Dekalog Kojota
USFWS Mountain-Prairie CC-BY-2.0

23 minuty czytania

/ Obyczaje

Dekalog Kojota

Renata Lis

Nie należy się wzdymać i napinać, tylko rozluźnić biodra i robić, co trzeba, pokładając nadzieję w roztańczonym Kojocie – esej o współczesnej nadziei na marginesie książki Rebeki Solnit

Jeszcze 6 minut czytania

Esej o nadziei – oto wyzwanie na miarę mojej desperacji. Kto mnie zna, ten wie, że moim naturalnym środowiskiem są rozpacz i zwątpienie – łatwo w nie wpadam, z natury widzę czarno, a „wyjście” wizualizuje mi się w pierwszej kolejności jako wyjazd nogami do przodu. Umacniający się w Polsce nacjonalistyczno-katolicki populizm oraz bezradna intelektualnie, reaktywna opozycja bardzo to moje negatywne nastawienie nasilają – nie tylko egzystencję przeżywam jako pułapkę, ale również Polskę, i z żadnej nie widzę czasem innego wyjścia niż to wspomniane przed chwilą.

Strzelaj albo emigruj?

Myślę o emigracji. Często. Chociaż to nie jest dobre słowo – w naszej kulturze emigracja ma głównie patriotyczno-dramatyczne konotacje: kojarzy się z pielgrzymstwem polskim i lotem Kordiana na chmurze, paryskim brukiem i legionami, które składają daninę krwi, żeby szantażować nią Boga. Taka emigracja była złem koniecznym, a emigrant (zawsze zresztą mężczyzna) pozostawał w ścisłym związku duchowym z ojczyzną – przeżywał siebie jako część narodowej zbiorowości, tyle że w przejściowym oddaleniu.

W podobnym stylu myśleliśmy o tych sprawach w naszym upolitycznionym liceum w czasach schyłkowego PRL-u, kiedy zaklinaliśmy się, że z własnej woli nigdy nie wyemigrujemy, bo nie można oddać kraju „komunistom”, a poza tym trzeba pilnować grobów. Dzisiaj uśmiecham się na to wspomnienie „pod wąsem”, ale taka była wtedy postawa inteligencji, która nadawała ton – emigracja stanowiła odstępstwo, należało trwać uparcie jak Drzymała. Romantyczny stereotyp rozkwitał w warunkach uważanych za rodzaj okupacji, a sytuację dodatkowo upraszczał fakt, że tylko jednostki się zastanawiały, jaka miałaby być ta Polska, kiedy już „my” odbijemy ją z rąk „komunistów”. Przyszłość nie miała klasy ani płci, nikt też nie zwracał uwagi na strukturalny konflikt między aksjologią Kościoła a wartościami demokracji. Wiadomo było tylko, że Polska nie powinna być „komunistyczna”, najlepiej, żeby była taka jak przed wojną, żeby można było mówić o Katyniu, żeby były zagraniczne towary i „świerszczyki”, i tyle w ogólnym zarysie, poza który w praktyce się nie wychodziło – codzienna „walka z komuną” jak czarna dziura pochłaniała całą energię aktorów i widzów.

Ten brak namysłu zemścił się okrutnie po 1989 roku – opracowany w pośpiechu plan transformacji przyniósł efekty uboczne w postaci serii zdziwień. Najpierw jedni zdziwili się transformacją, potem inni zdziwili się reakcją na nią, aż w końcu reakcja na transformację uzyskała władzę, i to ona krząta się dzisiaj po naszym wspólnym domu w koszulce Red is Bad, urządzając go zgodnie z własnym gustem – niekiedy brutalnie, często niemądrze, zawsze tylko dla siebie. Historia zatoczyła koło i znowu pojawili się „oni”, ale ponieważ są częścią dawnego „my”, stare hasło Manueli Gretkowskiej „strzelaj albo emigruj” traci rację bytu: nie ma do kogo strzelać i nie da się emigrować. Można co najwyżej wyjechać do innego kraju – na trochę lub na zawsze – po prostu zmienić miejsce zamieszkania. Nie z konieczności, a z wolności. Na zasadzie: wyjeżdżam, bo mogę. Bo nie chcę oddychać zatrutym – dosłownie i w przenośni – powietrzem.

