Tej marcowej nocy 1862 roku, kiedy w Białym Domu odbywało się wystawne przyjęcie, a syn prezydenta leżał coraz bardziej chory w łóżku na górze, światło księżyca świeciło niezwykle silnie. Odcień złocisty, zielony, żółtoczerwony albo niebieski, zależnie od tego, czy autorem relacji byłaby Bernadette Evon („Wieczorki w Białym Domu. Antologia”), Dolores P. Leventrop („Moje życie”), Albert Sloane (prywatny list, za zgodą rodziny) czy I.B. Brigg III („Czas miniony”, niewydane pamiętniki). A może była to jednak noc bezksiężycowa? Tak wynikałoby z kolei z relacji Alberta Trundle’a („Najradośniejsze lata”) oraz Petersena Wicketta („Nasza stolica podczas wojny”). Z wymienionych tu źródeł żadne zapewne nie jest prawdziwe, zmyślił je autor „Lincolna w Bardo”, George Saunders.
Olbrzymie partie wydanej w 2017 roku i nagrodzonej Bookerem powieści zostały poskładane z podobnych dopełniających się lub przeczących sobie fragmentów, z których część pochodzi także z prawdziwych, wyszukanych przez autora opracowań. W kolejnych niewielkich rozdziałach cytaty krążą wokół jednego wydarzenia, momentu, towarzyszących chorobie i śmierci okoliczności, skupiają się na opisie stanu zdrowia syna albo jego cierpiącej matki, chwili pogrzebu i balsamowania, chwiejnych kroków oszalałego z rozpaczy ojca. Wielość głosów i punktów widzenia składa się na opis świata, w którym nic nie jest jednoznaczne, pamięć o zdarzeniach przybiera rozmaite i zmienne formy, a ewentualnych prawd można szukać co najwyżej pomiędzy wersami opowieści. Skądś to znamy, odrobiliśmy już przecież jako czytelnicy lekcję niejednoznaczności, proza współczesna daje nam do tego aż za wiele okazji. „Lincoln w Bardo” idzie jednak jeszcze krok dalej – miksując najbardziej wiarygodną prawdę historii (symbolizowaną przez szacowną postać prezydenta) z najbardziej intensywnym odpałem fantazji (duchy!), tworzy literacki obraz o nieosiągalnym, zdawałoby się, poziomie wewnętrznego napięcia.
George Saunders, „Lincoln w Bardo”. Przeł. Michał Kłobukowski, Znak, 440 stron, w księgarniach od września 2018Z kolei przeplatające się stale z fragmentami cytatów rozdziały powieści, które dzieją się już w sferze życia po śmierci, na cmentarzu Oak Hill i w tamtejszej krypcie, rozpisane zostały na dialogi duchów, szeregu charakterystycznych postaci, które przypominają sobie swoje ziemskie żywoty, wylewają żale i nadzieje – te ostatnie są po śmierci nadal aktualne, bo nasi bohaterowie wcale nie dopuszczają do siebie myśli, że już nie żyją. Trumnę zwą szpitalną skrzynią, swój dziwaczny stan uznają za przejściowy. Dopiero Willie, zmarły wkrótce po owej księżycowo-bezksiężycowej nocy 11-letni syn Lincolna, najważniejszy bohater i punkt wyjścia powieści, dojrzalszy duchowo i emocjonalnie od pozostałych duchów, wyjawia im straszliwą prawdę o wspólnej kondycji, zdecydowanie już pozagrobowej. Te urocze pogaduszki duchów wpisują się w prowadzony przecież od zawsze w literaturze, a zwłaszcza dramacie, długi ciąg pozaziemskich rozmów, które niuansując obraz tutejszego życia, dostarczają wygodnego narzędzia do jego zdystansowanego opisu.
