Port Wrocław [dzień 1, 2 i 3]

Zofia Król

Jak często słyszymy Konopnicką ze sceny? Kto ostatnio czytał Broniewskiego albo Ważyka? Projekt „44. Poezja polska od nowa” jest wyjątkowy. Odkurza nazwiska, które niesłusznie zramolały, z pustych, pamiętanych zwykle tylko z lat nauki haseł, robi tematy żywe, zróżnicowane, intensywne

Jeszcze 4 minuty czytania

DZIEŃ 3 

Na odbiór poezji wpływa wiele rzeczy. Także wiatr. Odra za oknami, „ochujałe” – jak powiedziałaby Marta Podgórnik – wesołe miasteczko u wlotu ulicy Na Grobli. I – pora dnia. W niedzielę o 14.00 zaczęło się z rozmachem – od Briana Pattena czytającego swoje wiersze dla dzieci z tomów „Słoń i kwiat” oraz „Skaczący myszka”. Patten, który sam wyglądał jak skaczący myszka, wymógł na dorosłych widzach przysięgę, że przez najbliższą godzinę będą mieli nie więcej niż 10 lat. Dotrzymanie obietnicy nie było trudne. Historie – o dzieciach ścigających się, kto pierwszy zaśnie; o chłopcu, któremu lekarz chciał odrąbać głowę za dłubanie w nosie; o śwince, która nie rozumiała piękna; i o myszce, który wyruszył w świat – na najprostszym, i zarazem najgłębszym poziomie chwytały uwagę.

Nie zostało wiele czasu, żeby popatrzeć, jak brytyjski poeta podpisuje dzieciom książki – a było na co patrzeć – bo zaczynała się kolejna prezentacja, najzupełniej dla dorosłych: cykl „44. Poezja polska od nowa” – Konopnicka, Broniewski i Ważyk czytani przez autorów wyborów: Matywieckiego, Suskę, Sosnowskiego.

...Żyj – nie w chwili, co ulata, 
Ani w minionej godzinie, 
Ani w tej, która przyjdzie i znowu przeminie, Lecz w nieskończonym d z i ś  świata.

Jak często – poza szkolną akademią – słyszymy Konopnicką ze sceny? Kto ostatnio czytał Broniewskiego albo Ważyka? Ten projekt Biura Literackiego jest wyjątkowy. Odkurza nazwiska, które niesłusznie zramolały w naszej pamięci, z pustych, pamiętanych zwykle tylko z lat nauki haseł, robi tematy żywe, zróżnicowane, intensywne. Oby cykl dalej się rozrastał. Same czytania również były dobre, poważne, powolne. Czytelnik może liczyć na to, że ktoś dla niego zrobił nieszablonowy, sensowny wybór. Świeża Konopnicka, późny Broniewski, zwariowany Ważyk. Wystarczy czytać.

Wieczór poetów latynoamerykańskich tłumaczonych przez Krystynę Rodowską w antologii „Umocz wargi w kamieniu” był równie udany. Troje zaproszonych poetów – José Ángela Leyvy, Ambar Past, Eduardo Lizalde – pochodzi z zupełnie innych poetyckich przestrzeni, i wszyscy prezentowali się z rozmachem. Pierwszy – pojedyncze wiersze, krótkie, dynamiczne, konkretne, „Ktoś wołał z głębi lasu / mijały mnie cienie drzew / i znów mamrotałem słowo oddech / Zasłona na szybie okna / przekręciła je brzmiało jak zaklęcie / Doły cmentarne ziemi / urodziły mój własny język”. Druga – zaangażowane i śpiewne feministyczne poematy, zapadające w pamięć po wielu godzinach słuchania poezji młodej, niekiedy cynicznej. Trzeci – ostre, zaskakujące słowa, mocnym, nie znoszącym sprzeciwu głosem:

Gdybyś była choć trochę mniej piękna, 
gdybyś miała jakiś defekt na ciele, 
któryś palec widocznie kaleki, 
coś szorstkiego w głosie, 
jakąś bliznę niewielką nad ustami 
podobnymi do ruchliwego owocu, 
jakieś piegi na duszy, 
jakąś oczywistą niedoróbkę 
w zarysie uśmiechu, 
potrafiłbym cię tolerować. 