W oparach smogu

Toksyn w powietrzu, którym oddychamy, unosi się wiele – dla każdego coś niemiłego – i wiele mogłoby być o nich opowieści. Ta będzie moja.

Jest 9 lipca 2019 roku (nadal mieszkam w Polsce) i widziałam dzisiaj okładki dwóch prawicowych tygodników. Na jednej przerażony kilkulatek z buzią zaklejoną taśmą w tęczowych kolorach, obok krzyczące litery: CIEMNA STRONA HOMOTĘCZY, i mniejszym drukiem: „wstrząsająca historia gangu, który we Włoszech w majestacie prawa odbierał dzieci rodzicom i przekazywał je parom homoseksualnym, gdzie niejednokrotnie były gwałcone”. Na drugiej – zdjęcie z Parady Równości i wyróżniony na czerwono tekst: „Jerzy Kwaśniewski, szef Ordo Iuris, radzi: Jak skutecznie się bronić przed inwazją LGBTQ” (czemu nikt nie radzi, jak skutecznie się bronić przed inwazją Ordo Iuris?). W każdym z tych czasopism publikuje osoba, którą znam nie tylko z łamów i o której wiem, że uważa się za kulturalną i umiarkowaną. A jednak obie zgadzają się na to, żeby ich nazwiska figurowały w periodykach zalecających się takimi okładkami – raczej nie dlatego, że ten rodzaj agresji budzi ich entuzjazm, ale dlatego, że im to nie przeszkadza. Ta okoliczność najlepiej charakteryzuje naszą beznadziejną sytuację – ludzie ogólnie przyzwoici i nieźle wykształceni nie mają u nas z podobnymi materiałami na tyle dużego problemu, by się im przeciwstawić, i nawet nie chcę wgłębiać się w sposoby, jakimi sobie tę podłość racjonalizują.

Wiadomo, że standard Unii Europejskiej jest inny: w szesnastu krajach członkowskich obowiązuje równość małżeńska, w większości pozostałych dostępne są rejestrowane związki partnerskie (w tym – od lat – na Węgrzech), a inne do tego dążą. W Polsce z betonu przedstawiciele partii rządzącej deklarują, że nigdy nie zaakceptują podobnych rozwiązań, trzydzieści jeden miast, powiatów, gmin oraz sejmików wojewódzkich przyjmuje deklarację anty-LGBT, która niepokoi Rzecznika Praw Obywatelskich swoim dyskryminacyjnym potencjałem, homonienawiść zasila brudną energią kolejną kampanię wyborczą. Pytanie brzmi: dlaczego ktoś miałby poświęcać życie na trwanie w tak wrogim otoczeniu? O co miałby tu walczyć – sam przeciwko (niemal) wszystkim? Komu stawiać opór – soli tej ziemi? Jeżeli ludzie tutejsi tak wyobrażają sobie „nasz wspólny dom”, to co można zrobić innego niż wyjechać tam, gdzie wyobrażenia o dobrze urządzonym społeczeństwie są inne? Jesteśmy przecież śmiertelni i nie wiemy, ile lat życia nam zostało (tym bardziej że klimat rozpoczął już wsteczne odliczanie), więc czy musimy tracić je na próby wyważenia drzwi, które gdzie indziej stoją otworem, i znosić kolejne fale oszczerstw? Tym bardziej że argument z pilnowaniem grobów też odpada – odkąd zmarła moja matka, wiem, że to nie grób jest miejscem jej „pobytu” (jeśli odczuwam czasem jej obecność, to całkiem gdzie indziej), a innych grobów tutejsza „wspólnota” przypilnuje sobie sama.

