Łańcuch jest festiwalem, który przychodzi znienacka, jego plakatów nie widać na mieście, przypadkiem dowiadujemy się, że za dwa-trzy dni, w takim to a takim miejscu, grane będą utwory Mistrza przybrane dziełami wyjętymi z pierścienia, który wokół jego spuścizny zwykliśmy sobie wyobrażać (Bartók, Dutilleux…). Tak też było i w tym roku, wiadomość o inauguracji mignęła gdzieś w internecie, trzeba więc było XII Łańcuchem się zainteresować i stwierdzić, że programy koncertów w tym roku są skrojone w sposób wyjątkowo wysmakowany, niczym dania w niezłej restauracji, gdzie możemy mieć pewność, że żywnością nas nie zasypią, ale głodni też nie wyjdziemy. Na otwarcie (wstęp wolny!) dano III Kwartet Bartóka, Kwartet Lutosławskiego i op. 135 Beethovena, ku którym trzeba było brnąć przez zimowe wiatry w jakiś niedzielny wieczór, ale opłaciło się, ponieważ Kwartet Śląski tylko potwierdził swoją opinię zespołu niezawodnego, z równą swobodą odnajdującego się w wieku XIX, jak i w klasyce współczesności. Czas w Kwartecie Lutosławskiego, może przez zestawienie z gęstym – i jakby odrobinę zbyt mało zniuansowanym Bartókiem – wydał się rozrzedzony, trwająca 20 minut kompozycja wypadła jak 40-minutowa suita, pełna szuflad z najróżniejszym bogactwem. O tym, czym mogą być prawdziwe rozkosze, przypomniał jednak dopiero zagrany po przerwie Kwartet F-dur op. 135 Beethovena. Wspaniała była zwłaszcza faktura dwóch pierwszych części, gęsta i strojna, należało właściwie tylko przed nią siedzieć i ją podziwiać; złożony na dnie Lento marsz żałobny poprowadził nas ku części czwartej, zagadkowej Trudnej decyzji, w której na dramatyczne pytanie Muß es sein? pada nieoczekiwanie promienna odpowiedź Es muß sein!, a radosny motyw po niej następujący pozwala uznać, że podobnie jak w ostatniej sonacie zaprojektował Beethoven jazz, tak w ostatnim kwartecie zrobił to z country.
Fot. Marek Suchecki dla Towarzystwa im. Witolda Lutosławskiego
Tydzień później, w programie mającym uwypuklić Lutosławskiego afiliacje skandynawskie, zaprezentowała się nam NOSPR pod batutą Michała Klauzy. Z całą pewnością jest to obecnie jedna z najlepszych orkiestr polskich (a w dodatku dynamicznie rozwijająca się marka); zagrana niejako bez wysiłku „Muzyka żałobna” czy „Les espaces du sommeil” miały soczyste, selektywne brzmienie, w którym każde zdarzenie dźwiękowe otrzymało swój odrębny kształt. Krótkie „Interludium”, pomyślane przez Lutosławskiego jako przerywnik między „Partitą” i „Łańcuchem II”, doskonale sprawdziło się również jako łącznik między „Muzyką” a „Przestrzeniami snu”: surrealistyczne rozciągnięcie tempa w zakończeniu tego pięknego dziełka kazało nam myśleć o wkroczeniu w obszary, gdzie nasza percepcja winna się niejako zataczać. Pytaniem jest tylko, czy „Przestrzenie” istotnie na nas w ten sposób jeszcze działają… W przerwie zastanawialiśmy się, czy to bez wątpienia wybitne dzieło nie jest jednak zbyt zgodne z naszymi wyobrażeniami na temat tego, jak utwór opisujący sen w manierze surrealistycznej powinien wyglądać. W pamięci miałem widziany dzień wcześniej w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej „Sen nocy letniej”, w którym chmary alienowatych elfów sunęły we mgle przy gadzich pasażach „Volumina” Ligetiego, a „Continuum” tegoż rozpoczął i zakończył sygnał zagrany na wypiętych ku widowni pośladkach. Tam sen istotnie przypomniał o swojej wywrotowej naturze; przepuszczenie go przez wszystkie filtry artystycznego smaku wydało mi się naraz ujęciem skazującym dzieło na los tylko historyczny. Już Per Nørgård, będący dla muzyki duńskiej dokładnie tym, kim dla polskiej był Lutosławski, jest twórcą śmielej i częściej wychylającym się w to, co nieznane. Jego „Out of This World” usłyszeliśmy po przerwie, po nim zaś nastąpiło główne danie wieczoru, a mianowicie „IV Symfonia” Sibeliusa, dzieło niepokojące, pełne pozostawionych bez odpowiedzi pytań, przez niektórych uznawane za dokument „ery psychoanalitycznej”.
