Jak trzeba opowiadać historię
Punk Marciano CC BY-NC-ND 2.0

15 minut czytania

/ Obyczaje

Jak trzeba opowiadać historię

Renata Lis

Joanna Ostrowska poświęciła „Onym” 10 lat. Trudno uwierzyć, ale 75 lat po wojnie jest to na gruncie polskim praca pionierska

Jeszcze 4 minuty czytania

Nie pamiętam dokładnie, ale to musiało wydarzyć się w jednej z ostatnich klas podstawówki. „Trzydziestka” imienia Powstańców 1863 roku na Szmulkach w Warszawie, połowa lat 80. Stary budynek z cegły nosił ślady kul, historia i polski były przesycone wojną. Słowa „wojna” nie trzeba było dookreślać – wszyscy wiedzieli, o którą chodzi. Rok szkolny rozpoczynał się od wizyty w „uświęconym krwią Polaków” „miejscu pamięci narodowej” koło Dworca Wschodniego. W telewizji więźniarki w pasiakach podawały swoim wygłodzonym dzieciom przez druty zgniłe kartofle, Zofia stawała przed niemożliwym wyborem, zeszyty z serii o wojnie kupowało się w kiosku koło domu jak „Express Wieczorny”. Razem z Zośką płakaliśmy nad zsiniałym ciałem Rudego. Wojenne koszmary śniły się urodzonym około roku 1970 regularnie i nikogo to nie dziwiło.

Magda nie była moją bliską koleżanką, nigdy nie byłam u niej w domu. Mieszkała w starej kamienicy koło naszego bloku na Korsaka. Chodziłyśmy do jednej klasy. Nie pamiętam, dlaczego dała mi tamtą książkę: dużą, zakurzoną, w zielonkawej płóciennej oprawie. „Wspomnienia więźniów Pawiaka”. Rodzice Magdy nie należeli do ludzi, którzy gromadzą biblioteki. Moi też do nich nie należeli, ale u nas w roli tych paru przypadkowych książek, które w PRL-u miał chyba każdy, występowała „Anna Karenina” i odziedziczona przez mamę połowa wydania sejmowego dzieł Mickiewicza. Może babcia albo dziadek Magdy przeszli przez Pawiak lub obóz? Z moich krewnych tylko brat dziadka polskiego siedział na Majdanku, ale było to już w czasach, kiedy obozem zawiadywali Rosjanie. Możliwe, że ci dziadkowie Magdy – jeżeli to z powodu ich wspomnień miała w domu „Wspomnienia” – już nie żyli, bo książkę dała mi na zawsze, nie oczekiwała zwrotu.

Joanna Ostrowska, „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 368 stron, w księgarniach od kwietnia 2021Joanna Ostrowska, „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 368 stron, w księgarniach od kwietnia 2021Były to oczywiście niekończące się opisy tortur. Przerażające, surowe relacje z pierwszej ręki. Nie pamiętam, ile z tego przeczytałam, ale szybko poczułam, że nie mogę czytać dalej, ani nawet przebywać z tą książką pod jednym dachem. Czułam, że muszę jak najszybciej się jej pozbyć. Wyrzuciłam ją do zsypu i odetchnęłam z ulgą. Ze smutkiem przyznaję, że nie pomyślałam wtedy o ludziach, którzy pozostawili te wspomnienia, ale też mój gest nie odnosił się do nich – wyrzuciłam nie ich ból, tylko to, co im zrobiono. Książka stała się dla mnie materializacją emocjonalnego ciężaru, którego nie potrafiłam unieść, a wyrzucenie jej – magicznym aktem uwolnienia. Po tym doświadczeniu zrozumiałam, że muszę się lepiej chronić. Nie czytałam już i nie oglądałam wszystkiego, co traktowało o wojnie. O jej potwornościach wolałam dowiadywać się bardziej ogólnie – z bezpiecznej odległości i bez jaskrawych unaocznień.

Piszę o tym, żeby powiedzieć, że jeśli ktoś, tak jak ja, boi się czytać o niemieckich więzieniach i obozach, nie musi obawiać się książki Joanny Ostrowskiej. Autorka „Onych. Homoseksualistów w czasie II wojny światowej” doskonale zdaje sobie sprawę, że jej temat jest jak granat. Wie, że trzeba się z nim obchodzić umiejętnie, bo inaczej wybuchnie i porani. Stara się nie wyrządzić krzywdy ani swoim bohaterom, ani czytelnikom. Nie oznacza to oczywiście, że chroni nas przed trudną wiedzą, jednak umie podać ją w sposób, który nie traumatyzuje. Jej książka nie epatuje okrucieństwami, nie pornografizuje cierpienia, choć nie ucieka się do żadnych niedomówień. Rzeczowa i niezwykle rzetelnie udokumentowana, jest po prostu rozmową ludzi dorosłych.