Życie i śmierć

Masza Gessen jest Rosjanką z zasłużonej dla kultury rodziny żydowskiej, ma 53 lata. Urodziła się i dorastała w Związku Radzieckim, potem przez dziesięć lat mieszkała z rodzicami w USA, gdzie studiowała architekturę. Na początku lat 90. wróciła do Moskwy – kierowała magazynem „Wokrug Swieta” i Radiem Swoboda, jednocześnie kładąc fundamenty pod rosyjski ruch LGBT (razem z Jewgieniją Diebrianską, byłą żoną Aleksandra Dugina). Od 2013 roku ponownie mieszka w Stanach – publikuje w „The New Yorkerze”, pisze książki społeczno-polityczne i działa na rzecz praw osób nieheteronormatywnych, zwłaszcza imigrantów. Ma żonę (drugą) i troje dzieci: jedno adoptowane i dwoje naturalnych. Niedawno ukazał się jej reportaż „How LGBT couples in Russia decide whether to leave the country”, w którym opowiada:

Wyjechałam z moją rodziną z Rosji pięć i pół roku temu. Tuż po tym, jak parlament jednomyślnie przegłosował zakaz tego, co nazwał „propagandą nietradycyjnych relacji seksualnych” skierowaną do nieletnich oraz, na oddzielnym posiedzeniu, zakaz adopcji dzieci przez osoby LGBT. Deputowana Jelena Mizulina publicznie poprzysięgła stworzyć mechanizm prawny, który pozwoli zabierać dzieci adoptowane i biologiczne z domów par tej samej płci. Kraj pogrążał się w czarnej dziurze paniki moralnej w związku z homoseksualnością i wyjazd wydawał się jedyną sensowną opcją.

Każdy, kto myśli o wyjeździe, powinien przeczytać ten reportaż. Emigracja jest jak śmierć – pisze Gessen. Jest taka co do istoty, nawet jeśli to emigracja udana, choć każda jest przecież co najmniej trochę nieudana: status społeczny emigrantki niemal zawsze się obniża, w jednej chwili traci ona cały kapitał społeczny, jaki posiadała w kraju pochodzenia, pogarsza się też na ogół jej sytuacja materialna i znika ten trudny do zdefiniowania elementarny komfort psychiczny, jaki ma się nawet w bardzo niedobrej ojczyźnie (ile go trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto go stracił). Wraz z wyjazdem jedno życie się kończy, a zaczyna drugie. To nowe może okazać się satysfakcjonujące, o ile ma się odpowiednie zasoby (materialne i nie), ale żałoba po tamtym, które się utraciło, pozostaje.

Gessen pokazuje pary kobiet, które albo nie zdecydowały się wyjechać, choć o tym myślały; albo nie wyjechały, bo im się nie złożyło, a potem sprawa się rozmyła; albo wyjechały i wróciły, bo emigracja nie udała im się bardziej, niż były w stanie to zaakceptować. Na przykład Nadia i Katia – wzięły ślub w Argentynie i zamierzały wyjechać do Izraela, bo Nadii przysługiwało prawo powrotu. Wniosek złożyły jako małżeństwo (od 2014 roku było to możliwe), okazało się jednak, że trzeba zrobić to nie w ambasadzie, a w Izraelu, i tam czekać na decyzję: od czterech miesięcy do pięciu lat. Do czasu zakończenia procedury Katia nie miałaby prawa podjąć w Izraelu pracy, a Nadia, która mogłaby to zrobić, była właśnie w siódmym miesiącu ciąży i po porodzie planowała zająć się dzieckiem co najmniej przez kilka miesięcy. Więc nie wyjechały – żyją w Moskwie jak inne opisane przez Gessen pary, wychowując dzieci, których państwo im nie odebrało, mimo że zagrożenie nie zniknęło. Żyją w swojej bańce: zarabiają wystarczająco dużo, żeby mieszkać w centrum, dzieci chodzą do prywatnych przedszkoli, otacza je ścisły krąg przyjaciół, strefy jawności i ukrycia są starannie rozdzielone, prywatności strzegą grube rolety, a w razie czego jest terapeuta, który pomoże się nie udusić.

