Jeśli ktoś, jak ja, jest już zmęczony moralnie słuszną poezją opowiadającą, że planeta wysycha, a ludziom dzieje się źle w wyniku działań innych ludzi, ucieszy się może na wieść, że tu i ówdzie pisane są jeszcze rzeczy nieco bardziej oderwane, nieuczynne, może nawet występne. Nazwać Bartoszek autorką niezaangażowaną to za mało; należałoby ukuć dla niej jakiś specjalny termin, na przykład „antyzaangażowanie”, bo kiedy jedni zgłębiają „historie chłopskie”, ona historią nie zajmuje się w ogóle, chyba że jest to jej własna historia; kiedy inni wylewają swój humanizm i siostrzeństwo, ona pisze, że ludzie ją męczą i nudzą; kiedy wreszcie wyrywane są włosy z głowy nad przyszłością, jaką zgotują nam Musk z Bezosem, Bartoszek zerka ku swoim bucikom Gucci i przyznaje, że są „bardzo fajne”. Ale żeby nieco skomplikować ten obraz, wystarczy dodać, że geologia ego studiowana jest tu w cieniu traktowanego z absolutną powagą wysokomodernistycznego credo: „Liczą się tylko literatura i sztuka / Życie to pokaz na boku”. Oraz że raz po raz przebija z tych wierszy chłodne światło metafizyki „pustego nieba” podobne temu, jakie odbijało się niegdyś w Larkinowskich „wysokich oknach”, a w bliższych nam czasach, dajmy na to, w pracach Damiena Hirsta.
Zuzanna Bartoszek, „Klucz wisi na Słońcu”. WBPiCAK, 82 strony, w księgarniach od lipca 2021
„Klucz wisi na Słońcu”, druga książka poetycka w dorobku autorki, nie odbiega daleko od debiutu i podobnie jak w „Niebieskim dworze” (2016) wybiera ryzykowną ścieżkę przez chaszcze konwencji dziennika prywatnego o groteskowo silnie wyeksponowanym „ja” i celowo bądź nieświadomie (pozostawmy tę kwestię otwartą) strywializowanym języku. I w jednym, i w drugim tomie dochodzą do głosu specyficzne dla poetki figury organizujące doświadczenie: depersonalizacji, „stania obok siebie” („chodzę sobą”) czy nagłego rozszerzania się granic własnego „ja”, zdolnego w efekcie wchłaniać całą zawartość świata. A ponieważ stany euforyczne kontrapunktowane są tu akordami chorobliwej mizantropii, deklaracjami pragnienia zaszycia się w swoim łóżku czy wręcz powrotu do pokoju dzieciństwa (świetna proza „[Drzwi są zamknięte...]”), to po jakimś czasie jasny staje się przepracowany, nienachalny patronat, jaki nad tym pisarstwem sprawuje Miron Białoszewski. Nie on jeden zresztą – oparte na łagodnych jukstapozycjach wiersze z „Niebieskiego dworu” cofały czytelniczkę aż do „naturalnych jak łyki tlenu” fraz Reverdy’ego, a pewnie kładzione, płaskie puenty i aura swoistego, nieco psychotycznego, rozchwiania percepcji wywoływały ducha Ivana Blatnego. Wyjątkowo przyjemne rejony, trzeba przyznać; niestety, w „Kluczu” Bartoszek nie jest już tak skoncentrowana (zredagowana?), czuć wyraźniej kompulsję pisania i biorący górę nerw narracyjny, mniej intrygujący niż metonimiczny. Trochę szkoda.
Jest jednak coś w zamian: odważniej poczyna sobie autorka z surrealistycznym, niepokojącym obrazem, rysowanym ostrą kreską i z imponującą momentami dziką pewnością („Łąki i pola”). To w tej stylistyce utrzymanych jest kilka tekstów, krążących wokół tytułowego Słońca i stanowiących, moim zdaniem, najbardziej intrygującą oś tomu. Mówi się tu rzeczy w rodzaju: „Byłam w niebie / Samolotem / Widziałam anioły / Mówiące w nieznanym języku” czy „Słońce ma wielką masę przez wszystkie uwięzione w nim samoloty”, a więc, nomen omen, rzeczy wielkiej masy, działające nawet po odarciu z kontekstu. Ale topos solarny jest tu nie tylko źródłem efektownych obrazków. Lot w Słońce daje się czytać jako ekwiwalent ekstatycznych tendencji tej poezji, rozciągających się w naprawdę szerokim spektrum: od radości z otwierającego się, pełnego możliwości dnia po pragnienie ostatecznej rozkoszy w akcie samounicestwienia („Bardzo bym chciała, żeby ktoś [...] wdeptał mnie w ziemię / Potem tę ziemię jeszcze rozjechał walcem”). Droga powrotna ze Słońca – z dezintegrującego bólu ku przyjemności – odsłania się, bardzo dyskretnie, w miarę postępów lektury i wydaje się wieść przez praktyki BDSM: „[anioły] Wiedziały, jak mnie podduszać i bić”, „Zakładam węzły na kończyny / I zaciskam je mocno”.
Mamy tu więc elegancki graf o dwóch wierzchołkach, którego przeciwnie skierowane krawędzie opatrzone są obrazowymi etykietami: wymazującego egzystencję Słońca i niszowej praktyki seksualnej. Zaskakujące? Dość zaskakujące, głównie przez swoją zbijającą z tropu mieszankę konkretu i symbolu, czy wręcz, chciałoby się powiedzieć, „życia” i „sztuki”. Ta druga wszakże, jak błyskotliwie pisze Bartoszek, „polega na coraz szybszym przyłapywaniu się na gorącym uczynku / Coraz gorętszym / Aż do wyprzedzenia”. Nie wiem, czy to się w tej książce w pełni udało, ale na pewno są w niej zdania, które tak jak powyższe, chce się ze sobą zabrać i ponieść ku własnym praktykom, własnym grzechom.