ZOFIA KRÓL: Literatura o chodzeniu bywa rozmaita: od skrupulatnych dzienników reporterów przemierzających pieszo całe kontynenty po impresyjne zapiski ze spaceru z psem, są jednak pewne motywy, które powracają we wszystkich tych książkach. Na przykład zwierzęta: mijane po drodze zdechłe albo żywe stwory. Albo własny cień. Znanego pieszego reportażystę Wolfganga Bushera cień wyprzedza popołudniami, być może – jak podejrzewa autor – jeszcze przed nim dotrze do Moskwy. Z kolei w króciutkiej książeczce Wernera Herzoga cień kryje się w południe nieśmiało pod jego nogami. Inni piechurzy wsłuchują się obsesyjnie w rytm własnych kroków. Jak to jest u was?
PIOTR PAZIŃSKI: Ja uprawiam dwa rodzaje wędrówki: włóczęgę po mieście, takie XIX-wieczne flaneurowanie, oraz chodzenie wzdłuż morskiego wybrzeża. Przeszedłem cały polski Bałtyk od Świnoujścia, przez Międzyzdroje, na Hel – w kilku ratach, za każdym razem około 100 km rozłożone na kilka dni. Po likwidacji baz wojskowych da się przejść całą nadbrzeżną trasę. Kilka lat temu przeszliśmy z Adamem Lipszycem przez wojskowe poligony koło Ustki, to było za poprzedniej władzy, być może teraz ten poligon został znowu na cztery spusty zamknięty. Szliśmy we dwóch, zdarzało nam się milczeć przez godzinę i tylko iść obok siebie. Wełniana czapka, bo jednak nawet w czerwcu potrafi wiać wiatr, w czapce człowiek jest odizolowany od świata, kontroluje tylko własny oddech, ruch kijów po piasku, kroki. Skupia się na oddychaniu, maszerowaniu, rytmie fal. Jest bardzo w sobie. Inaczej niż w górach, gdzie jednak pilnujesz, żeby się nie zabić. Tu idziesz po płaskim jak stół piachu, to rodzaj medytacji.
Natomiast jeśli idzie o zwierzęta, to zwraca się uwagę przede wszystkim na mewy, które liczą na to, że coś im zostawisz z prowiantu. W zeszłym roku w okolicach Białogóry spotkałem też fokę. Siedziała na piasku, a ja zachowałem się jak mieszczuch, stałem nad nią przez dziesięć minut, nie zadzwoniłem nawet do żadnego fokarium. Polski Bałtyk jest wielkim skarbem. W wielu krajach na plażach są śmieci, zdechłe ryby, truchła ptaków, ścieki. Nie nadają się do chodzenia albo są wygrabione pod turystów.
ADAM ROBIŃSKI: Ptaki to pierwsze, co widzę, kiedy chodzę, i zawsze mam wyrzuty sumienia, że je tak kiepsko znam. Nawet jeśli nie ma nic, to one są. W każdym razie u nas, w Polsce. Świt, środek zimy, sobota, wszyscy o zdrowych zmysłach śpią, ale można spotkać czaple i gile. A może trochę też tych ptaków szukam, jako wszechobecnych towarzyszy. Najwięcej chodzę po niżu, po płaskim, lasach, to mój biotop. Każda wycieczka w góry to dla mnie lekcja pokory. W górach zawsze dostaję w kość od przestrzeni. Mięśnie, które na płaskim śpią, nagle się budzą i dają o sobie znać za sprawą zakwasów. Zdarzyło mi się też kilka razy – choćby w Bieszczadach czy Himalajach – wejść w taki stan, o którym pisał Frédéric Gros w „Filozofii chodzenia”: wyjść z ciała, iść obok i widzieć, jak to ciało samo idzie. Nie mieć na nie większego wpływu. Albo przynajmniej tak mi się wtedy zdawało.
Piotr Paziński
Pisarz, filozof, tłumacz, naczelny redaktor „Midrasza”, badacz związany z Uniwersytetem Muri im. Franza Kafki. Przez kilka lat zajmował się „Ulissesem” Jamesa Joyce’a, następnie ogłosił dwa tomy własnej prozy: „Pensjonat” (2009) i „Ptasie ulice” (2013). Pisze, tłumaczy, zajmuje się filozofią judaizmu i tematem żydowskim w literaturze. Bywa także wykładowcą, fotografem oraz redaktorem. W 2015 opublikował zbiór esejów pt. „Rzeczywistość poprzecierana”. Przekładał m.in. Lawrence’a Kushnera, Davida Roskiesa, Amosa Oza, Fanię Oz-Salzberger i Szmuela Josefa Agnona. W wolnym czasie snuje się bez celu po mieście, niekiedy uprawia także turystykę pieszą – na przykład długie wycieczki brzegiem Bałtyku.
