„Wiedziałem, że nie wrócę na Manhattan. Nie wydam grosza ani nie poświęcę dnia, by się tam znaleźć. Byłem luzerem i kochałem schyłek”, myśli podróżnik, siedząc pod hotelem Tranzit, na Sowieckiej 78 w Kosz-Agaczu. Jednak jak wynika ze „Wschodu”, Andrzej Stasiuk pojechał pierwszy raz do Rosji dopiero w roku 2006. Zamiast w Irkucku samolot wylądował wtedy w Bracku, „pas startowy lśnił jak martwa ryba”, a za oknami lotniska było miasto, szarość i ciemna zieleń drzew. Przede wszystkim jednak „niezbyt to wszystko istniało”. Można było kupić herbatę w plastikowym kubku, ale nie było go jak utrzymać w rękach, ani gdzie postawić. Autor dostał, co chciał, choć nie do końca potrafiłby powiedzieć, co to było – doznanie Wschodu, jak przed laty, na dworcu Warszawa Stadion. Kiedy indziej – choć w nowej książce Stasiuka wszystkie podróże splatają się w jedną – w samolocie, bodajże do Nowosybirska, zamiast oglądać filmy, dokładnie „dziesięć kreskówek, piętnaście filmów akcji i tyle samo romansów”, będzie wolał patrzeć, „jak cień odrzutowca przesuwa się nad bezkresem i miary czasu splatają się z miarami odległości, tworząc matematyczny wzór podróży”.
Wzór podróży we „Wschodzie” bardzo się zresztą komplikuje. Do miary przestrzeni dochodzi miara czasu, nie odrębna, ale ściśle z tamtą związana – podróż na wschód staje się zarazem podróżą w przeszłość, dzieciństwo, czasy, kiedy w tej części świata polityka zdominowała geografię. Wątki kolejnych włóczęg po przestrzeni i czasie splatają się, niekiedy na zasadzie chronologii, niekiedy zupełnie już poza nią. Jak w poemacie, motywy się powtarzają, ulegając zarazem wzmocnieniu, szczegóły powracają w innych kontekstach, miejsca styku kolejnych opowieści tworzą się raczej na zasadach poetyckiej asocjacji niż narracji liniowej. Przede wszystkim jednak proza Stasiuka, co wiadomo nie od dziś, ma czułki nakierowane na rzeczywistość – i to w częstotliwościach ustawionych tak precyzyjnie, że czytając, korzysta się z repertuaru praktyk przydatnych zwykle przy okazji lektur poetyckich: wielokrotne powracanie do jednego zdania, przewracanie kartek wstecz z nadzieją, że z kształtów liter wyczyta się coś jeszcze. Wszystko po to, żeby lepiej usłyszeć ten specyficzny rezonans – rodzący się u Stasiuka głównie z pogłosów pustki.
Andrzej Stasiuk, „Wschód”. Czarne,
304 strony, w księgarniach od września 2014 „Wschód” przypomina pod tym względem najlepsze fragmenty „Jadąc do Babadag” czy „Fado”, tyle że tu dodatkowym, niezwykle przydatnym narzędziem podróży i literatury staje się też elektroniczna mapa, płaska przestrzeń ekranu. Przyjemność z opisania krajobrazu, który nagle zamiast przez kształty tłumaczyć można przez linie, łączy się z możliwością nowej w ten krajobraz ingerencji – czarny znaczek samolotu uruchomiony na ekranie przed siedzeniem pasażera przesuwa się konsekwentnie ku granicy światła z ciemnością, przekręcanie kółka myszy oddala lub przybliża przestrzeń, a utrata ostrości mapy przypomina o przemijaniu, które miesza się tu przecież nieustannie w sprawy przestrzeni. Kusząca jest ta nagła prostota jednego wymiaru, właściwość mapy, także papierowej: las staje się zielonym prostokątem, zbiornik wodny kleksem atramentu – geometria pól i pagórków okazuje się łatwa do opisania, nowe źródło metafor jest dla pisarza niespodziewanym zyskiem.
