„Bestie z południowych krain”, reż. Benh Zeitlin

„Bestie z południowych krain”, reż. Benh Zeitlin

Ludwika Mastalerz

Opowieść o potędze narracji, od której człowiek nie chce i nie potrafi się wyzwolić, bo jest niezbędnym narzędziem rozumienia siebie i innych – rozpływa się w nostalgii za światem nieskażonym przez cywilizację

Jeszcze 1 minuta czytania

Fikcyjna wysepka u wybrzeży Luizjany to teren regularnie nawiedzany przez huragany i powodzie. Metaforyczny potencjał czasoprzestrzeni, to „wszędzie i nigdzie kiedykolwiek bądź”, zwiastuje już jej nazwa – „Bathtub”, czyli wanna – zwykły przedmiot, łatwo dający się jednak przekształcić w oazę intymnej rozkoszy lub w małą pożogę, za sprawą niezakręconego przez roztargnienie kranu. Bathtub to jednak czara, w której gorycz nigdy się nie przelewa, a sączy jedynie radość i nadzieja. A wszystko to z pomocą wybujałej wyobraźni małej Hushpuppy – czarnoskórej dziewczynki o dzikim, acz inteligentnym spojrzeniu, niesfornym afro i sylwetce umięśnionej jak u nastoletniego chłopca. Postać Hushpuppy to diament o doskonałym szlifie – twarda i krucha jednocześnie, skupia w sobie całe światło i energię magicznej opowieści, aby rozproszyć je na cały otaczający ją świat. Dla Hushpuppy wszystko, co się dzieje, ma jakiś sens – w otwierającej scenie przyciąga do siebie po kolei domowe zwierzątka, przysłuchując się biciu ich serc, obdarza je miłością i zainteresowaniem, ale wie również, że pewnego dnia będzie musiała je zjeść, aby jej własne serce nie stanęło. Z ojcem darzą się szorstka miłością – pełną krzyku, złości i zaniedbania, ale pewną swej dozgonności. Pośród mieszkańców wyspy – uparcie trwających w swych domach pomimo powtarzających się powodzi – Hushpuppy nie wyróżnia się beztroską.

Zdaniem psychologów ewolucyjnych, słodki wygląd młodych ssaków to sprytny wynalazek Natury, dzięki któremu nie tylko ich rodzice, ale też niespokrewnieni osobnicy są gotowi udzielić wszelkiej pomocy w podtrzymywaniu życia. Najwyraźniej reżyserowi filmu mechanizm ów jest doskonale znany. Początkowo nie sposób oderwać się od tego wykreowanego przez Benha Zeitlina, a zapomnianego przez Boga świata. Narracja skutecznie naśladuje percepcję dziecka, której intensywności dorosły może zakosztować jedynie na lekkim rauszu. To ona zamienia rozpadającą się ruderę w plac zabaw, żmudne łowienie ryb gołymi rękami w pasjonująca przygodę, a biednych, brudnych i rzadko trzeźwych ludzi w herosów walczących o wolność i dziedzictwo. Niby jesteśmy na obcym terenie, ale doświadczamy go przez pryzmat własnych dziecięcych wspomnień i mitów.

Obraz Zeithlina uwodzi jako społeczny komentarz do współczesności, bo nie ucieka się ani do epatowania nieszczęściem, ani całkowitego egzotyzowania innej kultury, ale zawodzi jako apoteoza alternatywnego stylu życia. Nie ma w nim miejsca na wątpliwości, na oddech. Frapujące obrazy zalewa wszechobecny potok słów zza kadru i jednoznacznie brzmiąca muzyka – natrętny sufler, podpowiadający widzowi, co ma czuć w danej chwili. Liryczny folk banjo i skrzypiec zagłusza stopniowo marszowy rytm, który w końcu przejmuje kontrolę nad emocjami widza. Uwodzicielski urok pierwszych scen,zmienia się w nachalny podryw, bezwstydnie domagając się peanów na cześć zalotnika. Postać bohaterki-narratorki (podobnie jak widz) pada ofiarą autorytarnych zapędów reżysera, stając się jego zakładnikiem i wygodnym medium do przemycania bajek o magicznej mocy pierwotnej wspólnoty. Choć idea „szlachetnego dzikusa” to jedna z największych intelektualnych pomyłek wszech czasów, nawet dziś odżywa w mniej lub bardziej zakamuflowanej formie. „Bestie z południowych krain” należą zdecydowanie do pierwszej grupy.

„Bestie z południowych krain”,
 reż. Benh Zeitlin.
USA 2012,
w kinach od 12 października 2012
Opowieść o potędze narracji, od której człowiek nie chce i nie potrafi się wyzwolić, bo jest niezbędnym narzędziem rozumienia siebie i innych – rozpływa się w nostalgii za światem nieskażonym przez cywilizację. Pozornie nie ma w tym nic złego. W końcu to, za czym tęsknimy i do czego zmierzamy, to co istnieje tylko potencjalnie, jest równie ważne, a może nawet ważniejsze od tego, kim jesteśmy. Być może próba wydestylowania jakiejś twardej tożsamości, wolnej od prywatnych złudzeń, jest przedsięwzięciem pozbawionym sensu. Ale film Zethlina karmi się najbardziej trującym rodzajem nostalgii – nie za światem minionym, ale za światem, którego nigdy nie było. Motywacja mieszkańców Bathtub, którzy odmawiają porzucenia swych domów w obliczu katastrofy, jest dwuznaczna – z jednej strony przywiązanie do miejsca to jedyne, co określa ich tożsamość, z drugiej – przywiązanie jest doskonałą wymówką, aby nie mierzyć się ze światem poza wysepką. Wątpliwość, czy w Bathtub żyje się tak, jak się pragnie, czy jedynie tak, jak się da, została subtelnie zarysowana w pierwszej połowie filmu. Niestety znika szybko pod naporem naiwnej pochwały „prostego życia” w dziczy, w której rzekomo płeć, wiek i stan posiadania nie mają najmniejszego znaczenia. Miejsce przeklęte przez Matkę Naturę, w którym zdążyliśmy się już zadomowić, zostaje równiutko przejechane emocjonalnym walcem. Z głębi ziemi wybiegają bestie, a tupot ich kopyt wybija dudniący w uszach hymn. Kto nie przyłączy się do hipnotycznej parady, zostanie zadeptany.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.