Da się tak żyć, bez wątpienia, ale takie życie to też śmierć – tyle że na raty. Tym bardziej że nigdy nie wiadomo, czy jutro nie nadejdzie ten dzień, którego wszystkie się obawiają (paszport i inne dokumenty umożliwiające błyskawiczny wyjazd czekają w szufladzie) – dzień, w którym przyjdą po nie kozacy Putina i będą musiały wyjechać, żeby ratować dzieci. Trudno powiedzieć, co dla nich lepsze lub co gorsze: zostać czy wyjechać. Gessen sama zbyt wiele przeżyła, żeby to rozstrzygać.

Ostatnio mam wrażenie, że wystarczyłby minimalny obrót sceny politycznej w prawo, żeby i w naszej suwerennej demokracji pomysły w stylu Mizuliny stały się ciałem. Nie jest to już w każdym razie coś, czego nie można sobie wyobrazić. I to jest ten moment, kiedy człowiek zaczyna się rozglądać za jakąś nadzieją. I wtedy dostaje do rąk „Nadzieję w mroku. Nieznane opowieści, niebywałe możliwości” Rebeki Solnit.

Nie strzelaj i nie emigruj

„Nadzieję w mroku. Nieznane opowieści, niebywałe możliwości” Rebeki Solnit (w przekładzie Anny Dzierzgowskiej i Sławomira Królaka).Rebecca Solnit, „Nadzieja w mroku. Nieznane opowieści, niebywałe możliwości”. Przeł. Anna Dzierzgowska i Sławomir Królak, Karakter, 264 strony, w księgarniach od czerwca 2019Książka nie jest nowa – Solnit pisała ją w 2003 i 2004 roku, więc przykłady z historii, którymi operuje, najczęściej nie wykraczają poza tę cezurę, ona też wyznacza perspektywę, z jakiej oglądana jest przeszłość (rozpad Związku Radzieckiego, zburzenie muru berlińskiego czy Solidarność, ale też mnóstwo innych zdarzeń ze wszystkich kontynentów). Przez kilkanaście ostatnich lat wiele się wydarzyło, a nasz horyzont omraczają inne problemy niż 11 września i „wojna z terrorem”. Jest to też książka aktywistki ruchu na rzecz globalnej sprawiedliwości i działaczki feministycznej, utrzymana w wiecowym stylu, co może drażnić. Na tym jednak zastrzeżenia się kończą, przytłoczone zaletami, których matką jest punkt widzenia, łączący aktywizm z historią, antropologią i filozofią. Dzięki temu „Nadzieja w mroku” nie jest książką doraźną, której przydatność do spożycia wyznaczałby mknący dziarsko do przodu zegar bieżącej polityki. Busha juniora dawno nie ma w Białym Domu, a książka Solnit zostanie na długo – jako olśniewający projekt antropologiczny na trudne czasy (a więc na każdy czas).

Autorka nie odnosi się wprost do kwestii emigracji, proponuje za to inne spojrzenie na człowieka, świat społeczny, politykę i historię. Jest to propozycja, która robi z głową coś podobnego do gruntownego remontu, takiego z przestawianiem ścian i zmianą położenia okien, po którym nic już nie wygląda tak samo. Widziana z tej nowej perspektywy emigracja traci na znaczeniu – można wyjechać albo nie (czasem trzeba), ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, że świat społeczny nigdy i nigdzie nie jest z betonu, choć często się taki wydaje – wszędzie jest ruchem, tak jak samo życie. Wizja Solnit jest tak seksowna, że w końcu polubiłam nawet jej działacką retorykę, bo jak tu nie kochać posłańczyni, która przynosi dobrą nowinę? Ujmę ją w dziesięciu punktach.