Lecz twoja uroda jest nieubłagana, 
moja śliczna, 
nie zna wytchnienia 
jej raniące światło 
gwiazdy wciąż niepochwytnej 
i doprowadza mnie do rozpaczy świadomość, 
że okaleczona, byłabyś jeszcze piękniejsza, 
jak niektóre posągi.

Eduardo Lizalde wciąż komentował żywo po hiszpańsku, nie czekając na tłumaczenie, Krystyna Rodowska specjalnie się zresztą nie napraszała, zakładając zapewne – i słusznie – że nawet bez pełnego zrozumienia widowni te słowa mają swój sens, w zapamiętaniu poecie mieszały się kartki, nie chciały się przewracać, mikrofon wypadał z rąk, na ratunek pośpieszyła siedząca obok Ambar Past, w tej chwili spadły mu okulary… a z tyłu widowni Michael i Edna Longleyowie właśnie przedzierali się do wyjścia, z trudem pomiędzy ludźmi, brodaty siwy mędrzec w czerwonych szelkach na wyższych stopniach podawał rękę równie siwej żonie – znanej krytyczce literackiej. Mocne. I roztargnienie Eduarda Lizalde wcale nie zaszkodziło, raczej pomogło wytworzyć chwilową wspólnotę – słuchania, skupienia, poezji. Bo mikrofon nie jest naturalnym przyjacielem poety.

Czytali też – przed Latynoamerykanami – Sośnicki, Mueller i Sendecki, któremu mimo słusznej sławy poety niezrozumiałego, zupełnie niezrozumiałym jednak być się nie udało. A na koniec – jeszcze Bohdan Zadura ubrany na czarno, jak zawsze porywający publiczność, oraz – brak Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, który z ważnych powodów osobistych nie przyjechał, i który to brak Zadura symbolicznie wypełnił czytaniem trzech wierszy nieobecnego. Brak autora tomu „Oddam wiersz w dobre ręce” mimo wszystko nie zaburzył dobrego rytmu tego dnia.

Niedzielnym zespołom – portugalski João i skandynawska multiinstrumentalistka Vuk – udało się natomiast nie tylko zagrać świetne koncerty, ale (zwłaszcza João) zagrać podczas czytań wystarczająco wyraziście, żeby chwile, kiedy wybrzmiewała muzyka – trochę jak pierwszego dnia na Różewiczu – paradoksalnie właśnie dzięki jej osobności i sile własnego wyrazu, stawały się najmocniejszymi chwilami przeżycia czytanej chwilę wcześniej poezji. Wtedy, kiedy ona sama już milczy.

17. edycja Portu Wrocław odbędzie się między 20 a 22 kwietnia 2012, gośćmi specjalnymi mają być przede wszystkim Amerykanie oraz – Krystyna Miłobędzka, która kończy w przyszłym roku 80 lat.

DZIEŃ 2

Relacja ze słuchania poezji stanowi rzecz prawie niemożliwą. Tekst o tomie poetyckim zaczepia się jeszcze o realne cytaty, konkretne zapisane słowa. Tu nie ma nawet tego. Tylko dźwięki, których żadne nagranie nie przekaże, które nie są równe zapisowi. Relacja z poetyckiego festiwalu jest więc z konieczności relacją raczej z tego, co wokół poezji się dzieje, niż ze słuchania jej samej.

Wokół fragmentów „Świetlistego” Falkiewicza i „Sanatorium” Wojaczka, czytanych przez wnuków obu pisarzy, wiele pisać nie warto. Wystarczy to, że może jeszcze mniej niż samych poetów zmuszać do czytania powinno się ich potomków. Też przez wzgląd na nich samych, zupełnie osobnych ludzi, którzy wrzuceni w tę dziwaczną sytuację krytykowani bywają przez publiczność za nieudolne czytanie. A dlaczego mieliby czytać udolnie?