Użyte w tytule na oznaczenie tej pozaziemskiej sfery „bardo” to zaczerpnięty z buddyzmu termin, oznaczający stan zawieszenia między śmiercią a ponownymi narodzinami. Zdawałoby się, że ta sfera powinna być polskiej religijności i kulturze raczej obca, podobnie jak obcy nam jest zamieszany w tę fabułę kawał historii Stanów Zjednoczonych z czasów wojny secesyjnej. Tragiczne historie i opowieści duchów, które nie mogą ani do spraw ziemskich powrócić, ani na dobre odejść, dobrze skądś jednak przecież znamy. W rodzimej wersji, zdecydowanie bliżej religijności katolickiej, mieszają się w to wprawdzie nieuchronnie sprawy moralności, jednak status tych ulotnych bytów pozostaje równie literacko pociągający i można sobie wyobrazić, że nasze „Dziady” odbywają się w Bardo. „Wiatr mną jak piórkiem pomiata. / Nie wiem, czy jestem z tego, czy z tamtego świata: / Gdzie się przybliżam, zaraz wiatr oddali, / Pędzi w górę, w dół, z ukosa: / Tak pośród pierzchliwej fali / Wieczną przelatując drogę, / Ani wzbić się pod niebiosa, / Ani ziemi dotknąć nie mogę”, mówiłby nasz polski, znękany wiecznym stanem zawieszenia Willie. Tymczasem polskie Bardo znajduje się mniej więcej w połowie drogi między Ząbkowicami Śląskimi a Kłodzkiem, jako pierwsza w Google’u wyskakuje informacja o nowym naborze na wymianę pieców w gminie. Planujący przedstawienia teatralne, ekranizacje i przeróbki powieści na polskie warunki skrzętnie też zapewne odnotują, że powyżej miejscowości znajduje się też trzygwiazdkowy hotel Bardo.
Autor wybitnego przekładu – także przecież swoistej przeróbki – Michał Kłobukowski, zapytany przeze mnie o zaplecze pracy, podkreśla, że choć sam Saunders jest buddystą w obrządku tybetańskim i w jego prozie gdzieniegdzie można się tego dopatrzyć, to zaświaty w „Lincolnie” zostały przedstawione dość ekumenicznie (pojawia się choćby postać Chrystusa, której oblicza są zmienne w sposób przywodzący na myśl łagodne i gniewne aspekty tybetańskich bóstw). Wzorce, jakich potrzebował tłumacz, były raczej językowe niż zaświatowe – poważniejsze wyzwanie stanowiło różnicowanie języka kolejnych postaci, co do których nie zawsze wiadomo, z jakich czasów i sfer pochodzą. Kłobukowski przyznaje, że Saunders poczynał sobie w tej sferze dość niekonsekwentnie, przez co pozostawił tłumaczom bardzo wiele swobody.
Moc pracowicie przez Saudersa rozpisanych, przeplatających się głosów nie zasadza się bowiem na historycznej czy choćby stylistycznej spójności, ale właśnie na połączeniu możliwie odrębnych elementów w szaloną, cudem posklejaną całość. Siłę monumentalnego świata zagubionych duchów jeszcze efektowniej można odczuć, słuchając towarzyszącego książce audiobooka, w którym wystąpiło aż 166 różnych głosów. Duchami targają zbiorowe popędy, emocje spotęgowane narastającą świadomością, że tamto życie, w którym jeszcze coś można było dla siebie uratować, choćby skromną chwilkę szczęścia, właśnie się skończyło. Hans Vollman, który przemawia do czytelnika jako pierwszy, umiera w dniu, w którym ma zakosztować wdzięków młodej żony. Lawrence T. Decroix z kolei tęskni za pozycją fabrykanta i swoimi piklami, chciałby słuchać tylko o tym, jakie były pyszne, żal za ich smakiem symbolizuje utraconą przez duchy zmysłową sferę. Litzie Wright była przez mężczyzn krzywdzona tak okrutnie i konsekwentnie, że jako jedyny z gadatliwych