Zofia: Jest taka anegdota o Wiliamie Wordsworcie, że kiedy jako stary już człowiek poszedł ze swoim siostrzeńcem na wędrówkę, natrafił na blokującą drogę zagrodę postawioną przez właściciela ziemskiego. Wpadł w absolutną wściekłość, że ktoś śmie zagradzać odwieczny szlak wędrówki, zrobił potworną awanturę i połamał płot. Dzisiaj takimi przeszkodami w wędrówce są głównie szosy. Jest taki fragment u Wolfganga Bushera, jak idzie autostradą ostrzeliwany drobinkami żwiru spod opon. Okazuje się, że nie ma pobocza i musi później godzinę wracać tą samą drogą, bo nie ma innej. W odpryskach żwiru wchodzi też do samej Moskwy. Ja kiedyś próbowałam wyjść z lotniska przesiadkowego na piechotę w krajobraz i to się okazało technicznie niemożliwe. Jakie były wasze najpoważniejsze przeszkody?
Piotr: Kiedyś nad Bałtykiem było pełno poligonów, co pagórek, lasek była jakaś jednostka wojskowa. Teraz tego nie ma, natomiast grodzenie się nie skończyło, ale najgorsze są wielkie parkingi. Jest też wiele miejsc w lesie przymorskim, które już są ogrodzone, i żeby wyjść nad morze, trzeba nadłożyć kilka kilometrów. A w Józefowie nie da się nawet zejść nad Świder, bo z jednej strony rzeka została całkowicie obudowana działkami, wysokimi palisadami.
Adam: Prawo mówi, że jeśli dany akwen nie jest w całości własnością prywatną, to nie wolno grodzić terenu do półtora metra od brzegu. Te półtora metra to wspólna przestrzeń, przestrzeń święta. Ale oczywiście mało kto tego prawa przestrzega i trzeba by się osobno z każdym pojedynkować. Natomiast nie wiem, czy kwestia dróg jest w Polsce aż tak istotna, może dlatego, że dopiero je budujemy. Dla mnie przeszkody związane z podróżowaniem są raczej natury biologiczno-psychologicznej: bezpańskie psy i kleszcze. Kiedy idę przez jakąś wieś obserwowany przez psy, którym niespecjalnie dobrze patrzy z oczu, to się boję. Przydaje się kij, którym można się od nich odganiać. Ale są takie psy, na które kij działa odwrotnie, niż byśmy chcieli. A kleszcze to nowy fenomen. Jest ich więcej niż dawniej i roznoszą boreliozę. Nie można już swobodnie wchodzić w wysokie trawy.
Adam Robiński
Dziennikarz, pisarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, piechur zapatrzony w dokonania polskiego krajoznawstwa. Autor zbioru „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg” (Czarne 2017), w którym opisał swoje krókie wycieczki terenowe za próg domu. Nominowany do Nargody im. Gombrowicza, Nagrody Conrada oraz Nagrody Magellana. Pochodzi z Mazowsza, więc siłą rzeczy woli chodzić po płaskim. Z uwagi na małe dzieci ostatnio raczej krótko- niż długodystansowo.
Zofia: U Herzoga jest też taki ładny fragment o butach, podkreśla na początku wędrówki, jak bardzo im ufa: I had trust in them. Jak to było z waszymi butami? Przyjaźnicie się z nimi?
Piotr: Nie jestem fetyszystą. Zdarzało mi się wyjść w trampkach na Zawrat. A na plaży sprawa jest prosta – albo idziesz boso, blisko brzegu, albo musisz mieć buty przed kostkę, broń boże sandały.
Adam: Ja też nie przywiązuję się do butów. Michał Książek pisze w „Drodze 816” o długości swojej nogi, że ma jedną krótszą od drugiej, dlatego go trochę znosi na wschód. Kapuściński pisał z kolei, że długo nie miał butów i dla niego to luksus. Ja mogę powiedzieć tylko tyle, że lubię raz na jakiś czas je zrzucić i chodzić boso. To pozwala się skleić z otoczeniem. Zwykle izolujemy stopy od podłoża, więc są bardzo wrażliwe.
Zofia: Roger Deakin – autor „Waterlog”, książki o pływaniu po wodnych szlakach Wielkiej Brytanii, który pisał też trochę o chodzeniu – zauważył, że dzisiaj, w naszej codziennej wirtualnej rzeczywistości, chodzenie staje się zawsze działalnością wywrotową.
Piotr: Nie mam poczucia, żebym się buntował przeciw społeczeństwu czy systemowi. Chodzę sobie po prostu. Raz na jakiś czas, zamiast pójść do Łazienek, wyjeżdżam w tak zwaną naturę. Odmiana jest tylko na poziomie stylu życia.
Zofia: Strategia wywrotowa polegałaby na powrocie do namacalności świata, do fizycznie odczuwanej przestrzeni.
