Piękne umysły

Piękne umysły

Ludwika Mastalerz

„Teoria wszystkiego” i „Gra tajemnic” to konwencjonalne filmy biograficzne: genialny naukowiec z wadą ukrytą staje w szranki z całym światem

Jeszcze 3 minuty czytania

W jednej ze scen „Teorii wszystkiego” rodzina i przyjaciele świętują obronę doktoratu Stephena Hawkinga. Wielka radość z sukcesu nagle więdnie. Wzrok fizyka, u którego zdiagnozowano już chorobę ALS, rozmywa się, wszystkie osoby i zastawiony stół na chwilę tracą kształty. Hawking wstaje i udaje się do swego pokoju. Z trudem czołgając się po schodach, spotyka energicznie raczkującego synka. Choć nikt tego nie widzi, mężczyzna czuje się upokorzony, czuje, że rzeczywistość spłatała mu brzydkiego figla. Ten wyścig rannego zająca wyprzedzonego przez żółwia ujawnia wszystkie wady i zalety konwencjonalnej filmowej biografii. Prawdopodobnie fikcyjne zdarzenie z życia codziennego wielkiego naukowca jest na tyle efekciarskie, że refleksja nad tym, jakie uczucia twórcy filmu starali się w nas tym momentem wzbudzić, przychodzi szybciej niż same te uczucia. Jednocześnie zdarzenie jest na tyle subtelne, że piękno inscenizacji i jej emocjonalny ładunek zostanie w widzu trochę dłużej niż do zakończenia seansu.

„Teoria wszystkiego” i „Gra tajemnic” – dostrzeżone w tym roku przez Akademię – to zupełnie konwencjonalne biopiki, skomponowane według tego samego klucza: genialny naukowiec z wadą ukrytą staje w szranki z całym światem. Wydaje się, że w wyścigu po Oscary oba filmy idą łeb w łeb – gwiazdorska obsada, anglofilia, wzruszająca fabuła oparta na faktach… Jednak drugie spojrzenie na obydwie produkcje wyraźnie ujawnia brak symetrii.

„Gra tajemnic” wywołała w Polsce falę niezadowolenia z faktu, że w historii łamania szyfru Enigmy pominięto osiągnięcia Polaków. Przyłączam się do tych lamentów, jednak nie z przyczyn patriotycznych. Sprzeciw mój budzi raczej oszustwo, które się za tym pominięciem kryje. Od filmu zadłużonego w estetyce realistycznej oczekiwałabym chociaż niewielkiego poszanowania faktów. Maszyny eliminujące kolejne możliwe interpretacje kodu zwane „bombami kryptologicznymi” budowane były przez polską ekipę jeszcze przed wojną, na długo zanim Turing ze swoim zespołem zaczął pracę w Bletchley Park. Bez nich w ogóle nie można by było ruszyć z dekodowaniem, gdyż Enigma z sukcesem opierała się wszelkim analizom lingwistycznym. Tymczasem na ekranie obserwujemy, jak Turing zaczyna dopiero projektować taką maszynę, na dodatek swego przełożonego – komandora Dennistona (w rzeczywistości doświadczonego kryptologa) – traktuje jak laika, krzycząc, że nie ma pojęcia, jak działa to urządzenie. Krótko mówiąc – cała praca Turinga, którą obserwujemy w filmie, to nie jego zasługa, ale odkrycia kogoś innego, które stanowiły dla niego punkt wyjściowy.

„Gra tajemnic”, reż. Morten Tyldum 

Lingwistyczne podchody, w które bawi się reszta współpracowników Turinga, to anachronizm, w rzeczywistości prace były już bardzo skomplikowane, a cały zespół angielskich kryptologów liczył nie kilka, ale kilka tysięcy osób! Sama osobowość filmowego Turinga także budzi wątpliwości. Ten prawdziwy lubił pracować sam i był osobą ekscentryczną (potrafił odwrócić się na pięcie i odejść bez słowa, gdy tylko zorientował się, że rozmówca nie poświęca mu stuprocentowej uwagi), ale zazwyczaj bywał uroczy, umiał współpracować z innymi i posiadał wierne grono przyjaciół. Wcielający się w niego Benedict Cumberbatch zawsze w niezwykły sposób skupia na sobie uwagę, ale fakt, że na plan „Gry tajemnic” wszedł w prochowcu swego serialowego bohatera („Sherlock”) nie jest udanym wyborem aktorskiej strategii.