Inna, pozornie błaha zmiana polega na tym, że w nowej książce Stasiuka rozdziały nie mają tytułów, zlewają się ze sobą w jednolitą, wspólną opowieść. I niby wzmaga się przyjemność z owego niekończącego się poematu, lirycznych powtórzeń i miarowych wejrzeń w Stasiukową pustkę; niby nadal zaskakuje absolutna trafność słów, punktowa dosadność połączona z dłuższym rozbiegiem refleksji, niekwestionowana moc tej literatury. Czytający bywa jednak u kresu wytrzymałości. Jeszcze jeden step, jeszcze jeden komunistyczny sklep i melancholijne wspomnienie z dzieciństwa, a cała misterna literacka konstrukcja rozpadnie się w cholerę.
Ten punkt szczęśliwie nie zostaje przekroczony. „Wschód” jeszcze się trzyma. Ale bardzo by się chciało, żeby kolejna książka Stasiuka znalazła w przyszłości nową tonację dla opisu przestrzeni i czasu, żeby kilka słów porzuciła na rzecz nowych, odsunęła na chwilę choćby jedną z autorskich manii, które do tej pory tę prozę tak dobrze prowadziły. Pod jednolitą tkanką języka, który plecie się tu tak zgrabnie, ale i tak jednorodnie, trudno niekiedy wyczuć pewną zasadniczą szorstkość literatury, która nazywa coś tak, bo tak chce, a nie dlatego, że tak właśnie splatają się słowa.
Stylistyka „Wschodu” przypomina zresztą właśnie nieskończony step, oraz wszechogarniający, niepowstrzymany strumień czasu, o którym mówi ta książka. Także i w takim sensie jeszcze się broni. Czytelnicze receptory, pobudzane wciąż w wysokich częstotliwościach, są jednocześnie usypiane przez językową jednolitość. I do pewnego stopnia zabieg się sprawdza, ta podwójność ma swój sens, szeregi pobudzeń działają tym lepiej na jednostajnym tle. Pojawia się jednak pytanie, równie ważne być może jak to, które Stasiuk zdaje wprost, o obecność przeszłości i znaczenie przestrzeni – pytanie, na ile literatura, która chwilami zamiast różnicować ujednolica, spełnia nadal swoje zadanie. Takich pytań zadawać by nie wypadało – kto powiedział, że ma spełniać wyznaczone przez kogokolwiek zadania? – gdyby nie to, że Stasiuk należy jednak do autorów, którzy wiele od literatury oczekują. Co najmniej ma nadzieję, że słowa mają moc utrzymywania pamięci o rzeczach. „Wyobrażam sobie to wszystko, żeby nie zaginęło”, powtarza autor „Grochowa”.
Literatura, która ma ocalać – chociażby dla pamięci – bazuje zaś zwykle na tym, co pojedyncze, co zdarza się raz, ale czego trwanie jest zagrożone przez zamieszane w przestrzeń siły przemijania. Jej głównym narzędziem staje się więc pokazywanie różnorodności, ale i pojedynczości rzeczy. Poszczególna jest na przykład łaźnia w Murgobie, która miała wielkość dwóch wychodków, a z okienka widać było księżyc nad Ujgurem. Poszczególny jest u Stasiuka odgłos blaszanej taczki sto kilometrów od granicy chińskiej. Nawiasem mówiąc, pewien poeta używał już kiedyś taczki, żeby opisać poszczególność, tyle że tamta była czerwona i zamiast wydawać dźwięk, lśniła po deszczu, „obok białych kurcząt” – być może taczka ma jednak jakieś szczególne literackie właściwości.
Jeden z najbardziej wyrazistych fragmentów „Wschodu” to ten, w którym Stasiuk próbuje – niepewnie i nieśmiało – odpowiedzieć na pytanie matki o to, po co w ogóle jeździć, zamiast siedzieć w chałupie. W kolejnych akapitach pojawiają się rozmaite rozpoznania – najpewniej chodzi właśnie o to, żeby usłyszeć dźwięk blaszanej taczki i wyjrzeć przez okienko „łaźni jak dwa sraczyki”. Zarazem jednak autor wyraźnie we „Wschodzie” ową pojedynczość zdradza, nie tylko przez wspomnianą jednorodność literackiego stylu. Zagrożeniem dla tej funkcji literatury jest także wiążący się z niedomaganiami pamięci element wątpliwości, chwile, kiedy opowieść o przeszłości przerywają na przykład słowa: „Może zmyślam, ale przecież nie mogło być inaczej”. Lub: „Środek wsi był brukowany kocimi łbami. Być może się mylę, lecz cóż to za różnica”. Cóż to za różnica? Jeśli stoi się po stronie blaszanej taczki, różnica jest gigantyczna.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).