Piotr: No tak, tylko ja tej fizyczności mam raptem parę dni. Przechodzę kawałek Bałtyku i wracam do kultury. Nie chcę robić z siebie żadnego wielkiego trampa. Nocuję w jakiejś kwaterze, zachodzę do smażalni. Jestem wciąż mieszczuchem, nie potrafię upiec borsuka. Może mógłbym jagód nazbierać.
Adam: Bliższe jest mi to, co pisze Rebecca Solnit w „Zewie włóczęgi”: że chodzenie jest czynnością powszechną, amatorską. Wymyka się też komercjalizacji. Nie można trenować chodzenia, chyba że mówimy o chodzeniu sportowym, trudno też zrobić z chodzenia modę, żeby to się przełożyło na całą gałąź biznesu. Inaczej jest z bieganiem – dzisiaj się nie biega, tylko od razu robi maratony albo triatlony. Chodzenie jest z kolei najbliższe bezczynności.
Zofia: Mnie bardzo przekonuje to myślenie o chodzeniu jako działalności wywrotowej. Tylko można ją bardzo różnie rozumieć. Na takim najprostszym poziomie jest Wordsworth, który łamie ogrodzenie. W tej kategorii – buntu przeciwko ograniczeniom, jakie swobodnemu chodzeniu stawia świat – znalazłaby się też część idących pieszo podróżników. Na kolejnym poziomie umieściłabym chodzących, którzy nie tylko pokonują przeszkody, ale i wierzą, że chodzenie może zmieniać świat. Tu znalazłaby się wspomniana już „Vom Gehen im Eis” („O chodzeniu po lodzie”) Herzoga – książeczka z notatkami z marszu z Monachium do Paryża. Herzog wierzył, że jeśli pójdzie na piechotę do swojej mentorki umierającej w szpitalu, Lotte Eisner, to ona nie umrze. I miał rację, przeżyła kolejne dziewięć lat. To był rodzaj świeckiej pielgrzymki. Jest jednak jeszcze jeden poziom chodzonego buntu, który mnie najbardziej ciekawi – tu chodzi już nie o odmianę świata, ale o coś być może poważniejszego, o odmianę własnej percepcji. Dobrym przykładem jest Michał Książek, który krocząc drogą 816, właśnie próbuje cały czas patrzeć inaczej, jest bardzo świadomy swojej percepcji, jak sam pisze, uprawia zarazem fenologię – obserwację świata przyrodniczego – i fenomenologię przestrzeni.
Piotr: Dodałbym do tego jeszcze inny rodzaj chodzenia. Chodzenie przyrodnicze jest, w każdym razie w moim przypadku, zadaniowe: trzeba zrobić trzydzieści kilometrów i znaleźć następną kwaterę. Ale chodzenie miejskie działa u mnie na innych zasadach. Jak u Deborda i sytuacjonistów, którzy mieli wizję chodzenia właśnie nie w żadnym celu, nie po sprawunki, tylko żeby się posnuć po mieście. Mam kilka ulubionych miast, gdzie zbliżam się chyba do ideału łażenia zupełnie bez sensu, które rzeczywiście może być jakoś wywrotowe, a przynajmniej daje człowiekowi pokrzepiające poczucie, że takie jest.
Łażę dużo po Warszawie, staram się wynajdować miejsca, których nie znam. Świetnym polskim chodziarzem był przecież Miron Białoszewski, miejskim i podmiejskim, nazywał taką zaniedbaną przestrzeń „zagrożoną bylejakością”. Najbardziej lubił te rejony, gdzie miasto się rozłazi, przestaje być miastem, ale jeszcze nie jest wsią. Mnie też taki hybrydalny podmiejski krajobraz zawsze fascynował.
Natomiast ze Starego Miasta w Jerozolimie, gdzie mieszkałem i często bywam, mam doświadczenie miasta-labiryntu. Miewałem tam metafizyczne poczucie, że jestem zespolony naraz z całym światem. Za każdym razem zdarza mi się tam zgubić, odkryć jakiś przełaz, nieznany kościółek, jakiś dziedzińczyk z zapomnianą bożnicą. Albo grób, do którego od dziesięciu lat nie mogłem trafić, bo nie pamiętałem, gdzie on był, a może mi się tylko przyśnił. To bardzo intensywne doświadczenie jednocześnie odczuwanej klaustrofobii i nieskończoności.
Piotr Paziński na szczycie piramidy majańskiej w Yaxha w Gwatemali
Zofia: Można też po mieście chodzić zadaniowo, a snuć się właśnie w przyrodzie, w terenie. Przykładem jest Honorata Martin, polska artystka, która pewnego dnia po prostu wyszła ze swojego mieszkania w Gdańsku i ruszyła przed siebie bez celu. To też była taka próba wytrącenia się z przyczynowo-skutkowego kontekstu. Szła głównie niewielkimi szosami, motywem powracającym na jej filmikach są właśnie martwe zwierzęta na poboczach szos. Na jednym z rysunków z tej trasy piechurka siedzi pod sklepem i odmawia kiełbasy, którą ktoś ją częstuje. Powyżej dopisek: „Wystarczy 10 min pod sklepem postać/posiedzieć, a już zaczynają się dziać rzeczy”. Chodzenie, wyjście poza sferę przyczynowo-skutkową, wycofanie się z nieustającej celowej aktywności sprawia, że świat wreszcie może się po swojemu dziać.