Festiwal Witolda Lutosławskiego Łańcuch XII,
Warszawa 25 stycznia – 7 lutego 2015Po wieczorze „snów i przeczuć” otrzymaliśmy wieczór „chóralny”, znowu świetnie zakomponowany, w którym krótka „Lacrimosa” Lutosławskiego, ocalała część jego przedwojennej pracy dyplomowej, zestawiona została z wyimkiem ze „Stabat Mater” Szymanowskiego oraz – przede wszystkim – rzadko wykonywanym „Stabat Mater” Romana Padlewskiego na chór a capella. Padlewski zginął w wieku 29 lat, w szesnastym dniu powstania warszawskiego, i możemy tylko się zastanawiać, co też pisałby po wojnie, bowiem „Stabat Mater” nie pozwala nam tego chyba nawet przeczuć; ta inspirowana dziełem Szymanowskiego, archaizująca kompozycja brzmi porażająco ahistorycznie, i szybko poddajemy się, próbując jakoś pogodzić w wyobraźni realia przed- i wojennej Polski z tym uduchowionym, polifonicznym wzlotem. Mamy więc Baczyńskiego, który odzywa się językiem Kochanowskiego; szybko odrzucamy tę wizję, bo do niczego nam ona nie pasuje, ale dowodzi to tylko, że niewiele już rozumiemy z napięć tamtych czasów i sił, jakie ściskały umysły ówczesnej młodzieży (przypominają się choćby „Dzienniki” Andrzeja Trzebińskiego i klasztorna dyscyplina, jaką sam sobie w nich ordynował). Dredy dziewczyny, która siedziała przede mną, nie pozwalały jednak zapomnieć, z jakich to czasów na Padlewskiego spoglądamy, a są to czasy, w których i na poły dodekafoniczne „Canti di prigionia” Dallapiccoli, zagrane po przerwie, mają urok pięknego a cennego rapieru, który nikogo już nie porazi, chyba że w nieszczęśliwym wypadku. Abyśmy się jednak dobrze zrozumieli: na arcydzieło „włoskiego Lutosławskiego” (duński już był, jak pamiętamy) cieszyłem się, odkąd zapoznałem się z programem. W niczym mnie ono nie zawiodło, a wręcz przeciwnie, okazało się ono utworem zaskakująco przystępnym, architektonicznie i fakturalnie przejrzystym, o instrumentacji tak mistrzowskiej, że następujące po nim „Psalmy Dawida” Krzysztofa Pendereckiego zabrzmiały po prostu barbarzyńsko. „Tak też i miały”, powie ktoś może, ale niech sobie mówi, bo przed zamaszystymi gestami i pewną bezceremonialnością samego zamysłu (czy to nie groźna włoska mafia zbliża się, obsypana perkusjonaliami, na początku „Psalmu XLIII”?) wcale nie musimy się korzyć. Śpiewał tego wieczoru chór Polskiego Radia pod kierownictwem Wojciecha Michniewskiego, który od Towarzystwa Lutosławskiego – podobnie jak Śląski tydzień wcześniej – dostał order.
