„Mary i Max”,
reż. Adam Elliot

Ludwika Mastalerz

„Mary i Max” zgrabnie rozbija mit soul mate przewrotnie sportretowana przyjaźń pozbawiona jest disnejowskiej umoralniającej gloryfikacji: oprócz radości przynosi też gorycz, nieodłącznie towarzyszącą samopoznaniu i obcowaniu z Innym

Jeszcze 1 minuta czytania


Dlaczego starcy noszą spodnie tak wysoko? Czy gęsi mają gęsią skórkę? Dlaczego w pępku zbierają się kłaczki? Czy taksówkarz powinien oddać ci pieniądze za każdy metr przejechany na wstecznym? Są przynajmniej dwie istoty na Ziemi, które spędzają życie poszukując odpowiedzi na podobne pytania.

Poznajcie Mary Daisy Dinkle – zakompleksioną, sfrustrowaną dziewczynkę z przedmieść Melbourne. W jej świecie namalowanym w brązach i beżach, na wagę złota jest wszystko, co choć na chwilę odrywa uwagę od ojca gbura i matki alkoholiczki: ręcznie robione stworki, przynoszenie poczty kalekiemu sąsiadowi z agorafobią, czy celebrowanie drobnych przyjemności jak zajadanie się słodkościami, wsłuchiwanie się w odgłos deszczu i dźwięk ładnie brzmiących słów.

Poznajcie Maxa Horowitza – zmęczonego życiem kolekcjonera osobliwych przedmiotów i psychicznych schorzeń. Zamieszkuje swą twierdzę w jednym z wieżowców Nowego Jorku, gdzie chroni się przed szarością świata, budując każdego dnia rzeczywistość stworzoną z czarno-białych binarności. Czas dzieli między wizytami u psychiatry, spotkaniami Anonimowych Obżartuchów i odwiedzinami prawie niewidomej sąsiadki. Dla Maxa wszystko musi być uporządkowane i do bólu logiczne.

„Mary i Max”, reż. Adam Elliot.
Australia 2008, w kinach od 15 października 2010
Plastelinowa animacja Adama Elliota opowiada o korespondencyjnej przyjaźni dwojga dziwaków, których łączy jedynie społeczne nieprzystosowanie, miłość do kreskówek i czekolady. Elliot zdradza wręcz fetyszystyczną dbałość o szczegół przedstawianego świata –w trakcie oglądania można prawie zapomnieć, że wszystko zrobione jest z plasteliny. W „Mary i Maxie” staranność wykonania i głębia przestrzeni daleko przekracza tę z „Harvie’go Krumpeta”, za którego Elliot dostał Oscara w 2004 roku. Bajkowość przedstawionego świata miesza się tu z życiowymi dramatami, jakich nie powstydziłoby się kino społeczne: głos narratora tym samym jowialnym tonem opowiada o zabawnych przygodach pokracznych bohaterów, jak i o najcięższych traumach, chorobach, życiowych porażkach i śmierci. W każdej minucie filmu minorowa tonacja z gracją flirtuje z Carrollowskim absurdalnym humorem i grami językowymi.

Trudno orzec, czy podstarzałego Żyda-ateistę i 8-letnią ciekawską Australijkę więcej łączy czy dzieli, ale może właśnie dlatego melancholijna opowieść, budowana powoli jak domek z małych klocków, jest żywa i wciągająca. Fantastyczność zbiegów okoliczności, które zapoczątkowują ich znajomość, równoważy psychologiczne prawdopodobieństwo postaci. Max traktuje dziewczynkę poważnie ze względu na swój syndrom Aspergera, nie pozwalający mu rozpoznawać emocji i skomplikowanych niuansów codziennego życia, odróżniać żartu od mówienia serio. Osamotnienie Mary natomiast pcha ją w stronę każdego, kto wykazuje najmniejsze zainteresowanie jej osobą. W trakcie dwudziestoletniej znajomości do ich monochromatycznych światów przenika co jakiś czas trochę carminowej czerwieni.

„Mary i Max” zgrabnie rozbija mit soul mate przewrotnie sportretowana przyjaźń pozbawiona jest disnejowskiej umoralniającej gloryfikacji: oprócz radości przynosi też gorycz, nieodłącznie towarzyszącą samopoznaniu i obcowaniu z Innym. Nikt tu nachalnie nie przekonuje, że to największe dobro ludzkości, przeobrażające jednostki w pełnych poświęcenia aniołów stróżów, czy odważnych herosów. Przyjaźń nikogo cudownie nie ocala i nie przynosi pełnego ukojenia czy akceptacji, jednak samo częściowe porozumienie z drugim człowiekiem, wolne od społecznych ról rodzica, dziecka, małżonka czy kochanki, jest czymś niezwykle pociągającym. W świecie głuchym na nasze zaklinanie losu, w którym godzina śmierci jest równie nieprzewidywalna jak szczęśliwe liczby w lotku, proste przepisy na słodkie „Carpe diem” i półwytrawne „Que sera, sera” kończą się jednakowym zakalcem. Zawsze można jednak wydłubać kilka apetycznych rodzynków, zwłaszcza, że to, co rzadkie i z trudem zdobyte – smakuje najlepiej.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.