Dekalog Kojota

  1. Zapomnij o Jahwe, uwierz w Kojota. Nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo nasze wyobrażenia o świecie ukształtowała mitologia judeochrześcijańska z brodatym Jahwe, który stworzył świat i widział, że był on dobry. Mit (utraconej) doskonałości żyje na różne sposoby – na przykład konserwatyści „snują opowieści o tym, że niegdyś wszyscy byli heteroseksualni, bogobojni, przyzwoicie ubrani i zadowoleni ze swoich rodzin nuklearnych”, dając tym dowód epickiej ignorancji w dziedzinie historii (zwłaszcza przedchrześcijańskiej i pozaeuropejskiej). Osoby myślące progresywnie też nie są wolne od tej figury, modelującej ich marzenie o dniu zwycięstwa, w którym świat osiągnie odpowiednią postać i trud będzie skończon. „Lepszy świat – tak. Doskonały świat – nigdy” – pisze Solnit. „Skłonna jestem wierzyć, że naszym światem włada zupełnie inna istota: Kojot, bóstwo rdzennych Amerykanów, niezniszczalny, lubieżny, zabawny i spontaniczny trickster, który pakuje się w katastrofy, zawsze jednak wychodzi z nich cało. Wiele północnoamerykańskich mitów o stworzeniu opowiada o świecie, który u swego początku nie był doskonały. Świat został stworzony przez niewolnych od wad, trochę śmiesznych demiurgów, którzy nigdy nie ukończyli swojej pracy. W tym świecie nigdy nie było stanu łaski, nigdy też nie nastąpił upadek, a proces tworzenia trwa nieustannie”.
  1. Pamiętaj: zawsze jest za wcześnie, by rozejść się do domów. Skoro doskonałość nie istnieje, nasze zaangażowanie w tworzenie świata nie jest odświętnym ubraniem, które kiedyś zamienimy na podomkę w kwiatki. Sprawy społeczne nigdy i nigdzie nie osiągają stanu, w którym można zaprzestać działań. Nigdy i nigdzie nie osiągają też stanu tak złego, żeby nie dało się zrobić nic, nawet jeśli tym czymś, co pozostaje do zrobienia, jest już tylko przetrwanie (Solnit podaje przykład kobiety, która przeżyła reżim Pol Pota, ja pomyślałam o wyprawie Oli Watowej przez kazachski step po lekarstwo dla Andrzeja). Aktywność społeczna – czyli niezgoda na izolację i pasywność, w które wpychają nas wszystkie rządy – to styl życia i sposób istnienia. Człowiek staje się człowiekiem dopiero wtedy, kiedy wspólnie z innymi stawia czoła przeciwnościom, które spiętrzył przed nim czas historyczny (każda epoka piętrzy swoje) – współtworząc świat, stwarza się swoją duszę. Kryzys uruchamia w ludziach to, co najlepsze. Chodzi o to, żeby zobaczyć, że nasz świat to permanentny kryzys – taką ma naturę.
  1. Nie bój się ciemności. Ciemność jest jak chiński ideogram pojęcia „kryzys” – łączy w sobie „zagrożenie” i „szansę”. Tak samo jest z przyszłością – to, że nie umiemy jej sobie wyobrazić, nie oznacza, że czai się w niej (wyłącznie) zło. Solnit dwa razy cytuje ten sam fragment dziennika Virginii Woolf z początku I wojny światowej, zafascynowana niezwykłą intuicją: „Przyszłość maluje się ciemno, co ostatecznie, jak uważam, jest na tę przyszłość perspektywą najlepszą” (w przekładzie Magdy Heydel). Bo nic nigdy nie jest ostatecznie przesądzone – w naszej niedoskonałej rzeczywistości zawsze znajduje się szczelina, przez którą wpada promień, zwiastując to, co nieprzewidziane. Z tej szczeliny wyrasta nadzieja – zawsze otwarta i gotowa działać, aby to, co ostatecznie przyniesie przyszłość, okazało się raczej dobre niż złe. Cuda zdarzają się codziennie – odradzanie się rdzennych społeczności czy udane reintrodukcje wymarłych gatunków to tylko dwa przykłady.