Adam: W przyrodzie jest tak samo. Jeżeli chcesz spotkać jakieś zwierzę, usiądź na rozstaju dróg i się nie ruszaj. Zaraz przyjdzie sarna, jeleń, wilk, cokolwiek. Wtopienie się w otoczenie powoduje, że film nagle zaczyna się przewijać.
Rebecca Solnit, „Zew włóczęgi. Opowieści wędrowne”. Przeł. Anna Dzierzgowska, Sławomir Królak, Karakter, 432 strony, w księgarniach od sierpnia 2018Natomiast mam wątpliwości co do Herzoga, sam rzeczywiście mówił, że jego wędrówka to świecka pielgrzymka, ale mnie się zdaje, że chodziło w tej wyprawie o coś więcej. On ma takie powiedzenie: „The world reveals itself to those, who travel on foot” („Świat objawia się tym, którzy podróżują pieszo”). I swoim studentom w Rogue Film School, czymś na kształt latającej szkoły filmowej, powtarza, że mają chodzić, żeby otworzyć wszystkie zmysły. Nauczyć się patrzeć na świat z innej perspektywy, zauważać rzeczy na co dzień omijane. Raczej bym go więc zestawił w jednej lidze piechurów z Książkiem.
Zofia: Pomówmy o dwóch książkach o chodzeniu, które się niedawno w Polsce ukazały. To „Zew włóczęgi. Opowieści wędrowne” Rebeki Solnit i Roberta Macfarlane’a „Szlaki. Opowieści o wędrówkach”. Nawet podtytuły są podobne. Adam, w swoim wykładzie na festiwalu w Miedziance wspomniałeś, że jeśliby zrobić kurs przyrodopisarstwa czy chodzeniopisarstwa na jakimś uniwersytecie, to te książki znakomicie by się uzupełniały – Solnit mogłaby być podręcznikiem, a Macfarlane ćwiczeniami z chodzenia.
Adam: Tak, książka Solnit jest trochę akademicka, sama przyznałaś, że momentami zdawała ci się nudna przez tę systematyczność. Bardziej mi się podoba jej inna, napisana kilka lat później książka „A Field Guide to Getting Lost” – to bardzo osobiste eseje o tym, ile można dowiedzieć się o sobie i o świecie, gubiąc się w przestrzeni. Solnit nawet wywodzi angielskie „lost” od staronordyckiego „los”, czyli „rozbroić się”. Kiedy armia się rozbrajała, można było swobodnie wędrować po przestrzeni nieograniczonej konfliktami. A „Zew włóczęgi” to rodzaj podręcznika akademickiego, autorka analizuje po kolei różne sposoby chodzenia i wywodzi je z kulturowych i historycznych kontekstów. Macfarlane nie bawi się w takie teoretyzowanie, tylko wymyśla sobie cel: chce wydobyć z przestrzeni stare drogi, piesze i morskie – angielski tytuł to „Old ways” – piesze czy morskie szlaki. Jest taki fantastyczny rozdział o wyspie Lewis, gdzie on próbuje znaleźć dawną ścieżkę szkockich pasterzy. Żeby to zrobić, musi skanować krajobraz pod kątem tego, co w nim nie pasuje. W kamienistym krajobrazie szukać takich kamieni, które wyglądają na ułożone w sposób nienaturalny. Oczami wyobraźni widzę go, jak ogląda każde miejsce pod różnym kątem, żeby zrobić kolejne dwadzieścia metrów. Bo na każdym kroku może tę ścieżkę zgubić. Macfarlane niewiele zastanawia się nad istotą chodzenia, po prostu to robi. Ale trzeba pamiętać, że Brytyjczycy też specyficznie patrzą na przestrzeń. Prawo drogi jest tam dużo bardziej liberalne, spaja przestrzeń i ją udostępnia.
Robert Macfarlane, „Szlaki. Opowieści o wędrówkach”. Przeł. Jacek Konieczny, Wydawnictwo Poznańskie, 448 stron, w księgarniach od września 2018Piotr: Czytając Macfarlane’a, myślałem o wiekach historii, które odcisnęły się w krajobrazie przeobrażonym przez człowieka. Nie o Anglii i Szkocji, bo ich nie znam, ale na przykład o Toskanii czy wyspach greckich, starych traktach handlowych, szlakach pielgrzymkowych, murkach okalających winnice i poletka na zboczach gór, liczących sobie kilka, może kilkanaście wieków – tak starych, że stały się właściwie częścią natury, chociaż powstały wskutek działalności ludzkich rąk, planowania, dzielenia przestrzeni, ustanawiania własności. I o przyrodzie, która niekiedy wydaje nam się dziełem natury, a jest dziełem człowieka: nasadzane lasy, regulowane rzeki, zbiorniki wodne, górskie szlaki.
