Od dawna przyzwyczajeni do frazy „oparte na faktach”, przyjmujemy ją raczej ze wzruszeniem ramion niż z wypiekami na twarzy, bo rzecznicy owych opowieści na ogół zbyt od faktów odchodzą. Juan Antonio Bayona, mimo że ubiera wydarzenia z 26 grudnia 2004 roku w typowo gatunkowy kostium, obchodzi się ze swoim materiałem z większym pietyzmem. Hitchcockowski początek z „trzęsieniem ziemi” Hiszpan potraktował nie tylko metaforycznie – potężna fala tsunami przerywa nagle moment wystudiowanej ciszy, jednak właściwy dramat rozpocznie się dopiero wtedy, gdy wody opadną. O ile w hollywoodzkich produkcjach z katastrofą w tle bohaterowie są na ogół porywani przez nieubłagany żywioł, jak księżniczka przewieszona przez siodło konia czarnego rycerza, o tyle tu znajdują się raczej w sytuacji wiejskich branek barbarzyńskich hord. Pomysłowe efekty specjalne sprawiają, że obrazy stają się intensywne, wręcz dotykalne, dzięki czemu dystans miedzy widzem a bohaterem zostaje maksymalnie skrócony – fale brudnej wody kłują w oczy, impet uderzenia wydziera płucom powietrze, tępy szum zalewa uszy. Potłuczone kości i ścięgna w strzępach skutecznie pozbawiają swoich właścicieli energii do heroicznego wysiłku. Zostaje upór, nadzieja i empatia wobec bardziej poszkodowanych. W katastrofie tych rozmiarów drobne gesty przydają się bardziej niż wielkie poświęcenie – wystarczy podzielenie się jedzeniem, ubraniem, pożyczenie komórki czy potrzymanie za rękę.
W przedstawianiu cierpienia twórcy odwołują się do dobrze znanych widzowi kulturowych tropów, przenicowując ich znaczenie: wleczone po ziemi zakrwawione ciało Marii, z rozłożonymi szeroko ramionami, odziewanie w nowe ubranie i złożenie go na drewnianej konstrukcji drzwi może przywodzić na myśl krzyżowanego właśnie Chrystusa. Jednak ból, który zadają jej autochtoni, jest po prostu konieczną procedurą ratunkową. Wysokie drzewo o wykręconych konarach i przeświecających spomiędzy nich promieniach słońca kusi jak rajska jabłoń, ale dla bohaterów okazuje się prozaiczną kryjówką przed drapieżnym atakiem kolejnej fali. „Niemożliwe” nie ma metaforycznych aspiracji, kulturowe zapożyczenia służą jedynie estetyce ukazywania katastrofy, wzmacniają zainteresowanie widza historią, którą streścić można w trzech słowach – „Dum spiro spero”. Bayona rozsądnie dawkuje poczucie osaczenia i rozpaczy, moduluje nastrój poprzez odpowiednią ścieżkę dźwiękową, urywając ją czasem nieoczekiwanie, zgodnie z logiką percepcji ogłuszonego potężnym uderzeniem umysłu. Zaangażowanie widza ma jednak swoje granice, momenty kłującej ciszy pełnią także swoistą funkcję autoreferencyjną, wyznaczając bezwzględny limit dostępu do cudzego cierpienia.
„Niemożliwe”, reż. Juan Antonio Bayona.
Hiszpania 2012, w kinach od 25 stycznia 2013 Wielu miało za złe Bayonie, że z tysięcy ofiar wybrał na bohaterów akurat turystów z USA zamiast kogoś spośród miejscowych, jednak tożsamość postaci ma tu znikome znaczenie. Historia jednej rodziny, której święta Bożego Narodzenia gwałtownie zamieniają się w spełnioną apokalipsę, ma emocjonalnie większy ciężar niż najbardziej szczegółowa statystyka. Reżyser opiera się zresztą pokusie pokazania rozmiaru tragedii za pośrednictwem telewizyjnych wiadomości, poprzestaje na zdawkowych dialogach między postaciami dramatu. Realizm i emocjonalne napięcie osiąga innymi środkami. Dwie historie – matki i najstarszego syna oraz ojca i dwóch młodszych potomków – nie są ani symetryczne, ani opowiadane równolegle. Przez prawie godzinę obserwujemy tylko wędrówkę Marii i Lucasa – podobnie jak oni, nie wiemy, co stało się z resztą rodziny i kiedy nadejdzie kolejna śmiercionośna fala. Bayona nie sili się też na hollywoodzką fasadową introdukcję, nie udaje, że w kilku otwierających film minutach da się powiedzieć o postaciach tyle, aby widz poczuł do nich miętę. Zamiast tego silnie indywidualizuje ich w rozwoju akcji: Maria lepiej radzi sobie w kryzysowej sytuacji, nawet bliska śmierci odnajduje w sobie siłę, aby pouczyć syna, jak należy właściwie postępować, Henry'emu udaje się co najwyżej ukryć przed dziećmi fakt, że jest tak samo bezbronny jak one. Subtelna gra aktorska ratuje film nawet w chwilach, gdy zaczyna zwracać się coraz intensywniej ku obliczonym na łzawe reakcje widzów manipulacjom. Szansa na samodzielne opowiedzenie historii wygnania z raju, nieuciekającej się w żadnym momencie do wielokrotnie eksploatowanych przez Stevena Spielberga emocjonalnych wsporników, została częściowo zmarnowana. Zostaje jednak nieodparte wrażenie, że doświadczenie katastrofy nie kończy się wraz z osuszeniem stóp i zmyciem błota z włosów. Podkreśla to świetnie wykorzystana klamra kompozycyjna, w której lunatyczne starcie Marii z wodnym żywiołem rymuje się z walką jej nieprzytomnego ciała na stole operacyjnym. Wyjście cało z opresji nie gwarantuje przeżycia, najgorszy koszmar dopada w chwili, gdy spodziewasz się przebudzenia.