  1. Luzuj i cudzołóż. W świecie Kojota ludzie z zasady nie wiedzą, co czynią, i tak jest dobrze – pojęcie ironii tragicznej z jej heterotelią Kojot wiesza na kołku, pełen nadziei, że summa summarum działanie ludzkie przynosi więcej dobrego niż złego. Sam ruch zaangażowania jest już dobrem tak wielkim, że nawet jeśli nasze czyny rozminą się z celami, nie oznacza to jeszcze, że w przyszłości nie osiągną innych celów, równie dobrych. Kojot zakłada, że z chaosu naszych przedsięwzięć ostatecznie wynika raczej dobro niż zło, ba, nawet z przedsięwzięć nieszlachetnych potrafi wyniknąć coś dobrego – na tej zasadzie pojawienie się viagry powstrzymało rzeź karibu (puch z ich młodych rogów uważano za naturalny afrodyzjak i „pozyskiwano” bez miłosierdzia). Dlatego nie warto szukać ideowej czystości czy idealnych warunków, które nie istnieją. Nie należy się wzdymać i napinać, tylko rozluźnić biodra i robić, co trzeba, pokładając nadzieję w roztańczonym Kojocie, który kocha nie-czyste, więc zapędza do łóżka dobro ze złem, zamierzenia ze skutkami, kobiece z męskim, lewicę z prawicą. Ideałem Kojota jest „jazzowy bojownik o wolność”, pełny humoru improwizator, który zarówno siebie, jak i swoją walkę traktuje jak jam session. Taki bojownik nie ma ideologicznych uprzedzeń, nie boi się taktycznych sojuszy, rozbija dychotomie, wymyka się tożsamościom. Tańczy na ulicach, potrafi zamieszkać na drzewie, żąda niemożliwego. Bo wie, że jedyną rzeczą naprawdę nierealistyczną na tym świecie jest rozpacz.
  1. Nie pożądaj władzy. Kiedyś rewolucja oznaczała zbrojne powstanie w celu przejęcia władzy i zrealizowania utopii, przez co nieuchronnie zamieniała się we własne przeciwieństwo. Dzisiaj odrzuca zarówno przemoc, jak i władzę z jej hierarchią, utopię zaś traktuje jak marzenie o lepszym świecie, które nigdy się nie spełnia, za to wciąż się zmienia i „przyświeca”. Rewolucja jest samym zaangażowaniem i działaniem na rzecz tego, by jak najwięcej osób z ich doświadczeniami i opowieściami włączyło się w tworzenie świata. W tym sensie rewolucja nigdy się nie kończy – każdy nowy porządek jest dla niej tylko kolejnym punktem wyjścia. „Pytanie o to, kto kontroluje państwo, nie przykuwa już uwagi”.
  1. Bądź zmianą. „Jeśli żyjesz zgodnie z tym, do czego dążysz, w zasadzie już odnosisz zwycięstwo. Innymi słowy – jeśli twój aktywizm jest demokratyczny, pokojowy, twórczy, oznacza to, że w jakimś małym zakątku świata demokracja, pokój i twórczość właśnie triumfują”. (Nazywa się to „polityką prefiguracji”, ale „Kojot szcza na sztywne definicje”).
