do ekologii i biologii danego czasu – i jest przekazywana, bo ci, którzy ją praktykują, lepiej sobie radzą. Ewolucja rytuałów już się rozpoczęła – nie gromadzimy się, nie podróżujemy; za to uczestniczymy w wirtualnych spotkaniach. Na całym świecie ludzie przestali podawać sobie dłoń – co tradycyjnie było znakiem zaufania, ale teraz jest jednym z najpowszechniejszych sposobów na przenoszenie choroby”.
Wright wspomina też, jak wirus Ebola zmienił pochówki w Afryce (gdzie wcześniej dotykano ciała zmarłego przed złożeniem go w ziemi). Teraz my uczymy się być razem na odległość. Stawiamy strony internetowe dla zmarłych, organizujemy pogrzeby online, w których biorą udział ludzie rozrzuceni po całym świecie. Anja Franczak opowiada mi o pogrzebie, na którym żałobnikom wręczono kartkę z przepisem. Tym, którzy nie zmieścili się w dozwolonym limicie osób, przepis wysłano mailem. Tego wieczora każdy w domu ugotował ulubione danie zmarłego. Spotkali się przy kolacji na Zoomie.
To zaburzenie rutynowych zachowań może spowodować, że przeżyjemy coś niezwykłego. Katarzyna Jackowska-Enemuo opowiedziała mi jeszcze historię mężczyzny, który dowiedział się, że jego babcia zmarła na COVID-19 – w innym mieście, 160 kilometrów na południe. Wieczorem zapalił świeczkę i razem ze swoją dziewczyną przygotował jedzenie. Usiedli i zaczęli o babci po prostu myśleć – jakby prowadzili medytację na jej temat. Siedzieli tak przez całą noc. Czuli, że ją odprowadzają. Rok temu nie przyszłoby im to do głowy – po prostu wsiedliby w samochód i pojechali te 160 kilometrów na południe. A tam – najprawdopodobniej – po krótkiej chwili kontemplacji wpadliby w wir spraw niecierpiących zwłoki: akt zgonu, Urząd Stanu Cywilnego, zakład pogrzebowy, notariusz, ubezpieczyciel. Na babcię nie byłoby już miejsca.
Na całym świecie upamiętniają zmarłych na covid. Biden zapalił pięćset świec na schodach Białego Domu – żeby oddać cześć pięciuset tysiącom zmarłych Amerykanów. Trudeau ustanowił 11 marca dniem pamięci ofiar COVID-19. W Chinach – już w kwietniu zeszłego roku – całe państwo zatrzymało się na trzy minuty. Wyjące syreny upamiętniały tych, którzy zmarli. W Hiszpanii w czerwcu zeszłego roku wprowadzono 10-dniową żałobę narodową. W Czechach, w marcu tego roku, „Milion chvilek pro demokracii” (organizacja protestująca przeciwko obecnemu rządowi Andreja Babiša) na rynku w Pradze wymalowała kredą 24 tysiące krzyży. W Teksasie mężczyzna wbija w ziemię miniaturową flagę za każdym razem, kiedy umiera kolejny Teksańczyk. A w Zella-Mehlis w środkowych Niemczech kobieta zapala wieczorem świeczki, upamiętniając wszystkich zmarłych na covid Niemców.
Chciałabym, żeby któryś z naszych polityków powiedział nam, płaczącym nad zamkniętymi trumnami odkażonymi płynem o działaniu wirusobójczym: umarło ponad 65 tysięcy Polaków, uczcijmy ich minutą ciszy, uznajmy ich nieobecność, zauważmy ich. Ale nie, przecież śmierci nie ma. To tylko statystyka („przypadek”), przed którą najlepiej schować się w szafie i poczekać, aż linia sama spadnie do zera (Avenir Next, Avenir Next!).
Ale to, co się nie udaje rządzącym – udaje się nam. Bo przecież jesteśmy gotowi. Ariès pisał pod koniec lat 70. w „Człowieku i śmierci”: „dzisiejsza śmierć przesunęła się ze sfery duchowo-cielesnej w sferę biurokratyczno-księgową, stając się nie domeną kapłanów, lecz urzędników”. Odebrano nam śmierć, przesuwając ją do szpitali, zakładów pogrzebowych i kancelarii notarialnych. Umierający to pacjent, zmarły to zwłoki. Odcięci od własnej śmiertelności czujemy się zagubieni. Jakby ktoś pozbawił nas wewnętrznego kompasu, który pokazując, że życie nie trwa wiecznie, wskazuje to, co dla nas najważniejsze.
Mamy tego dość. Od kilku lat na całym świecie popularność zyskuje ruch death positive – rozmowy o śmierci bez lęku, przywracanie jej miejsca w życiu, patrzenie na nią jak na element ludzkiej egzystencji. W Stanach powstał The Order of the Good Death („Witaj w zakonie, witaj we własnej śmiertelności!”), w Polsce – trochę na nim wzorowany – Instytut Dobrej Śmierci (założony przez Anję Franczak). Na całym świecie ludzie spotykają się w (wirtualnych) Death Cafe – rozmawiają o przemijaniu, śmierci i żałobie. Organizują kolacje – według scenariuszy podsuniętych na stronie Death over Dinner – na których przy winie rozważają, jak chcieliby zostać pochowani i jakie zostawią po sobie testamenty (pomysł na takie kolacje wyszedł od Michaela Hebba, amerykańskiego dziennikarza, autora książki „Porozmawiajmy o śmierci przy kolacji”, który napisał ją, kiedy usłyszał, że powodem numer jeden bankructw w Stanach są długi zaciągane na terapie podtrzymujące życie i pogrzeby).
Na polskim rynku pojawiają się podręczniki o tym, jak o śmierci rozmawiać, a dzieci czytają „Jestem Śmierć”. Powstają nowe zawody: doula umierania (ostatnio jest o tym głośno, bo doulą umierania została wnuczka Elvisa Presleya) i towarzyszka w żałobie. Na pomoc w oswajaniu śmierci przychodzą nawet internetowe aplikacje, które pięć razy dziennie przypominają o tym, że umrę (w myśl przysłowia z Butanu: „Kto pięć razy dziennie myśli o śmierci, jest szczęśliwy”). A przestrzeń Facebooka i Instagrama, zarezerwowana dla puszystych kotków, smacznych obiadów i selfies na tle wodospadu, staje się przestrzenią, w której wiele piszemy o śmierci, bólu, smutku, lęku, przerażeniu, tęsknocie i miłości. Covid – bezradność i samotność, którą ze sobą niesie – może tę przemianę stosunku do śmierci przyspieszyć. Ale na razie, podczas trzeciej fali – kiedy coraz częściej dzwonią do nas bliskie nam osoby, żeby powiedzieć, że się boją; kiedy na Facebooku coraz więcej znajomych pisze „jestem w izolacji”, „wczoraj odszedł mój tata” – pozostaje nam mierzenie się z bezradnością i samotnością.
Podczas pracy nad tym tekstem sześć razy zmieniałam liczbę zmarłych na covid w Polsce. Zaczynałam od słów „ponad 30 tysięcy”. Chciałabym napisać coś, co ukoi, zapytać: „czego potrzebujecie?”. Ale nawet za rękę nie mogę was potrzymać.