Naprawdę ciekawa była za to prezentacja międzynarodowego projektu literackiego Metropoetica, prowadzonego pod auspicjami Literature Across Frontiers. Siedem poetek – z Łotwy, Polski, Finlandii, Słowenii, Walii, Islandii i Danii – łączy pisanie z włóczeniem się po mieście według różnych niebanalnych wskazówek: talia kart, mapa z wymazanymi nazwami ulic, podpowiedzi mieszkańców. We środę 6 kwietnia zasiadły na fotelach w ustawionym do tego celu pokoiku z maleńkimi drzwiami w Przejściu Garncarskim we Wrocławiu, czytały swoje wiersze i rozdawały wersy na karteczkach, aby przechodnie mogli tworzyć z nich własne wiersze „jednorazowe”. Nakręcony wtedy film towarzyszył statycznej prezentacji projektu na scenie Studia na Grobli i dawał namiastkę przestrzenności. Bardzo by się chciało powłóczyć się z nimi i zobaczyć, jak zapisany przez Herberta repertuar zachowań flaneura – „oglądanie egzotycznych warsztatów i sklepów”, „gapienie się”, „podnoszenie kamyków”, „wyrzucanie kamyków”, „przytykanie twarzy do murów w celu łowienia zapachów”, „asystowanie przy grze w kości”, czytanie ogłoszeń, „zwłaszcza pisanych ręcznie” – uzupełnić lub całkiem odmienić może współczesna la flaneuse (żeńską formę słowa sugeruje w tekściku na stronie projektu Julia Fiedorczuk).

Michael LongleyBrian Patten nie zawiedli oczekiwań, choć czytali dość krótko. Longley – poważny, brodaty mędrzec, wymieniający nazwy kwiatów i liczący łabędzie w blasku meteorytu. I Patten – wesoły, chłopięcy, rytmicznie podśpiewujący swoją poezję, która im dalej, tym mniej już jest chłopięca. Wiersz „Co koty pamiętają z dni?” nabrał innego zupełnie znaczenia, kiedy okazało się, że został napisany w związku ze śmiercią matki poety i przyjaciela, a po obu osobach pozostał – kot.

Co koty pamiętają z dni?

Pamiętają, jak wraca się z zimna, 
i miejsce najcieplejsze, i gdzie dostają jeść. 
I gdzie zadano im ból, pamiętają wrogów, 
nerwowość ptaków, ciepłe opary ziemi, 
użyteczność kurzu.
Pamiętają skrzypienie łóżka, krok 
właściciela,
smak ryby, cudowną śmietanę. 
Koty pamiętają z dni to, co ważne. 
Wspomnieniom bez wartości pozwalają odejść 
i zapadają w sen mocniejszy niż my, 
którym pęka serce, bo pamiętamy 
tyle rzeczy nieważnych.
(tłum. Piotr Sommer)