Zofia: Ukazanie się tych dwóch książek jednocześnie to ważny moment. Ale czytelnik Solnit i Macfarlane’a przypomina sobie w trakcie lektury kolejne rzeczy o chodzeniu, tłumaczone i polskie, które już wcześniej przyswoił.
Piotr: Tak, od dziesięciu lat mamy już na przykład moje ulubione „Pierścienie Saturna” Sebalda w przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz, to innego rodzaju chodzenie, raczej jednak w bibliotece niż w przestrzeni.
Adam: Czytelnikowi wydaje się, że będzie czytał o przechadzce, a po przeczytaniu uświadamia sobie, że został właśnie zmasakrowany opowieściami o wszystkich horrorach XX wieku. W filmie „Patience (after Sebald)” któryś z ekspertów mówi, że wschodnia Anglia u Sebalda to defensive landscape, że ma funkcję „obronną”. Krajobraz nie jest niewinny, także dlatego, że Sebald jest Niemcem. Macfarlane też gdzieś pisze o specyficznym niemieckim pojmowaniu przestrzeni: określenie heimat, rodzinne strony, budzi skojarzenia dosyć jednoznaczne.
Zofia: Jest też książka Martina Pollacka „Skażone krajobrazy” – mówi właśnie o tym, że niewinności krajobrazu nie można zaufać.
Piotr: Miałem dokładnie to samo skojarzenie: krajobraz nie jest niewinny, zwłaszcza tu, w Europie Środkowowschodniej, bo jest usiany masowymi grobami, miejscami ludobójstwa, polami bitewnymi, z których wyłażą kości. To jeden wielki grób. Choć w Polsce nie umiemy o tym myśleć i rozmawiać. Kiedy chodzę po miasteczkach, to czasem sobie wyobrażam akcje wywózkowe Żydow w 1942 roku, getto i tak dalej. Albo walki partyzanckie. Roma Sendyka ładnie pisała o zarośniętych nie-miejscach pamięci. Gdzieś w lesie jest miło, tu wiewiórka, tutaj ptaszki, a nagle jakiś jar, parów zarośnięty wysokimi pokrzywami – i wiesz, że tu mogła być egzekucja… Elżbieta Janicka fotografowała z kolei przyrodę w obozach zagłady, kwiatki, zioła, ale i puste niebo nad nimi. Powstaje też duży projekt antropologiczny w pracowni Romy Sendyki w Krakowie, mapa miejsc egzekucji, grobów masowych – od linii Odry aż za Kijów…
Zofia: Literatura związana z chodzeniem łączy się w sposób oczywisty z przyrodopisarstwem, tak zwanym nature writing. Choć tobie, Adamie, Macfarlane powiedział, że to już taka etykietka, od której trzeba uciekać, jeśli się chce pisać dobrą literaturę.
Adam: Tak, to jest już marka, rynek zalewają półprodukty. W Cambridge, zaraz po rozmowie z Macfarlane’em, czekałem na autobus i poszedłem do księgarni, a tam stolik: „Nasze piękne wyspy” i książki o tym, że jakiś pan chodzi po bagnach, a inny ogląda ptaki. Macfarlane wydał sam zresztą najbardziej kanoniczną książkę tego nurtu, „The Wild Places”, szuka tam dzikości w Wielkiej Brytanii, i to jest nieustannie kopiowane przez innych autorów.
Zofia: Są też na Wyspach spory o nature writing. Cytowałeś gdzieś artykuł, w którym autor twierdził, że to raczej świadectwo ostatecznego oddalenia od przyrody niż sposób na zbliżenie się do niej. Tak jesteśmy daleko od przyrody, że już tylko książki możemy o niej pisać.
Adam: Tak, przyroda może być wyłącznie płachtą, na tle której się fotografujemy. Przesłaniamy to, że wciąż mówimy tylko o sobie. Ale pokazanie miejsca człowieka w przyrodzie też jest istotne. Pytanie, jak to się robi. „Sekretne życie drzew” to świetny przykład, jak nie powinno wyglądać przyrodopisarstwo, personifikując przyrodę, ta książka bardzo ją infantylizuje.
Zofia: Jest bardzo dużo złej literatury chodzonej i przyrodniczej, może dlatego, że na tym szkielecie łatwo oprzeć opowieść o sobie. Tej jesieni ukazały się „Dzikie ścieżki” Sylvaina Tessona – dziennik pieszej wędrówki przez Francję, typowy dla schematu: oto autor idzie, zachwyca się samotnością, notuje impresje, napawa się raczej sobą niż światem.