  1. Pamiętaj o zwycięstwach. Umysł ludzki lubi traktować zmiany na lepsze, które już zaszły, jako coś oczywistego i zapominać o drodze, która do nich doprowadziła, najczęściej długiej i wyboistej. Tak samo w odniesieniu do teraźniejszości skupiamy się na złu, a prześlepiamy to, co się mu przeciwstawia. Dlatego tak ważna jest pamięć o dawnych dokonaniach i osobach, którym je zawdzięczamy (na przykład o wywalczeniu praw wyborczych kobiet przez nasze umowne prababki i ich męskich sojuszników), ale też takie spojrzenie na współczesność, które oprócz ogromu zła dostrzega odrobinę dobra (na przykład uznanie przez Sąd Najwyższy w 2012 roku prawa konkubentów tej samej płci do dziedziczenia po partnerze umowy najmu mieszkania komunalnego czy Deklaracja LGBT+ podpisana w tym roku przez prezydenta Warszawy dzięki wytrwałym staraniom działaczek i działaczy z organizacji na rzecz praw osób nieheteronormatywnych).
  1. Opowiadaj nieopowiedziane, słuchaj niewysłuchanych, bądź latino. „Każdy konflikt jest po części walką o historię, którą opowiadamy, bądź o to, kto ją opowiada i kto może być wysłuchany”. Dlatego warto w miarę swoich możliwości poszerzać pole opowieści, włączać tematy i osoby, które są z niego wykluczane, ale też zatroszczyć się o własny „kulturowy styl”: niech będzie bardziej latynoamerykański niż europejski, bardziej ludowy niż wyrafinowany, niech nie boi się wielkich marzeń, ideałów i uczuć, odrzuci za to sarkazm i „zredukowaną wersję ja”, właściwą „białym z klasy średniej, zdolnym funkcjonować tylko na małą skalę”.
  1. Oderwij wzrok od głównej sceny. Polityka głównego nurtu oraz jej instytucje mają swoje znaczenie, dlatego warto na przykład brać udział w wyborach czy wymuszać na rządzących właściwą politykę klimatyczną, jednak nie warto się na nich fiksować. Skupianie uwagi na centralnej scenie politycznej i obsługujących ją mediach jest najkrótszą drogą do bezsilności i rozpaczy. Dlatego lepiej zabrać stamtąd swoją uwagę i skupić ją na innych działaniach – przenieść się z centrum na margines, gdzie wszystko zależy od nas i gdzie wiele da się zrobić, odzyskując w ten sposób poczucie sprawczości (za wszystko inne zapłacisz kartą MasterCard).
  1. Wizualizuj sobie grzybnię. Historia nie rozwija się linearnie, a zmiana nigdy nie jest izolowanym wydarzeniem, którego wszystkie przyczyny są oczywiste. Zmiana wynika z faktów, które widać, ale też ze znacznie większej liczby takich, których nie dostrzegamy. Jest jak owocnik borowika wyrastający z ogromnej podziemnej grzybni, którą tworzą pozornie niezwiązane ze sobą działania mnóstwa ludzi, tych nam współczesnych oraz tych z bliższej i dalszej przeszłości, a także ich i nasze emocje i tożsamości – wszystko to, co składa się na wewnętrzne życie polityki i co w istocie umożliwia zmianę.
  1. Kojot dorzucił do tego dekalogu przykazanie jedenaste, w dodatku w formie nieimperatywnej (możliwe, że najadł się grzybów). Udaje się tylko to, co ktoś kiedyś zaczął, i w tym sensie w świecie ludzkich działań nic nigdy nie idzie na marne. Dlatego warto zaczynać – zawsze lepiej robić coś niż nic – bo wszystko, co robimy i czego nie robimy, gdzieś się odkłada, i wszystko na siebie wpływa, prędzej czy później dając efekt. Zmiana mentalności, która dokonuje się we wnętrzu człowieka i dlatego nikt jej nie dostrzega, zawsze poprzedza zmiany instytucjonalno-prawne – ta pierwsza to grzybnia, te drugie to owocniki. W ten sposób – poprzez ludzi, którzy stają się zmianą – margines przemienia w końcu scenę główną. Potencjał każdej przyszłej zmiany leży na marginesie. Nadzieja wyraża się w działaniu. Zatańczymy?