Kolejne czytania toczyły się przez resztę dnia – przed i po poetach z Wysp. Do każdego poety wprowadzała sprytnie pomyślana filmowa czołówka – podstawowe dane o życiu i pisaniu oraz wizualizacje bijącego serca, prześwietlonej klatki piersiowej, szkieletu – poetyckiego „wnętrza”. Bogusław Kierc czytał „Rtęć” z tyłu widowni, głosem pełnym, donośnym, czarodziejskim; Bianka Rolando konkretnie, wprost, bez stwarzania sztucznej „poetyckiej” aury; Filip Zawada kazał czytelnikom podawać numery rozdziałów do przeczytania i skończył w połowie zdania dokładnie w wyznaczonym czasie, jego występ całkowicie podważał narzuconą mu formę, ale efekt byłby pusty, gdyby nie to, że fragmenty z „Psów pociągowych” same w sobie są literacko naprawdę mocne; w tle „Warzywniaka” czytanego przez Krzysztofa Jaworskiego leciały fragmenty filmu Barańskiego – z rysunkami Dwurnika – nakręconego na podstawie opowiadania; Marta Podgórnik nie próbowała ani trochę wymknąć się konwencji wieczoru poetyckiego, ale jej wiersze wystarczyły za atrakcję same w sobie; byli także Mariusz Grzebalski, Julia Fiedorczuk, Wojciech Bonowicz – poetów nie wymieniam w kolejności występów, bo też kolejność nie miała wielkiego znaczenia, a poetyckie trójki występujące razem podczas jednego czytania nie były ze sobą nijak inscenizacyjnie połączone, może szkoda; na koniec na scenę wyszedł pijany Roman Honet i smutnym głosem powiedział: „Dobry wieczór Państwu”. Czytał ospale, nie dopowiadając spółgłosek i spoglądając ze znudzeniem na zegarek, efekt nie był zły, po całym dniu czytania/słuchania, łażenia po korytarzu, patrzenia na te same twarze i jedzenia – bardzo zresztą dobrych – somosów w barze lub/i pijaństwa, nuda i zniechęcenie dla wielu osób z publiczności stanowiły zapewne przekaz prawdziwszy niż słowa spięte formą.

Potwierdził to Filip Zawada podczas koncertu swojej grupy Indigo Tree. „Padło dziś tyle słów, że może ja nie będę już nic mówić”. Koncerty – także Entertainment for the Branhead – były zresztą znacznie lepsze niż zrobiona przez te same zespoły oprawa muzyczna do czytań. Muzyka nie sprawdziła się jako dodatek do poezji.

W niedzielę prezentacja książek dla dzieci Briana Pattena, trzech pierwszych książek w serii „Poezja polska od nowa”, czytania z antologii „Umocz wargi w kamieniu. Przekłady z poetów latynoamerykańskich”, Mueller, Sendecki, Sośnicki, Tkaczyszyn-Dycki i Zadura. Na koniec koncert: João i Vuk.

DZIEŃ 1

Dlaczego o czytanie poezji prosimy samych poetów? Jesteśmy ciekawi ich twarzy, głosu, ubrania – to na pewno. Uważamy – i oni uważają – że nikt lepiej nie zinterpretuje ich poezji? Czy nie lepiej o czytanie poprosić aktorów – i mieć gwarancję, że nie zabrzmi obcy ton, niepotrzebny krzyk, „dziękuję” na koniec czytanego wiersza?
Na piątkowym, wieczornym czytaniu „Dorzecza Różewicza” – pierwszego dnia Portu Wrocław – obok głosów mocnych i pewnych, zabrzmiała także niejedna fałszywa nuta. Czytanie działo się na scenie, w dobrze skonstruowanym przemiennym rytmie muzyki, słów i światła. Scenografia nie zachwycała: drewniane katalogowe pudełka rozrzucone po obu bokach sceny, wiszące kartki z reprintu „Kartoteki”. Mogłoby jej raczej nie być. A niektóre wiersze brzmiały jak na szkolnej akademii.

Ale wszystko to warte było jednego efektu. Oto w ciemności, przy dźwiękach muzyki przygotowanej przez Teatr ZAR – która, choć chwilami zbyt intensywna, równoważyła subtelność słów, i w tym sensie spełniła swoją rolę – na scenę wychodzą poeci, żeby złożyć hołd Poecie. W kolejnej przerwie zmieniają się – wchodzą kolejni. I następni. Przekazują sobie mikrofon jak pochodnię. To właśnie w milczeniu, w ciemności, w przerwach między czytaniami, wydarzał się ten wieczór. I w wielokrotnie powtarzanym z tego samego miejsca na scenie, choć przez inne osoby, wierszu poświęconym pamięci Konstantego Puzyny:

Czas na mnie
czas nagli

co ze sobą zabrać
na tamten brzeg

nic

więc to już
wszystko
mamo

tak synku
to już wszystko

a więc to tylko tyle

tylko tyle

więc to jest całe życie

tak całe życie

W będącym częścią tego samego projektu filmie dokumentalnym Artura Burszty i Jolanty Kowalskiej „Dorzecze Różewicza”, Marcin Sendecki mówi o tym wierszu, że składa się z klisz językowych zestawionych w taki sposób, że tworzą treść bardzo świeżą. A Tadeusz Dąbrowski – w ogóle o poezji Różewicza – że stawia nas na granicy milczenia, i dopiero w milczeniu dojść może do spotkania.
Podobnie było na premierze filmu. Wielkiego wrażenia nie robiły efekty w postaci filmowania z bliska sprzętu nagrywającego, czytających ust, biegających dzieci albo ptaszka na drzewie – w zależności od tematu wiersza; a wypowiedzi kolejnych poetów – choć padło sporo mocnych słów – nie wykraczały poza pewien schemat mówienia o Różewiczu. Spotkanie znów wydarzyło się właśnie „w milczeniu”, w minimalnym opóźnieniu, szczelinie między wizją i fonią, która wynikała zapewne z jakiejś technicznej usterki – takowe często się przy podobnych okazjach zdarzają – ale, stwarzając przestrzeń pomiędzy obrazem i dźwiękiem, dawała widzowi możliwość dopowiadania innych sensów, i przypominała o tkwiącym na dnie każdego wiersza autora „Niepokoju” podstawowym pęknięciu. Tak jakby sam sprzęt techniczny zbuntował się przeciwko nadmiarowi słów narosłych wokół poezji silnej milczeniem. I dobrze – z Różewiczem nie może być gładko.

Zresztą, wbrew oczekiwaniom we własnej osobie poeta w ogóle się nie pojawił. Może lepiej, że nie było go na dyskusji „Czy Nobel zasłużył na Różewicza?”, bo mimo żartobliwie postawionego i nieco prowokacyjnego tematu, dyskusja chwilami niebezpiecznie schodziła na temat Nobla. Pojawiły się nawet głosy z publiczności, żeby na rzecz Nobla dla Różewicza intensywniej lobbować w Sztokholmie…
Dobrze też, że rozmówców Justyny Sobolewskiej było tylko dwóch: Piotr Śliwiński i Jan Stolarczyk. Udało się uniknąć przegadanego panelu, szansa na dobrą rozmowę nie została jednak do końca wykorzystana – zabrakło wyraziście postawionych pytań i zagadnień nieco bardziej merytorycznych. Choć warto było słuchać dla kilku fraz Śliwińskiego. „Wystarczy czytać” –odpowiedział poznański krytyk na pytanie: „co zrobić, żeby Różewicz nie uśpił naszej czujności?”.

16. edycja Festiwalu Literackiego Port Wrocław,
8-10 kwietnia 2011
Ciekawą i bardzo zróżnicowaną wypowiedź stanowiły wyświetlane późnym wieczorem filmy zgłoszone do konkursu „Nakręć wiersz Tadeusza Różewicza”. A szczególnie zwycięskie „Miasteczko” grupy Maszyna do ruszania, w którym wiersz „Bystrzyca Kłodzka” czytają jej mieszkańcy: sprzedawczyni, fryzjerka, ksiądz, palacz. Wypowiadają pojedyncze słowa, szybko milkną. I czuć – rzeczywiście siedzi w tym Różewicz.

W sobotę wnukowie Wojaczka i Falkiewicza będą czytać wiersze dziadków, poetki z Metropoetica zaprezentują projekt, odbędą się czytania Grzebalskiego, Kierca, Bianki Rolando, Julii Fiedorczuk, Jaworskiego, Zawady, Bonowicza, Honeta i Marty Podgórnik. O 18.00 główny punkt dnia – „Pisarze z Wysp”: Longley i Patten. A na koniec Port Songwriter Festiwal.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).