Piotr: Tak, Francuzi ciągle przepisują „Oswajanie świata” Nicolasa Bouviera.
Zofia: A dlaczego ty nie pisałeś nigdy o swoim doświadczeniu wędrówki wzdłuż plaż? Obawiałeś się wrzucenia w banalny schemat, że wyszłaby ci z tego zła literatura?
Piotr: Nie, po prostu za słabo znam się na przyrodzie.
Zofia: Nie musisz pisać o fokach, wystarczy rytm fal.
Piotr: Nie mam pomysłu na formę, która byłaby inna niż dotychczasowe pisanie o wędrówkach. Wyszłoby bardzo fałszywie.
Zofia: W Wielkiej Brytanii krytykuje się nature writing, ale w Polsce dopiero od paru lat mamy świadomy wysyp tej literatury i na razie warto raczej podkreślać jej znaczenie, niż ją lekceważyć. Zwłaszcza że mamy jednocześnie absolutny regres, jeśli chodzi o ochronę przyrody i świadomość jej procesów.
Adam: W Wielkiej Brytanii ta literatura stała się marką, ale nie wiem, czy to się przekłada na świadomość na temat przyrody. No i nie da się ukryć, że książki dotyczące przyrody piszą na ogół biali wykształceni mieszkańcy dużych miast.
Zofia: I mężczyźni.
Adam: Akurat na Wyspach trochę kobiet też. Ale zbierając materiały do „Hajster” miałem ogromny problem z tym, że tropię wyłącznie facetów. Jeśli trafiałem na teksty pisane przez kobiety, do dotyczyły na przykład relacjonowania wycieczek krajoznawcy sprzed wieku, Mieczysława Orłowicza.
Zofia: Ja także szukałam długo książek o chodzeniu napisanych przez kobiety. I znalazłam przede wszystkim Dorothy Wordsworth, wydała świetne pamiętniki, w których jest znacznie więcej o chodzeniu i przyrodzie niż w poezji jej brata Williama. Jest też Honorata Martin, która nie pisze, ale rysuje, fotografuje i filmuje, więc wędrówka ma swoją narrację. Jest Solnit, raczej historyczka niż praktyczka chodzenia. A także znana nam raczej z przekładów polskiej literatury na niemiecki Esther Kinsky – napisała grubą, impresyjną i poetycką opowieść o chodzeniu nad londyńską River Lea.
Adam: Sporo u niej jest o tej przestrzeni podmiejskiej, o której mówił Piotr, chodzi przez tereny, gdzie miasto przenika się z wsią.
Zofia: Kobietom z oczywistych powodów znacznie trudniej chodzić swobodnie. Solnit przywołuje list Dorothy Wordsworth do ciotki, w którym ta tłumaczy się z „niekobiecego” zajęcia. I poświęca cały rozdział temu, jak z ograniczeń w poruszaniu się w przestrzeni społeczeństwa uczyniły kolejną nakładaną na kobiety represję.
To których polskich przyrodopisarzy – lub przyrodopisarki – czytacie? W ostatnich latach wyszły między innymi książki Roberta Pucka, Stanisława Łubieńskiego, Michała Książka, i siedzącego tu Adama Robińskiego. Wszystkich dotyczy wysuwany przez Pucka postulat zasypywania rowu między humanistyką a naukami przyrodoznawczymi.
Adam: Te książki wcale nie mają tak wielu wspólnych cech. Moją książkę stawiano obok „12 srok za ogon” Staszka Łubieńskiego, to powód do dumy, ale zdaje mi się, że nie są do siebie podobne. Szczerze mówiąc, nie widzę też tego wysypu książek z kręgu przyrodopisarstwa.
Piotr: Ja mniej to śledzę, ale jeśli mówimy o literaturze zainteresowanej przestrzenią, to chciałem przypomnieć jeszcze o samochodziarzach, bo literaturę drogi w Polsce zapoczątkował Andrzej Stasiuk. Powiatowa Polska, szosy, przesuwanie się krajobrazu, mieszanie się podmiotu z tym, co widzi. On pokazuje przyrodę zdewastowaną, zaśmieconą, zasyfioną. Opowiadał mi towarzysz podróży Stasiuka do Bośni: Dojeżdżają do pięknej doliny, a tam tysiące starych karoserii samochodów, rozwalonych lodówek i pralek, złomu. Stasiuk się zachwycił. Nie ma w końcu nic piękniejszego niż pradawna łąka zalana mazutem.
Zofia: Chodzenie jest może najprostszym sposobem wejścia w szczegół przestrzeni, ale przecież nie jedynym.