„Gra tajemnic”, reż. Morten Tyldum.
USA, Wlk. Brytania 2015, w kinach od 16 stycznia 
W filmie biograficznym skróty i wypełnienie elementami fikcji to cena, którą trzeba zapłacić za dramaturgię i narracyjną płynność, jednak od utworu, który w żaden sposób nie sugeruje umowności świata przedstawionego, wymaga się większej rzetelności. Tymczasem „Gra tajemnic” dokonuje gwałtu nie tylko na historycznych zdarzeniach, ale też na wewnętrznej logice. Rama, która spaja opowieść – składanie zeznań przez Turinga na komisariacie z powodu tajemniczego włamania do jego domu – jest kuriozalna. Oto bohater, aby ukryć fakt, że utrzymywał stosunki seksualne z mężczyznami – za co grozi mu więzienie – przedstawia przesłuchującemu go policjantowi historię pracy w tajnych służbach Wielkiej Brytanii – za co grozi mu kara śmierci za ujawnienie tajemnicy państwowej. Motywacje twórców do obrania takiej strategii są dość oczywiste – „Gra tajemnic” to nie tyle biografia angielskiego matematyka, co ulokowana w historii uniwersalna opowieść o genialnej jednostce, której na drodze do samorealizacji stanął opresyjny system społeczny.

Z pewnością pionierskie badania – etap kartki i długopisu oraz momenty umysłowego olśnienia – wyglądają lepiej na ekranie niż historia zaawansowanych analiz, których zrozumienie wymagałoby od widza pewnej wiedzy, które co gorsza trzeba by widzowi tłumaczyć, redukując znacznie efekt „wow!”. Twórcy jednak w ogóle nie zawracają sobie głowy tymi trudnościami, film jest wykalkulowany, wygląda jakby sam był rezultatem pracy maszyny deszyfrującej – efekt osiąga drogą najkrótszą z możliwych. Grubo ciosane, jednowymiarowe postacie, niepozwalające aktorom na subtelną grę, przepuszczono przez trybiki melodramatycznej machiny jakby tylko po to, by całość podsumować planszą informującą o tragicznych losach Turinga i kiepskim zadośćuczynieniu ze strony brytyjskiego rządu. Sama ta informacja ma zresztą brzydki demagogiczny posmak. Istnieje sporo wygodnie zignorowanych przez twórców danych, przemawiających za tym, że Turing nie popełnił samobójstwa, ale zmarł w wyniku przypadkowego zatrucia cyjankiem, którego używał do pracy. Ponadto śmierć nastąpiła rok po zakończeniu hormonalnej „terapii”. W tym czasie matematyk – jak twierdzą przyjaciele, sąsiedzi i matka Turinga – nie zdradzał oznak depresji, a wręcz był w doskonałej formie i entuzjastycznie pracował nad nowym projektem. Scena spotkania z Joan Clarke, podczas którego Turing znajduje się na skraju umysłowej zapaści z powodu działania żeńskich hormonów, to kolejne nieczyste zagranie twórców „Gry tajemnic”.

„Gra tajemnic”, reż. Morten Tyldum

Kulejąca faktografia idzie w parze z fabularnymi zaniedbaniami: potencjalny żal, niedowierzanie i oburzenie, które miały stać się udziałem widza, nie zostały osadzone na solidnym gruncie. Bo jak tu się zachwycić pracą rzekomego geniusza, z którego twórcy zrobili mimowolnego plagiatora? Jak przejąć się zniszczeniem osobistego szczęścia osoby, u której jedyną oznaką ludzkich cech są migawki młodzieńczej fascynacji szkolnym kolegą? Całość jest jedynie prostym oskarżeniem społeczeństwa lat 50., którego ignorancja równa była jego pruderii.