Gniew

Ostrowska fenomenalnie panuje nad rozległym materiałem i każdy detal ma w jej dziele do odegrania swoją rolę. Niczego nie puszcza na żywioł. Jest jak lekarka, która w trakcie nieprzyjemnego zabiegu pozostaje w kontakcie z pacjentem, informując szczegółowo, co za chwilę zrobi i jakie to będzie uczucie. Swoją opowieścią niejako asekuruje czytelnika, który dzięki niej nie musi konfrontować się osobiście z otchłanią źródeł – ten niewyobrażalny trud fizyczny, psychiczny i intelektualny wzięła na siebie ona. Nie mam pojęcia, jak to udźwignęła. Być może pomógł jej gniew. „Chcę symbolicznie uderzyć pięścią w stół, żeby znajdujące się na nim rzeczy podskoczyły i głośno zadźwięczały” – mówiła w rozmowie z Pauliną Małochleb.

Jestem jej wdzięczna, że to za mnie zrobiła. Tym bardziej że z tych najtrudniejszych i jednocześnie najbardziej zaniedbanych wojennych tematów uczyniła swoją specjalność. Urodzona w roku 1983, przed „Onymi” zdążyła już zostać autorką przełomowej książki „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej” (2018), poświęconej organizacji i funkcjonowaniu domów publicznych dla żołnierzy Wehrmachtu, robotników przymusowych i więźniów obozów koncentracyjnych; współautorką (z Kamilą Uzarczyk) pracy „«Mój Führerze!» Ofiary przymusowej sterylizacji na Dolnym Śląsku w latach 1934–44” (2019); inicjatorką wydania w języku polskim, redaktorką i komentatorką „Mężczyzn z różowym trójkątem” Heinza Hegera (2016) oraz „Cholernie mocnej miłości. Prawdziwej historii Stefena K. i Williego G.” Lutza van Dijka (na podstawie wspomnień polskiego więźnia Teofila Kosińskiego; 2017). „Onym” poświęciła 10 lat. Trudno (?) uwierzyć, ale 75 lat po wojnie jest to na gruncie polskim praca pionierska.

Jedyni polscy poprzednicy, na jakich może powołać się autorka, pojawili się dopiero w XXI wieku i można ich policzyć na palcach jednej ręki, przy czym ręka ta nie musiałaby być koniecznie aż pięciopalczasta. Nieheteronormatywne ofiary nazizmu nie mieściły się ani w polskiej opowieści o wojnie, ani w powszechnie zinternalizowanej wizji polskości. Pozostawały nie tyle zapomniane, ile czynnie zaniedbane. Jeśli w ogóle o nich pamiętano, to tylko negatywnie – jako o hańbie i wstydzie. Nie pasowały Polsce do jej ulubionego martyrologicznego obrazka.

Podobnie jak zmarły w 2011 roku w Hamburgu Sylvin Rubinstein.

Był przedwojennym tancerzem tworzącym duet Dolores & Imperio z siostrą bliźniaczką – pisze o nim Ostrowska. – Do końca życia występował w dragu w klubach Hamburga. W czasie wojny ukrywał się w Miejscu Piastowym na Podkarpaciu u polskiej rodziny. Współpracował z miejscową komórką Armii Krajowej i w wieczorowych sukniach i w pełnym makijażu strzelał do Niemców na ulicach Krosna – mojego rodzinnego miasta. Widać go w filmie nakręconym podczas wojny na rynku w Rymanowie – przemyka między straganami w kilkusekundowym ujęciu. Ubrany jest w kwiecistą spódnicę, różową bluzkę i beret nałożony na perukę.

Kiedy wreszcie dojrzejemy do tego, żeby przyjąć do wiadomości również queerową twarz polskiego ruchu oporu?

Auschwitz i Sołowki

Symptomatyczna jest przywołana przez autorkę historia prośby, jaką w 1983 roku przysłała do Muzeum Auschwitz organizacja Homosexuelle Initiative Wien. Austriacy prosili o kopie dokumentów niemieckich i polskich dotyczących prześladowania homoseksualnych mężczyzn w okresie nazistowskim, mieli też kilka szczegółowych pytań, które dołączyli do listu. Odpowiedź nadeszła po miesiącu i oprócz szczątkowych, przypadkowych materiałów wyłącznie w języku niemieckim zawierała cztery racjonalizacje polskiego désintéressement. Nie zajmujemy się nieheteronormatywnymi ofiarami nazizmu – pisała „flagowa” polska instytucja pamięci – ponieważ było ich mało, były przeważnie narodowości niemieckiej oraz był to element kryminalny, a poza tym brakuje źródeł na ten temat.