Adam: Poza samochodem i pieszą wędrówką jest jeszcze rower. W Polsce mamy dziennik „O niewiedzy w praktyce, czyli droga do Portugalii” Piotra Cieplaka, który jedzie na rowerze z Kabat do Lizbony na swoje 50. urodziny. Jak pisze, wystarczy kierować się na Grójec, a potem to już jakoś pójdzie. Im bliżej Lizbony, tym większą przestrzeń ogarnia swoją myślą, ale na początku jest bardzo szczegółowy, skupiony właśnie na tym, co wokół.
Ważną książką przyrodopisarską, którą warto przypomnieć, są pochodzące jeszcze z lat 80. „Nostalgie mazurskie” Bohdana Czeszki. Autor ma dość pokaleczoną biografię, ale ta książka jest świetna, to list miłosny do Mazur, a ściślej do trójkąta Ruciane Nida – Pisz – Niedźwiedzi Rów. Czeszko wspomina, że kiedyś na północ od Giżycka można było żeglować na golasa i nie widziało się innego człowieka, a w latach 80. to już jest tłok. Z naszej perspektywy wydaje się to śmieszne. To kanoniczne przyrodopisarstwo, choć autor zapewne ani myślał wpisywać się w jakikolwiek nurt, to książka spełnia wymogi gatunku: jest pisana z elementami autobiograficznymi, podejmuje próbę zespolenia autora z przyrodą. Równocześnie jednak Czeszko wplata w to wątki moralizatorskie – praca w drewnie, stawianie domu jest odpowiedzią na chore przejawy cywilizacji w miastach. Przeciwstawia wieś temu zepsuciu. Wypisz wymaluj polski Thoreau.
Zofia: Podobno kiedy Thoreau siedział na odludziu, matka przynosiła mu pranie, mógł sobie siedzieć w tej chacie tylko dlatego, że obsługiwały go kobiety. Ciekawe jak było z Czeszką.
Adam: Polskim Thoreau może być też Pucek, który ma do najbliższego miasta osiem kilometrów i nie ma samochodu, więc jak chce pojechać do sklepu, to prosi sąsiada albo idzie na piechotę. I nie ma lodówki.
Zofia: Merleau-Ponty, filozof, który sporo zajmował się przestrzenią, pisał, że byt to „synonim bycia usytuowanym”. Jeśli temu wierzyć, to można lepiej zrozumieć, dlaczego wątek literatury chodzonej, względnie jeżdżonej na rowerze lub w samochodzie, jest tak istotny. Rozpoznajemy w tej literaturze szalenie ważny, przestrzenny aspekt naszego istnienia. Jest też taki krótki tekst Husserla – dla niego z kolei chodzenie staje się świetnym sposobem na pokazanie codziennej „konstytucji przestrzeni”, czyli tego, jak ona się w umyśle konstruuje. W chodzeniu to, co on nazywa „sferą bliskiego otoczenia”, w miarę przesuwania się w przestrzeni jest poszerzane o kolejne elementy „sfery dalekiego otoczenia”. Mówiąc wprost, kiedy idę przez pola, widzę początkowo tylko grudy ziemi, trawiaste pobocze, linię na jezdni, ale zaraz do mojej sfery bliskiego otoczenia dołączy przystanek PKS-u, potem drzewo, tabliczka z nazwą miejscowości itd. Percepcja stale pracuje. Adam, ty w „Hajstrach” też piszesz w podobnym duchu, że do chodzenia bardziej potrzebne są oczy niż nogi.
Adam: Tak, dla mnie chodzenie to sposób na zmianę perspektywy. Są takie miejsca, gdzie nie możesz wjechać samochodem czy pociągiem, musisz wejść w krajobraz, żeby zobaczyć go od środka. Pustynia Błędowska jest najlepszym przykładem: wiedziałem, że jeśli chcę o niej napisać, to muszę na własnych nogach dojść na środek, nawet jeśli nie jest to daleki środek. Przejście trzech kilometrów po piachu nie jest wyczynem, ale to wywrotowe porzucenie tradycyjnych form komunikacji na rzecz nóg pozwala na zobaczenie prawdziwego wymiaru przestrzeni, która rozciąga się 360 stopni dookoła. Solnit z kolei pisze, że do chodzenia potrzeba trzech elementów: ciała, umysłu i przestrzeni. A na końcu książki dopowiada, że w dzisiejszych czasach trzeba dodać do tego jeszcze czas.
Zofia: Wracamy do wywrotowych aspektów chodzenia. Piotrze, a jak twoje zmysły działają w pieszej wędrówce?
Piotr: Miasta są mniej wyczynowe niż łażenie po przyrodzie – zawsze możesz przerwać, złapać tramwaj albo autobus. Siłą rzeczy nie zwracasz uwagi na własny organizm. Nie musisz przejmować się siłami witalnymi, percypujesz wszystko, co dookoła. Dlatego w mieście, takim jak Jerozolima czy Paryż, intensywnie się doświadcza przestrzennej gęściochy. Jak tylko przestaniesz myśleć o mapie, zaczynasz iść przed siebie, bez sensu, pracujesz już tylko na własnych zmysłach. I to jest bardzo fajne.
