Zimowa Olimpiada w Lillehamer, rok 1994. Publiczność z zapartym tchem oczekuje występu łyżwiarki o złej sławie – Tonyi Harding. Na ekranach telewizorów obserwujemy sytuację w holu – wystrojona w połyskujący, bogato zdobiony, fioletowy strój sportsmenka nerwowo majstruje przy jednej z łyżew. Mimo pomocy całego sztabu ludzi Amerykanka ledwie unika dyskwalifikacji z powodu spóźnienia. Nerwowo dociera na taflę lodu, ale już po chwili jej twarz przybiera spokojny wyraz, a ona zaczyna swój występ kilkoma płynnymi susami. To w końcu profesjonalistka. Jednak już przy pierwszej próbie wykonania akrobacji coś idzie nie tak, cały spokój znika, a Harding wpada w spazmatyczny płacz. Podjeżdża do loży sędziowskiej i tłumaczy coś ze łzami w oczach, prezentując łyżwę. Wygląda naprawdę żałośnie – grymas na twarzy bezlitośnie podkreśla jeszcze okropna fryzura i mało gustowny makijaż. Sytuacja ta tylko potwierdza złe opinie, które krążą na jej temat – kapryśna, grająca nieczysto i jednocześnie z pretensjami do całego świata za swe niepowodzenia. Warto mieć ten incydent w pamięci przed seansem „Jestem najlepsza. Ja, Tonya”, bo obraz Craiga Gillespie to próba pokazania, jak bardzo nasze pośpieszne narracje o nieznajomych są... cóż, tylko pośpiesznymi narracjami.
Film zaczyna się jak dokument, ale jednocześnie ironicznie informuje, że opiera się na „prawdziwych, lecz szalenie niespójnych wywiadach”. Twórcy od początku postanawiają być fair tak wobec swej bohaterki, jak i widzów, bo bycie „fair” to coś, czego boleśnie zabrakło w skandalu związanym z napaścią na łyżwiarkę Nancy Kerrigan, który ponoć zleciła sama Harding. Na ekranie ukazują się kolejne postaci dramatu, mówiąc z emfazą i przesadzoną gestykulacją, jakby pierwszy raz po dekadach milczenia ktoś wreszcie udzielił im głosu. Podstarzała, zaniedbana Tonya niewiele przypomina siebie z lat świetności, jej były mąż – główny szwarccharakter tej historii, wydaje się uosobieniem łagodności, a matka Tonyi, z rurką tlenową przy ustach i papugą na ramieniu, wygląda jak chodząca karykatura i tak już karykaturalnej macochy Kopciuszka.
Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że gadające głowy są niemal identyczne z tymi, które można zobaczyć we fragmentach autentycznych wywiadów. Historia biednej dziewczyny z Portland, która sama musiała sobie szyć zdobione tiulem łyżwiarskie trykoty i – aby dodać sobie szyku – chodzić w futrze z własnoręcznie upolowanych dzikich królików, płynie wartkim strumieniem, uwodząc widza minimalną dozą martyrologii, za to uwypuklając czarny humor. Tak jak plansza na początku „Fargo”, informująca o tym, że ukazane wydarzenia są prawdziwe, podkręcała komizm absurdalnej fikcji, tak tutaj wszelkie zabawy z fikcją i częste zamachy na czwartą ścianę podbijają komediową stawkę prawdziwej historii, którą znają z telewizji nawet ci, którzy sportem nie interesują się wcale. Podobieństwa do filmu braci Coen sięgają nawet dalej – cały epizod z napaścią na Kerrigan, główną rywalkę Harding, którego pomysł zrodziły umysły, delikatnie mówiąc, mało rozgarnięte, dokonany rękami jeszcze mniej rozgarniętych osobników, to farsa najczystszej próby.
Złożona z epizodów historia ma w sobie wiele z łyżwiarskiego show, tyle że w roli brawurowych piruetów, lirycznych oddechów i tanecznych zmysłowych figur wystąpiły efektowne filmowe zabiegi. Każda sekwencja obowiązkowo zawiera przynajmniej jednego błyskotliwego „punch line’a”, jeden starannie dobrany kawałek muzyczny komentujący wydarzenia, kilka dynamicznych interpersonalnych dialogowych przepychanek i emocjonalnych zwrotów akcji. Kreślone grubą kreską sytuacje i persony sprawiają, że w widzu bardzo szybko topnieje nakręcana niską potrzebą sensacji ciekawość tego, „jak to było naprawdę” i po prostu daje się nieść opowieści. Twórcy doskonale wiedzą, jak uśpić naszą czujność, prezentując w sposób przyjemny tę w gruncie rzeczy bardzo przygnębiającą opowieść o maltretowanej przez lata psychicznie i fizycznie dziewczynie, która raz sięgnęła gwiazd, tylko po to, by ostatecznie zniszczyć sobie życie, karierę i marzenia. Kiedy sami bohaterowie przypominają nam o naszej głównej motywacji oglądania „Jestem najlepsza”, nie pojawia się wstyd, a jedynie zaskoczenie.