Te cztery „argumenty”, których słuszności nikt nie badał, stały się toposem polskiej historiografii na długie dekady. Powróciły także w roku 1994, gdy polskie organizacje osób nieheteronormatywnych podjęły starania o upamiętnienie w Muzeum Auschwitz „więźniów z różowym trójkątem”. Odmowę dyrekcji Muzeum zwieńczył wtedy argument, że przecież „na terenie Brzezinki znajduje się Międzynarodowy Pomnik Ofiar Faszyzmu, który upamiętnia wszystkich zamordowanych”. Jest to o tyle ciekawe, że doskonale pamiętam polskie oburzenie, kiedy kilka lat temu Rosjanie posłużyli się identycznym argumentem, potępiając umieszczony przez Polaków na wyspie Wielkiej Sołowieckiej kamień upamiętniający polskie ofiary łagru. Po co Polakom osobny kamień, skoro jest pomnik, który upamiętnia wszystkich? – pytali, sugerując, że Polacy bezpodstawnie wywyższają się w cierpieniu albo próbują rozpętać awanturę polityczną. W Muzeum Auschwitz trwałego upamiętnienia nieheteronormatywnych ofiar obozu nie udało się uzyskać do dzisiaj.

Ostrowska podważa narosłe pseudoargumenty i wymówki, odsłaniając stojące za nimi homofobiczne uprzedzenia. Przeciwstawia im wydobyte z zachowanych źródeł fakty: imiona, nazwiska, wyroki, obozowe numery, strzępy życiorysów, czasem twarze.

Mężczyźni uznani za homoseksualnych i skazani na mocy paragrafu 175 urodzili się w Komorowicach, Malborku, Elblągu, Kornatowie, Nowej Rudzie, Świebodzicach, Starym Lesieńcu, Brzeźnie Wielkim, Zdziarze, Berlinie, Przyrowie, Miliczu. Wychowywali się w Międzylesiu, Gliwicach, Lauterach, Kęsowie, Poznaniu, Szczecinie, Gdańsku, Łodzi, Monachium, Mogilanach, Włocławku czy pod Bydgoszczą. Pracowali jako betoniarze, murarze, piekarze, zecerzy, malarze, tokarze czy pielęgniarze. Wbrew powszechnemu przekonaniu nie należeli tylko do arystokracji i inteligencji. (...) Aresztowano ich i więziono w Rawiczu, Międzychodzie, Wronkach, Strzelcach Opolskich, Koronowie, Cieszynie, Katowicach, Krakowie, Toruniu czy Tarnowie. Wywożono do obozów na terenie Emslandu, do KL Sachsenhausen, KL Buchenwald, KL Mauthausen, KL Gross-Rosen, kompleksu obozowego Auschwitz-Birkenau-Monowitz oraz na Majdanek. Ginęli w jednostkach penitencjarnych na terenie Trzeciej Rzeszy, a jeśli udało im się przeżyć, wracali do domów. Ich groby można odnaleźć na polskich cmentarzach.

Rozszczelnianie

Na ile pozwalają jej na to źródła, autorka „Onych” opowiada też o kobietach (w tym kontekście w książce pojawiają się między innymi Wanda Jakubowska i Zofia Posmysz). Nie szuka „przyjemnych historii” – zarówno tych sentymentalnych, jak i po prostu ładnych literacko. Opisuje wszystkie, uczciwie odsłaniając całe zróżnicowanie grupy nieheteronormatywnych ofiar nazizmu (niektóre z nich były również sprawcami, choć to nie jedyna komplikacja). Swoją hermeneutyczną wyobraźnią obejmuje zakres czasu od lat 30. do akcji Hiacynt, ale w tle czai się oczywiście także dzisiejsza polska homofobia polityczno-kościelna, coraz niebezpieczniej rymująca się z polityką nazistowską – jak choćby w głośnym ostatnio przypadku księdza z Limanowej, zachwalającego w czasie katechezy elektrowstrząsy i kastrację jako metody „leczenia z homoseksualizmu”.

