W 2011 roku świat obiegła wieść, że Michel Houellebecq zniknął w tajemniczych okolicznościach. Wierni czytelnicy snuli domysły, wśród których pojawiło się nawet przypuszczenie, że pisarza znanego z niechęci do muzułmanów uprowadziła Al-Kaida. Niektórzy użytkownicy Twittera demonstrowali ulgę z powodu zapadnięcia się plugawca pod ziemię, a nawet życzyli mu śmierci. Reżyser Guillaume Nicloux przedstawił swoją wersję wydarzeń, która jest tyleż sensacyjna, co nieefektowna. Pisarz – mistrz kreacji, jak nikt inny nadaje się na bohatera mockumentu. W końcu kręci on swój wielki mockument cały czas – w powieści, jak demiurg, powołuje do życia bohaterów na swój kształt i podobieństwo, a w życiu ubiera samego siebie w skórę innych. Widzowi „Porwania Michela H…” stale towarzyszyć będzie nie tyle pytanie dlaczego, ile kogo my tu właściwie porywamy?
Zanim do nieszczęśliwych wydarzeń dochodzi, enfant terrible francuskiego świata literackiego przechadza się wolno ulicami, odpowiadając na zaczepki przechodniów i uśmiechy ekspedientów. W domu przyjmuje przyjaciółkę i potulnie przymierza podarowany w prezencie sweter, który leży na nim jak frak na psie. Koledze parzy herbatę, wdając się od niechcenia w rozmowę o codziennych drobnostkach przeplataną ekscentrycznymi uwagami o naturze bytu. Monolog o architekturze Corbusiera wypływa z niego równie monotonnie jak plan odnowienia mieszkania, choć właściwie przy tym ostatnim nieco się ożywia. „Tylko nie skandynawski styl!” – wypluwa z siebie Michel niemal z pasją, choć sam wygląda jak fotel z Ikei po kilkudziesięciu latach użytkowania. Trudno uwierzyć, że taki mebel nie rozpadł się przez tak długi czas? No właśnie. Zgarbiony, łysawy Michel ze wzrokiem wpatrzonym w pustkę siedzi przy stole, uporczywie przykładając do obwisłych, klejących warg papierosa. Trzymany w przedziwny sposób, środkowymi palcami, wymięty pet sprawia wrażenie, jakby był z ołowiu, albo jakby ręce palącego były wiotkie niczym gałęzie wetknięte w bałwana, cudem uchowanego do wiosny. Patrzę na tę ponurą postać i czekam, kiedy upuści papierosa i zaprószy ogień. Nabieram pewności, że nawet jeśli pożar strawi wszystko wokół, Michel nawet go nie zauważy. Bo Michel nie żyje, Michel trwa. Ma sto lat i nie rusza go byle co. Chyba że akurat trzech osiłków zapuka do jego drzwi, zapraszając do małej skrzynki z otworami zapewniającymi dopływ tlenu, która przeniesie go z jego mieszkania w paryskim wieżowcu na obskurne przedmieścia miasta.
Domniemani groźni porywacze okazują się rozczulającymi amatorami, gwałcącymi wszelkie zasady wyłudzania okupu – nawiązują swobodny kontakt z ofiarą, idą na coraz większe ustępstwa, nie zasłaniają twarzy, trzymają porwanego w swoim domu, do którego w dodatku wprowadzają osoby trzecie. Michel nie krzyczy, nie protestuje, niby pyta, o co to całe zamieszanie, ale jakby od niechcenia, uprzejmie dziękuje za każdego papierosa i kieliszek wina. Nieśmiało prosi o książkę, bo trochę się nudzi, a nieco później jeszcze o własną zapalniczkę, bo nie chce fatygować gospodarzy za każdym razem, gdy chce zapalić. Im bardziej stanowczo porywacze odmawiają, tym usilniej Michel prosi. Leżąc bezbronny na łóżku, w dziecięcym pokoiku wypełnionym misiami, upominając się wciąż o zapalniczkę, przypomina uporczywego bachora. Nic dziwnego, że wkrótce będzie można zdiagnozować w podmiejskim więzieniu odwrócony syndrom sztokholmski.
„Porwanie Michela Houellebecqa”,
reż. Guillaume Nicloux. Francja 2013, w kinach
od 26 września 2014 Zazwyczaj komizm sytuacji, w której zderzają się dwa odmienne światy, opiera się na wzajemnej niechęci, serii imponujących pojedynków. W filmie Nicloux przeciwnie – to pełne szacunku i życzliwości interakcje między intelektualistą a prostaczkami zdają się być bardziej absurdalne. Houellebecq nie gardzi swoimi porywaczami, postrzega ich jedynie jako ludzi wiodących inny tryb życia. Cierpliwie tłumaczy meandry sztuki pisarskiej i chętnie pobiera darmowe lekcje boksu. Stopniowo jednak autor „Mapy i terytorium” przejmuje kontrolę nad sytuacją – sam nieruchomy jak jądro atomowe sprawia, że inni krążą wokół niego posłusznie jak elektrony. Książka i papieros przestają wystarczać – co innego przyjęcie urodzinowe, hiszpańskie czerwone wino i dziewczyna do towarzystwa. Mała sprzeczka między osiłkami, dyskretnie zaaranżowana przez pisarza, też nie zawadzi. Niezgoda na posiadanie własnej zapalniczki staje się z wolna ostatnim zachowanym przez porywaczy przyczółkiem kontroli nad sytuacją. Podczas tych beztroskich wakacji na przedmieściach powoli traci znaczenie, kto zapłaci okup (może sam François Hollande?) i kto właściwie zlecił uprowadzenie. Może sam pisarz? Jeśli tak, to „Porwanie Michela H...” jest świetnym filmowym zapisem literackiego tworzenia, niepodsuwającym widzowi tanich scenek, w których „twórczy niepokój”, „twórcza niemoc” i „twórcza pasja” wyglądają jak ekstremalne zajęcia z CrossFitu. Główne role grają tu raczej nuda, którą Houellebecq uważa za konieczny katalizator kreatywności, i przyzwolenie bohaterom na panoszenie się w zaaranżowanym przez niego świecie, zanim okiełzna go pisarska dyscyplina.
Jednak urocza komedia Guillaume’a Nicloux, paradnie podrabiająca dokumentalny autentyzm, wynosząca na piedestał humor z kamienną twarzą, właściwie nie potrzebuje żadnych tego typu dociekań. Jak zauważa sam Houellebecq – porywacze niezasłaniający przed ofiarą twarzy stanowią śmiertelne niebezpieczeństwo. Może być nim na przykład mimowolne uprowadzenie mizantropa z jego wysokiej wieży w świat ziemskich przyjemności. Czy ma on szansę wyjść z tego cały i zdrowy?