zwykle duchów może tylko milczeć, odzyskuje na chwilę głos dopiero pod koniec opowieści. Najbardziej efektowne są chyba sceny, w których duchy „przenikają” przez ciała i umysły żywych, słysząc ich myśli, dzieląc przez chwilę emocje. Pani Francis Hodge przenika na przykład w dniu pogrzebu Williego w wychodzącego z kościoła „tego wysokiego białego”, słyszy strumień myśli Lincolna dotyczący Boga i zabijania, a Thomas Havens, który celowo włazi w jadącego konno prezydenta, próbuje mu nawet przekazać smutki i pragnienia uciskanych czarnoskórych. Wszystkie te sceny przebija jednak finałowa, w której ten sam duch na chwilę zsuwa się także w konia prezydenta, żeby chwilę się w nim zdrzemnąć. „Zdrzemnąłem się i osunąłem z dżentelmena w jego konia, który był w owej chwili – poczułem – Cierpliwością wcieloną, od łba aż po kopyta, i lubił swego pana, jam zaś nigdy jeszcze nie czuł, że obrok jest na tym świecie tak dobrą rzeczą, i nie tęskniłem do tyla za pewną niebieską derką”. Trudno sobie wyobrazić lepszy finał dla tej rozpętanej przez autora skromnych jednak opowiadań monumentalnej literackiej opery.
Opowiadania z tomu „10 grudnia” – jak niektórzy zwracali uwagę, mniej udanie przełożone na polski przez tego samego tłumacza – oparte na wyrazistych konceptach, niezwykle zaawansowane językowo, nie zapowiadały jednak jakości i rozmachu „Lincolna”. Saunders jest także autorem wielu innych opowiadań (pierwszy zbiór wyszedł już w 1996 roku) oraz świetnych esejów z tomu „The Braindead Megaphone”, w których analiza współczesnych zjawisk prowadzona jest na wyrafinowanym językowo poziomie: fragmenty bywają nawet rozpisane na głosy i pytania retoryczne. W rozmowie z Krzysztofem Umińskim Saunders twierdzi między innymi, że ma „mały talent” i „nie jest zbyt interesującą osobą”. „W rozmowie zawsze mówię to, co wszyscy inni już powiedzieli. Ale jeśli dać mi kilka lat na pracę z tekstem, to coś wykombinuję”. Zdaje się jednak, że to właśnie w tym „kombinowaniu” leży sedno arcydzielności „Lincolna w Bardo”.
Po stronie tradycyjnie rozumianego literackiego geniuszu osadzony jest jedynie początek historii powstania tej powieści – podczas wizyty w Waszyngtonie żona kuzyna pisarza wspomniała o śmierci syna Lincolna i wielokrotnej wizycie prezydenta w tamtejszej krypcie. Obraz Lincolna jako trzymającej ciało syna Piety objawił się i przeniknął na stałe do wyobraźni pisarza, czekał latami na swoją literacką formę. Później zostało już tylko żmudne „kombinowanie”. To nie w akcie geniuszu, ale właśnie dzięki skrupulatnej pisarskiej robocie udało się Saundersowi przekroczyć granice literatury, i to w tym sensie „Lincoln w Bardo” jest, jak wielu wykrzykuje po jego publikacji, prawdziwym „arcydziełem”. Arcydziełem wcale przez to nie mniej doniosłym niż te powstałe w natchnionym dziele talentu. Zmiana myślenia o literaturze, jaką przynosi ta powieść, nie sprowadza się do połączenia cytatów z ksiąg z pogwarkami duchów, zmieszania prawdy i zmyślenia, zaawansowanego literackiego eksperymentu – najważniejsze jest to, że pisarz kombinujący, w przeciwieństwie do natchnionego, tworzy wielojęzyczny, rozmaity obraz nie we własnym, egoistycznym jednak, interesie, ale w imieniu rozpisanej na głosy wspólnoty. Bardziej zniuansowanego obrazu świata nie sposób sobie wyobrazić.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).