Jednocześnie autorka pozostaje świadoma tego, co może osiągnąć, a czego nie. Wie, że nie może „oddać głosu” przemilczanym ofiarom, jeśli one same nie pozostawiły żadnych świadectw. Nie zrobiły tego z wielu powodów. Bo paragraf 175 nie przestał obowiązywać w Niemczech po zakończeniu wojny (nieznacznie zmodyfikowany w latach 1969 i 1973, został zniesiony całkowicie dopiero w roku 1990). Bo polska milicja przejęła od Niemców pałeczkę i już w roku 1946 z werwą zabrała się do prześladowania osób nieheteronormatywnych. Bo sformułowane post factum relacje w rodzaju porażająco nienawistnych uwag Wandy Półtawskiej (tak, tej od papieża) o „lesbijkach” w lagrze nadawały ton polskiej pamięci i nikt nie życzył sobie słyszeć innych opowieści.

Ostrowska wie, że nie może retrospektywnie zaklajstrować dziury w naszej zbiorowej narracji o sobie. Wybrakowanych obrazów przeszłości nie uzupełnia się tak łatwo. „Proces wymazywania, przeinaczania pamięci poszedł tak daleko, że wiara w fantazmaty jest o wiele mocniejsza niż fakty i dowody historyczne” – mówi w cytowanej już rozmowie z Pauliną Małochleb. W książce powtarza się słowo „rozszczelnienie” i właśnie to robi autorka: rozszczelnia zastaną opowieść. Obrysowuje pęknięcia. Jej książka jest bardziej mapowaniem braku niż zamalowywaniem białych plam. Uzmysławia, jak wielu rzeczy już się nie dowiemy, choć nadal sporo pozostaje do odkrycia. Wystarczy chcieć to znaleźć. Archiwa czekają.

Pośredniczka

To, o czym mówi Ostrowska, jest nierozerwalnie związane z tym, jak to robi. Kiedy myślę o języku „Onych”, narzuca mi się określenie „kobiecy”. Nie wiem, czy jest ono najlepsze z możliwych, ale niech zostanie. Autorka, zawsze pełna uwagi i subtelnego wyczucia, swobodnie operuje inkluzywnymi pojęciami, takimi jak nieheteronormatywność, homoseksualność czy feminatywy, posługując się jednocześnie bardzo naturalnym stylem. Jest pośredniczką między swoimi bohaterami i czytelnikami – doświadczenia tych pierwszych przepuszcza przez siebie, obmywa i ocala. Po lekturze widać, jak niesprawiedliwe były zastrzeżenia do tytułu, które zgłaszano na podstawie zapowiedzi: nikt lepiej niż Ostrowska nie rozumie, jak wykluczające są określenia „oni” i „homoseksualiści”. Użyła ich świadomie, na prawach cytatu i jednocześnie riposty. Swoją decyzję uzasadnia w książce, a bardziej bezpośrednio w rozmowie z Mikiem Urbaniakiem.

Wzruszyło mnie i ujęło odwołanie do „Pamięci pamięci” Marii Stiepanowej, z którą łączy Ostrowską wyczulenie na etyczne i metodologiczne dylematy upamiętniania osób, które nie były pierwszoplanowymi aktorami ludzkiej historii i być nimi nie chciały. Osób, które być może pragnęły zniknąć wraz ze swoim życiem w czarnej dziurze zapomnienia, schować na zawsze swoje cierpienie i upokorzenie, ostatecznie uwolnić się od kategoryzacji i bycia dowodem w sprawie. W ostatnim zdaniu autorka „Onych” pisze o swoich milczących bohaterach:

Być może warto pomyśleć o nich jak o osobach podejmujących świadomą decyzję o niemówieniu; które nie chciały świadkować; których tożsamość płciowa była i jest płynna, niezdefiniowana, wymykająca się kategoryzacji – postanowiły milczeć w kontrze do homofobicznych głosów większości. Jeśli tak jest, to zaryzykujmy i postarajmy się za wszelką cenę uszanować otaczającą ich ciszę.

W tym miejscu Stiepanowa arcyciekawie spotyka się u Ostrowskiej z Jackiem Halberstamem, piszącym w „Przedziwnej sztuce porażki” (w przekładzie Mikołaja Denderskiego) o podmiotach, „które się rozpadają, które nie zamierzają być spójne”: „odmawiają «istnienia» tam, gdzie istnienie zdefiniowano już w kategoriach samoaktywującego się, samoświadomego liberalnego podmiotu”.

Brakuje mi jakiegoś podsumowującego zdania na zakończenie. Najchętniej napisałabym: Tak trzeba opowiadać historię.