Zofia: A chodzicie czasem na Google Maps, używając Street View? Dziś można przecież też uprawiać świetne wirtualne podróże.
Adam: Dla mnie to jest doświadczenie na granicy komedii, bo technologia, która ma nam pozwolić poznać cały świat zza biurka, podaje go w bardzo skondensowanej postaci – to, czego nie widać z okien samochodu, jest już niewidoczne. Owszem, są miejsca sfotografowane przez człowieka, który cały sprzęt niósł na plecach, ale to zawsze jest prowadzenie po sznurku. A co, jeśli chcę zrobić krok w bok? Przecież to właśnie największa przewaga chodzenia nad innymi środkami transportu. A już szczytem jest dla mnie obfotografowanie Wielkiej Rafy Koralowej pod hasłem „zobacz rafę bez wychodzenia z domu”. Rafa koralowa przerobiona na kilka kliknięć. Street View to jakiś gwałt na przestrzeni.
Zofia: Czasem jednak można złapać właśnie przez nikogo niezauważane szczegóły. Gdzieś suszy się pranie, jakiś facet naprawia dach w swoim domu, dzieci jeżdżą na rowerkach wzdłuż szos. Jest taka reportażystka amerykańska, Jacqui Kenny, która ma agorafobię, prawie nie wychodzi z domu i robi reportaże właśnie ze Street View. Tu ktoś na wózku porusza się wzdłuż rozświetlonej słońcem ściany meksykańskiego miasta, tam wielbłądy idą po piasku. Ja bardzo też lubię na Street View oglądać się w dół za cieniem samej kamery: śladem, sygnaturą fotografującego pojazdu.
Adam: Zabawnie się obserwuje zmiany pogody. Czasem jedno zdjęcie jest robione kilka miesięcy przed drugim i po jednym kliknięciu zmienia się porę roku.
Piotr: Mnie Street View trochę niecierpliwi, natomiast lubię mapę satelitarną i patrzenie z góry na labirynt miasta. Miewam nawet sny z miastami widzianymi z góry.
Warto może jeszcze na koniec wrócić do tego regresu stosunku do przyrody, który mamy obecnie – wraca ławą takie stare, biblijne myślenie: czyńcie sobie ziemię poddaną. Pytanie, na ile literatura, która teraz powstaje – nature writing czy travel writing – może być także literaturą buntu wobec takiego postrzegania przyrody. A jednocześnie nie być literaturą ideologiczno-ekologiczną, tylko czymś jednak ciekawszym. Ty, Adamie, piszesz przecież o miejscach, których zaraz nie będzie.
Adam: Piszę o miejscach, które są zdewastowane i zniszczone, to efekt majstrowania w krajobrazie. Natomiast niestety literatura ma wolny czas reakcji, jej wpływ jest bardzo opóźniony. Nie powinna też bawić się w publicystykę, raczej zasiewać ziarenka zmiany myślenia. Nie uratuje Puszczy Białowieskiej przed wycinką, natomiast może sprawić, że będziemy bardziej świadomi przestrzeni, w której żyjemy.
Zofia: Michał Książek jest dobrym przykładem – jednocześnie pisarz i aktywista w Puszczy. Ale sam wie, że te dwie rzeczy wcale nie tak dobrze się łączą – zwłaszcza że jego pisanie nie jest bezpośrednio zaangażowane ekologicznie. To raczej takie fenomenologiczne przyrodopisarstwo. Tak jest też w przypadku Krzysztofa Środy – jego esej o zbieraniu śmieci, który ostatnio opublikowaliśmy w „Dwutygodniku”, nie nawołuje wprost do ekologicznych zachowań, to autonomiczna literatura. Podobnie ze Stasiukiem-samochodziarzem, o którym Piotr wspominał. Zaangażowanie nie wyklucza się jednak z jakością literacką, pokazują to z kolei felietony o śmieciach Stanisława Łubieńskiego.
Adam: Różnie z tym bywa. Na festiwalu w Miedziance wybrałem się na spacer ornitologiczny Staszka. Powiedział tam coś, co bardzo mnie zainspirowało: że jak jest za mało ptaków do oglądania, to można zbierać śmieci. I że nawet jak się nie ma worka na śmieci, żeby je zebrać, to i tak się go zawsze znajdzie. I rzeczywiście, potem na plaży w Dębkach powiedziałem swoim dzieciakom, że za każde pięć słomek po napojach znalezionych w piachu kupuję kulkę lodów. Oczywiście szybko musiałem podnieść próg, bo wykopywali ich zatrzęsienie. A ja za chwilę znalazłem też foliówkę.
Współpraca redakcyjna: Klaudia Węgrzyn.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).