MacGyver w kosmosie
„Marsjanin”

6 minut czytania

/ Film

MacGyver w kosmosie

Ludwika Mastalerz

W „Marsjaninie” MacGyver to stan umysłu, zamiast fryzury czeskiego piłkarza na pierwszym planie króluje niepohamowana ciekawość analitycznego umysłu i podlana straceńczym poczuciem humoru wola przetrwania

Jeszcze 2 minuty czytania

Wiadomo, MacGyver potrafił wydostać się z najtrudniejszej opresji za pomocą gumki recepturki i spinacza do papieru. Wydawałoby się więc, że astronauta Mark Watney w pojedynku z legendą „zrób-to-sam” lat 80. stoi na straconej pozycji. Ma w końcu pod ręką, jak przystało na członka ekspedycji NASA, sporo nowoczesnej technologii. Warto jednak wziąć pod uwagę okoliczności łagodzące: jest sam jak palec, na Marsie. W najnowszym filmie Ridleya Scotta MacGyver to stan umysłu, zamiast fryzury czeskiego piłkarza na pierwszym planie króluje niepohamowana ciekawość analitycznego umysłu i podlana straceńczym poczuciem humoru wola przetrwania.

Kosmiczny Robinson Crusoe odegrany z wyczuciem przez Matta Damona przy swoim czterocyfrowym IQ i nieziemskiej umiejętności przekuwania myśli w czyny jest zaskakująco sympatycznym everymanem. Zamiast beznamiętnymi komunikatami na kolejne problemy reaguje na zmianę żartem i wulgaryzmem. Walkę o przetrwanie sprowadza też nomen omen na Ziemię: jego wrogami nie są Obcy i antymateria, ale głód, odwodnienie i rezerwy tlenu. Paradoksalnie to właśnie jego potyczki z quasi-codziennością: sadzenie kosmicznych ziemniaków czy tworzenie wody metodą laboratoryjną są najbardziej emocjonalnymi sekwencjami filmu. Finału tej historii domyślamy się od początku, ale to nie zaskoczenie decyduje o wartości „Marsjanina”. Krytyk filmowy Michał Walkiewicz powiedział kiedyś, że najlepszym testem na to, czy film był dobry, będzie pozostające w widzach po seansie uczucie, że bardzo chcielibyśmy wykonywać zawód głównego bohatera. „Marsjanin” przechodzi zatem ten test z łatowścią.

Obserwowanie, jak kosmiczny ogrodnik z jednej strony i imponująca ekipa specjalistów z NASA z drugiej uwijają się, aby przeprowadzić karkołomną akcję ratunkową, spodoba się nie tylko członkom fanpage’ów spod znaku „I fucking love science” i „Epic lab time”. Prócz zakłamań w kwestii grawitacji i burzy piaskowej na Marsie (realistyczne przedstawienie zbytnio komplikowałoby scenariusz) naukowa adekwatność nie pozostawia wiele do życzenia. Po raz kolejny potwierdza się zasada o przeciwintuicyjnym charakterze kina SF: to, co wygląda absurdalnie i dziwacznie jest często znacznie bliższe prawdy („Interstellar”) niż to, co wygląda elegancko i realistycznie („Grawitacja”). Film Scotta plasuje się gdzieś pomiędzy obrazami Cuarona i Nolana tak pod względem „naukowości”, jak i spojrzenia na – mówiąc górnolotnie – ludzką kondycję. Inaczej niż w „Grawitacji” bohater nie jest niezłomnym herosem, toczącym efektowną walkę z całym Kosmosem, ale inteligentnym chłopakiem z sąsiedztwa, którego atutem jest dyplom prestiżowej uczelni i poczucie humoru. Ścisłe powiązanie tych dwóch zalet w pełni oddają słowa, którymi Watney wita pierwszy samotny dzień na czerwonej planecie: „I’m pretty much fucked. That’s my considered opinion. Fucked”. Wzniosłemu peanowi Nolana na cześć niezgłębionych wciąż możliwości ziemskiej cywilizacji Ridley przeciwstawia skromny list miłosny do ludzkiej solidarności i gracji codziennego „team worku”, którą często zauważamy dopiero w niecodziennej sytuacji. Nad „Interstellar” i „Marsjaninem” unosi się optymistyczny duch, zrodzony z tej samej zasady bezwarunkowej lojalności, jednak pierwszy obraz stawia nacisk raczej na „jeden za wszystkich”, drugi na – „wszyscy za jednego”.

„Marsjanin”, reż. Ridley Scott„Marsjanin”, reż. Ridley Scott.
USA 2015, w kinach od 2 października 2015
Brawurowo przeprowadzonej misji ratunkowej nie wspiera niestety filmowa dramaturgia, paradoksalnie w miarę upływu czasu gwiezdne reisefieber rośnie, a tempo akcji spada. Zwłaszcza gdy z szałasu na Marsie wracamy do centrum dowodzenia na Ziemi, gdzie trwa pełna okrągłych słów bitwa na miny i chaotyczne gesty najwyższych przedstawicieli władz NASA. Nonszalanckie wymachiwanie pozłacanym piórem jednego z nich przez młodego geniusza, który na co dzień głównie drapie się po brzuchu, leżąc manierycznie w błękitnym świetle minilaptopa, wygląda raczej jak komediowy wentyl niż przełom w naukowym śledztwie. Równie dobrze scenarzysta mógłby zupełnie na serio włożyć w usta jednego z bohaterów słowa „Houston, mamy problem”.

Matt Damon otrzymał już kiedyś ratunek w podobnych opałach – w „Szeregowcu Ryanie” Steven Spielberg wysłał mu specjalny oddział, mający go sprowadzić do domu ze środka wojennej zawieruchy. Scenariuszowe uzasadnienie tej pełnej poświęceń straceńczej misji zawsze wydawało mi się naciągane, słabo skrywające skłonność reżysera do kreowania bitewnego spektaklu. Historia z „Marsjanina” serwuje nam bardziej absurdalne przedsięwzięcie, ale też bardziej wiarygodne – łatwiej zrozumieć, dlaczego poświęca mu się tyle wysiłku. Spielberg bezskutecznie starał się nas wzruszyć niemal anonimowym aktem uczciwości amerykańskiego rządu, Scott nie kryje faktu, że kosmiczny lot ratunkowy jest gestem politycznym – w końcu cały świat patrzy na NASA i Stany Zjednoczone – zaniechanie byłoby dyplomatycznym samobójstwem. Mimo to Damon jeszcze raz dał się wciągnąć w reżyserskie sentymenty, jako mimowolny kolonizator Marsa uczestniczy w filmowym wzdychaniu Scotta nie tyle do czasów pionierskich lotów kosmicznych, co do czasów wolnych od wszechobecnej tyranii internetu, która skutecznie przyspieszyła masowy przekaz, ale i podzieliła go na wiele rozproszonych kanałów komunikacji. Oczy całego świata zwrócone w tym samym czasie na wiadomości CNN – to motyw dużo bardziej niemożliwy niż cała ta kosmiczna awantura.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.