I tu pojawia się kolejne zastrzeżenie – dlaczego film, będący krytyką ówczesnego systemu społecznego, który nie tolerował odmienności seksualnych do tego stopnia, że zasłużonego bohatera wojennego zepchnął w niebyt, tak łatwo poddaje się logice działania tego systemu? Wyłaniająca się z „Gry tajemnic” sylwetka matematyka jest równie lakoniczna jak pomnikowe epitafium i ten ludzki abstrakt twórcy traktują równie mechanicznie, jak niegdyś rząd brytyjski potraktował żywego Alana Turinga – wykorzystują i porzucają. Swoisty „traktat o nietolerancji” cały czas góruje nad podmiotem nietolerancji. Stąd zapewne biorą się też niekonsekwencje w zachowaniu bohatera. W zależności od potrzeb Turing jest tu mało sympatycznym, niemal autystycznym dziwakiem, który nie rozumie nie tylko najprostszego żartu, ale nawet zaproszenia na lunch; innym razem świetnym psychologiem, a nawet filozofującym antropologiem, elokwentnie tłumaczącym ludzką skłonność do przemocy. Trudno zrozumieć dlaczego twórcy zadają sobie tyle trudu, aby za pomocą tanich emocjonalnych chwytów i mnożenia thrillerowych atrakcji z pioniera sztucznej inteligencji i technologii komputerowej uczynić męczennika homofobicznego systemu, skoro jego seksualnością są równie niezainteresowani jak jego dorobkiem. Wszystko, co o tej seksualności wiemy, to dziecięce miłosne liściki, przesyłane wstydliwie pod szkolną ławką i jedno krótkie wyznanie, skierowane do oświadczającej mu się kobiety. Reszta jest milczeniem.

Nie mam nic przeciwko historiom opowiadanym wciąż na nowo, ani nawet przeciwko wielkiemu apetytowi na Oscary, pod warunkiem że filmowa opowieść o uzdolnionej personie ma w sobie więcej życia niż pełen błędów wpis na Wikipedii. Ten wymóg minimum spełnia niewątpliwie „Teoria wszystkiego”. Biografia najbardziej chyba znanego współczesnego fizyka, Stephena Hawkinga, w dużej mierze oparta na wspomnieniach jego żony, jest filmem uczciwszym od „Gry tajemnic”. Obiecuje rzucić światło na życie osobiste naukowca, jego małżeństwo i chorobę, i obietnicę tę spełnia, nie ignorując przy tym całkowicie pracy umysłowej. Życie Hawkinga – mimo swej choroby bardzo medialnego, obdarzonego poczuciem humoru, twórcy efektownych teorii – to z pewnością łatwiejszy materiał na udany scenariusz i udany film – wzbudzenie zachwytu i wzruszenia nie wymaga tu zbyt wielu manipulacji. Jednak film biograficzny to zawsze łatwa ofiara kiczu, który czyha dosłownie na każdym rogu, wyciągając do twórców lepkie macki. „Teoria wszystkiego” to film konwencjonalny i przyjemny w odbiorze, w którym starannie przesiano zdarzenia z życia naukowca, wybierając najefektowniejsze momenty,  amplituda umysłowych olśnień i chwil zwątpienia harmonizuje tu z taktami przesadzonej muzyki. W innym obrazie byłoby to irytujące, ale w przypadku Hawkinga, który całe życie oscylował pomiędzy zagadnieniami najogólniejszymi (czas) a fiksowaniem się na drobiazgach (promieniowanie czarnych dziur) ta narracyjna huśtawka nie powoduje estetycznych mdłości. Wypada nawet przekonująco w kontekście kogoś, czyja prężnie rozwijająca się kariera boleśnie kontrastuje z redukcją fizycznej sprawności.