Nie zachwycił natomiast koncert środowy. Inaugurował on towarzyszący Łańcuchowi Międzynarodowy Konkurs Wiolonczelowy oraz – jednocześnie – działalność Chain Ensemble, zespołu powołanego do życia przez Andrzeja Bauera. Trudno tu winić młodych muzyków, którzy grali przyzwoicie, traktując sztandarowe dzieła XX-wiecznej awangardy całkowicie naturalnie, jak obowiązującą klasykę, bez bogobojnego przestrachu, jaki ta muzyka mogła wywoływać jeszcze kilkanaście lat temu. Było to w sumie nawet ujmujące. Wysiłki ich jednak rujnowała akustyka Sali Wielkiej Zamku Królewskiego, tak samo nienadającej się na lokalizację tego typu koncertów jak rok temu (echa trąbki z „Paths” Takemitsu, żałośnie gubiącej się wówczas wśród stiuków sali, spotkać można do dziś). Swoje dołożyła również zupełnie nieoczekiwana w tym miejscu pijacka banda, rozsmakowana widać w późnym Xenakisie, powróciła ona bowiem karnie po przerwie, by tak jak przed nią urozmaicać wykonania swoimi komentarzami. Jeden z melomanów osikał nawet po wszystkim Zamek, nic sobie nie robiąc z pozostałych słuchaczy, po czym dołączył do kolegów zwołujących się już na piątkowy koncert na Uniwersytecie Muzycznym (XIII Forum Muzyki Dawnej). Wracając do wieczoru, głównym jego punktem był cykl pieśni Agaty Zubel do poezji Tadeusza Dąbrowskiego, utwór, którego się obawiałem, a który okazał się całkiem przyjemny w odbiorze, zalecając się zróżnicowanymi w zależności od tekstu fakturami, pewną komplikacją struktury (wiersz „centralny”, w który wczepione zostały inne) i udanymi – z tego co usłyszałem – rozwiązaniami zagadnienia „jak puentować (muzycznie) puenty”. Piszę „z tego co usłyszałem”, bo: akustyka. Scelsi zupełnie zginął, szemrzący, niewyraźny, przytłoczyło go złoto i plafon; Ligeti wymagałby większej precyzji i przede wszystkim absolutnej ciszy (czy wspominałem o nieustannym szumie klimatyzacji?). Poradzili sobie Pärt i Xenakis, bo byli najgłośniejsi. Zabieram ze sobą z tego koncertu wizję dziejów, w których „Voile” byłoby muzyką pałacową.
Na zakończenie festiwalu przewidziano wieczór naświetlający twórczość Lutosławskiego jeszcze z innego kąta, a mianowicie „tradycji barokowej polifonii i wirtuozerii instrumentalnej”. Pozornie skromny – choć jak poprzednie kunsztownie pomyślany – program okazał się skrywać najjaśniejszy punkt tegorocznego Łańcucha, a mianowicie interpretację „Partity” w wykonaniu Krzysztofa Jakowicza (grała Orkiestra Kameralna Miasta Tychy AUKSO pod dyr. Marka Mosia). Od pierwszych dźwięków znać było, że rzecz pochodzi jakby z innego porządku niż to, co do tej pory na festiwalu usłyszeliśmy (choć były to na ogół wykonania dobre i bardzo dobre). Po Lutosławskim prezentowanym, naświetlanym, przypominanym ktoś go w y ś p i e w a ł , naturalnie jak jakiegoś Schuberta, niczym nie maskując emocji, jakie ta partytura zawiera, a wręcz przeciwnie, rozżarzając je jak tylko się dało. Nie można było od tego oderwać ucha, „Partita” minęła jakby bez udziału czasu, i takim też utworem się w tym wykonaniu przedstawiła: niewrażliwym na epokę, w jakiej powstał, za pan brat i z Enescu, i z Bergiem, być może najbardziej „otwartym” z całej spuścizny kompozytora, będącym muzyką „po prostu”. Krótki bis, jaki po niej nastąpił (zapowiedziany uroczo „Jan Sebastian Bach”) ładnie korespondował z otwierającym koncert ricercarem z „Das Musikalisches Opfer” w instrumentacji Weberna i zamykającą go fugą z „Kunst der Fuge” w opracowaniu J. Krenza. W międzyczasie otrzymaliśmy jeszcze ćwierćtonową miniaturkę Chopina z laboratorium P. Mykietyna, zagrane po raz drugi na festiwalu „Interludium” (dosadniej niestety niż zrobił to NOSPR) oraz znakomite „Preludia i fugę”, tym razem w wersji skróconej, ale z pełną wersją wieńczącej utwór fugi. Miło było pomyśleć, że dwie minuty wściekłego freejazzowego kotła, jakie grać tutta forza zaordynował kulturalny pan Witold pod koniec swojej fugi, dostają się do uszu w większości starszych pań i panów, stanowiących audytorium Łańcucha; ich wnuczki zajęte widać w tym czasie Aphexem Twinem czy innym Panem Kleksem.
Fot. Marek Suchecki dla Towarzystwa im. Witolda Lutosławskiego