Tonya Harding bardzo wcześnie wiedziała, co chce w życiu osiągnąć i równie szybko to dostała. Zaczęła trenować w wieku trzech lat, rok później wygrała pierwsze profesjonalne zawody, była pierwszą Amerykanką i drugą kobietą na świecie, która wykonała perfekcyjnie najtrudniejszą łyżwiarską figurę – potrójnego axla. Nieźle, jak na – cytując bohaterkę – „biedną wieśniarę”. A jednak od pierwszego zetknięcia z taflą lodu wszystko szło jak po grudzie. Matka, przypominająca raczej pozbawioną empatii amebę, bardziej niż wspierać i wychowywać – tresowała córkę jak cyrkowe zwierzę przy pomocy kija pozbawionego marchewki. Mężczyzna, z którym Tonya wzięła ślub, bo był „pierwszym idiotą, który ją skomplementował”, regularnie ją bił, a najgorszych problemów paradoksalnie przysparzał akurat wtedy, gdy próbował pomagać w karierze. Twórcy dalecy są od tego, żeby zdeterminowaną łyżwiarkę sportretować wyłącznie jako ofiarę okoliczności i choć manipulują naszymi emocjami niemal w każdym ujęciu, Harding nie jest kimś, kogo łatwo lubić, albo kimś, komu wyłącznie chce się współczuć. Mimo całej brawurowej filmowej jazdy pytanie, na ile twoje pochodzenie wciąga jak wir, a na ile uczy pływać, pozostaje cały czas otwarte. Tonya umie się odgryźć i wziąć w nawias poczucie klęski, nie tracąc nadziei na osiągnięcie celu, ale czy od kogoś, kto nigdy nie miał pozytywnych wzorców, można wymagać, że dokona słusznych wyborów? Że będzie potrafił się zmieścić w ciasnych społecznych ramach, stworzy zdrowe relacje z otoczeniem, gdy od najmłodszych lat żyje w przekonaniu, że jest niczym i nic mu się nie należy, dopóki nie udowodni, że jest inaczej?
„Jestem najlepsza. Ja, Tonya”, reż. Craig Gillespie. USA 2017, w kinach od 2 marca 2018 Największy trick „Jestem najlepsza” to trzymanie się blisko wydarzeń i prawdziwych postaci, przy jednoczesnym odważnym puszczeniu wodzy scenariuszowego szaleństwa. Twórcy zgrabnie uchylają się od odpowiedzi na pytanie, kto w całej aferze i zakończeniu błyskotliwej kariery Harding zawinił najbardziej. Zamiast tego proponują historię ciekawszą: o tym, że nawet największy talent i ambicja mogą nie wystarczyć do odniesienia sukcesu. Nawet bez felernego „incydentu” Harding nie miała łatwo ze swoim mało ozdobnym, niemal surowym stylem. Walory artystyczne w łyżwiarstwie figurowym są tak samo ważne jak techniczna perfekcja, czego Tonya nigdy nie mogła do końca pojąć. Z drugiej strony nie raz pokazała, że potrafi wygrać sama ze sobą i przystosować się do obcych jej wymogów. Pewien dziennikarz nazwał aferę Kerrigan/Harding „najbardziej amerykańską z amerykańskich opowieści” – można w niej w końcu odnaleźć odpryski amerykańskiego snu o wyrwaniu się z prowincji na olimpijskie podium, bajkę o księżniczce i żebraczce, i historię o efektownym upadku, przy którym nie ma co liczyć na wyrozumiałość obserwatorów. Niezawodna pozostaje tylko prasa, gorliwie opisująca każde zwichnięcie podczas tego twardego lądowania. Scena, w której przeczuwająca porażkę Tonya patrzy w lustro w garderobie przed najważniejszym występem w jej życiu i równocześnie bezskutecznie próbuje zamalować ordynarnym makijażem oznaki załamania nerwowego, to kwintesencja obrazu Craiga Gillespie. Margot Robbie przewrotnie przenicowała swoją poprzednią rolę komiksowej Hayley Quinn z „Suicide Squad” w życiowy dramat – nadal budzi śmiech, ale każda salwa wybucha tu w akompaniamencie łez.