„Teoria wszystkiego”, reż. James Marsh

Hawkinga koledzy po fachu są zdania, że przerażająca choroba, stopniowo odcinająca wszystkie funkcje życiowe poza umysłowymi, paradoksalnie pozwoliła mu stać się jednym z najważniejszych fizyków teoretycznych. Kip Thorpe, z którym Hawking zakładał się wielokrotnie o zagadnienia dotyczących czarnych dziur, podejrzewa, że ułomność pozwoliła mu bardziej skupić się na swojej pracy. Michio Kaku twierdzi wręcz, że choroba wybudziła go z lenistwa, któremu się oddawał na początku studiów, a Sean Carroll w książce „Stąd do wieczności” dodatkowo wyjaśnia, że stanowiła ona pretekst, aby żmudne równania, uzasadniające śmiałe tezy, oddać swoim studentom, a samemu dać się pochłonąć najogólniejszym zagadnieniom.

Jednak dla żony, której perspektywa w filmie McCartena jest szczególnie uwypuklona, choroba Hawkinga stanowi przede wszystkim zrozumiałą udrękę, choć Jane wkłada wiele wysiłku, aby ją oswoić i zaakceptować niczym dodatkowego, nieznośnego członka rodziny. Trwająca latami trudna opieka nad mężem odbiera jej siły i zasiewa wątpliwości. Swoje skutki ujawnia jednak dopiero, gdy Jane otrzymuje pomoc od znajomego. Jonathan jest jak brakujące ogniwo w małżeństwie Hawkingów, Jane odzyskuje dzięki niemu oddech, a Stephen pozbywa się wyrzutów sumienia z powodu bycia ciągle w centrum uwagi. Później przypieczętuje małżeński rozpad. Anthony McCarten w odróżnieniu od reżysera „Gry tajemnic” nie oszczędza na czasie poświęconym bohaterom. Portretuje ich z taką czułością, że oddająca się przyjacielskiej sielance trójka niemal wzbudza zazdrość – przynajmniej do czasu, gdy uczucia między nimi nie są jeszcze skrystalizowane i nazwane. Przefiltrowana przez spojrzenie Jane „Teoria wszystkiego” to przede wszystkim feel good movie, w którym imponujące teorie naukowe o Wielkim Wybuchu czy czasie, który nie ma granic, brzmią jak poetyckie miłosne wyznania. Z pewnością takie ujęcie spłyca naukowy dorobek Hawkinga, ale za to pięknie obrazuje pewną obiegową prawdę –  każdy fizyk teoretyczny potajemnie marzy o tym, aby być także metafizykiem.

„Teoria wszystkiego”, reż. James Marsh.
Wielka Brytania 2015, w kinach od 30 stycznia 2015 
Zabawne, że w obu filmach znalazły się kulinarne metafory, które być może najlepiej ujawniają różnice między nimi. W „Teorii wszystkiego” Jane tłumaczy Jonathanowi za pomocą nabitego na widelec ziemniaka i groszku, jak jej mąż chciałby zlikwidować konflikt między teorią względności a fizyką kwantową. W „Grze tajemnic” głos z offu informuje, że „wszystko zaczyna się od marchewki i groszku”. Widzimy młodego Turinga, który podczas obiadu w szkolnej stołówce starannie oddziela warzywa na talerzu, chwilę później jego trud zostaje zniweczony przez drwiących kolegów. W żartobliwie machającej sztućcami Jane widać podziw dla umysłu Hawkinga i rezygnację, wynikającą ze świadomości, że nigdy tego wszystkiego nie pojmie, ale też radość, że może się tą bezsilnością podzielić z innym laikiem. U bohatera-narratora „Gry tajemnic” widać jedynie irytującą (nad)świadomość, że ta drobna kompulsja będzie w przyszłości miała skutki poważniejsze od bomby nuklearnej.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.