Robiłem po swojemu
Bob May, CC BY-NC-SA 2.0

19 minut czytania

/ Literatura

Robiłem po swojemu

Rozmowa z Maciejem Świerkockim

Żeby uniknąć zasypania pod lawiną lektur, pracę nad nowym przekładem „Ulissesa” rozłożyłem sobie na siedem lat

Jeszcze 5 minut czytania

ADAM PLUSZKA: Kiedy rozmawialiśmy w 2014 roku, powiedziałeś – zdradzając wtedy światu, że robisz nowy przekład „Ulissesa” – że pracujesz nad nim od jakiegoś czasu. W którym momencie tak naprawdę poczułeś, że musisz się zmierzyć z tym dziełem? Że nie ma odwrotu? 
MACIEJ ŚWIERKOCKI: Tego, że muszę, nie poczułem nigdy. Niczego nie musiałem, tylko chciałem. Po prostu tak jakoś ułożyło mi się wtedy życie. Wiedziałem już, że nie będę kontynuować pracy akademickiej, nie zdecyduję się pisać habilitacji i odejdę z uczelni na własną prośbę, bo moim celem i losem jest jednak szeroko pojęte uprawianie literatury, praca raczej o charakterze artystycznym niż naukowym. Szukałem zatem czegoś, co dałoby mi długą, solidną umowę, zajęcie na kilka lat po odejściu z uniwersytetu, oznaczającym brak etatu, w pełni wolny zawód i wszystkie idące z nim plusy i minusy. Oczywiście przez cały czas robiłem też równolegle inne rzeczy, żeby płacić rachunki, tłumaczyłem i pisałem scenariusze filmowe, ale to właśnie „Ulisses” idealnie nadawał się na długi dystans. A odwrotu nie było z chwilą podpisania umowy – nie mam w zwyczaju cofać danego słowa. Jeśli nie ambicja, to nie pozwoliłby mi się wycofać honor.

Ale wciąż nie podałeś daty.
Zacząłem fizycznie pisać, jeśli dobrze pamiętam, w grudniu 2013 roku. Ale za sam początek nowego przekładu można by też uważać mały fragment rozdziału drugiego, „Nestora”, który w 2011 roku przekładaliśmy z moimi studentami na zajęciach fakultatywnych. Wtedy właściwie wewnętrznie byłem już zdecydowany, że będę tłumaczył Joyce’a. Wspominam zresztą o tym epizodzie w towarzyszącej przekładowi książce, „Łodzi Ulissesa”, bo wydał mi się dość ważny, powiedzmy: inicjacyjny.

Wyobrażam sobie, że przy tak omawianym i analizowanym dziele musiałeś się obłożyć dziesiątkami książek i przeczytać setki analiz. Samego „Ulissesa” musiałeś też przeorać wzdłuż i wszerz, pokreślić marginesy pomysłami. Czy przyszedł moment, kiedy poczułeś się przytłoczony?
Zdarzały się zapewne takie chwile, ale na szczęście nie musiałem czytać tego wszystkiego jednocześnie. „Ulissesa” znałem nieźle, czytałem go wcześniej kilkakrotnie po polsku i angielsku, a przez wiele innych dzieł, które były mi pomocne w pracy, zarówno nad przekładem, jak i „Łodzią Ulissesa”, przedarłem się znacznie wcześniej, jak na przykład przez „Listy” Joyce’a, jego biografie, biografię Nory Joyce, książki Naganowskiego, Stanislausa Joyce’a czy Stuarta Gilberta. Studiowałem kiedyś filozofię, nieobca była mi więc także większość autorów i dzieł filozoficznych, do których odwołuje się Joyce w powieści, i co najwyżej musiałem przypominać sobie ich poglądy czy cytaty. Podobnie wyglądała sytuacja z literaturą: jako anglista, który specjalizował się w literaturze, znałem już większość albo przynajmniej znaczną część aluzji literackich z „Ulissesa”, wiedziałem, gdzie ich szukać i jakie mają znaczenie. W tych sprawach zresztą z pomocą przychodził mi wspaniały Don Gifford i jego „Ulysses Annotated”, najnowsze źródła internetowe i tak dalej, a w kilku przypadkach, kiedy sam nie mogłem znaleźć odpowiedniego cytatu, dopomagali mi przyjaciele, a nawet szanowna redakcja.

James Joyce, „Ulisses”. Przeł. Maciej Świerkocki, Officyna, 784 strony, w księgarniach od października 2021James Joyce, „Ulisses”. Przeł. Maciej Świerkocki, Officyna, 784 strony, w księgarniach od października 2021Miałeś wszystko rozplanowane?
Pracę nad przekładem rozłożyłem sobie na siedem lat. Właśnie po to, żeby uniknąć zasypania pod lawiną lektur. Zdawałem też sobie doskonale sprawę, że nie będę przecież w stanie przeczytać wszystkiego, co o „Ulissesie” napisano, dokonywałem więc starannej selekcji, wybierałem to, co wydawało mi się najciekawsze, najważniejsze i najbardziej przydatne dla mnie jako autora i tłumacza. Często jakby przypadkowo przydawały mi się w pracy także bardzo z pozoru odległe od Joyce’a utwory i nazwiska, jak Grabiński, Stachura, Broniewski czy Tuwim, żeby wymienić tylko polskich pisarzy. I tak, chyba masz rację, największego trudu przysporzyło mi przeorywanie się przez samego „Ulissesa”, wielokrotne sprawdzanie rozmaitych szczegółów faktograficznych, które mogą mieć wpływ na kształt przekładu. To bywało bardzo męczące, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto nie ma natury benedyktyńskiego mnicha, także dlatego, że wyniki takich poszukiwań okazywały się czasem niepewne, mylące albo sprzeczne.

Co wtedy robiłeś?
Zapytaj lepiej, czego nie robiłem! Szukałem dalej w innych źródłach, przekopywałem internet w nieprzekopanych wcześniej miejscach, pytałem znajomych, sprawdzałem, jak rozwiązali dany problem tłumacze innojęzyczni – raz sięgnąłem nawet do przekładu tureckiego, chociaż nie znam tego języka ni w ząb… Ale kiedy stawałem już pod murem, o który można było tylko bić głową, a czasem tak właśnie było, podejmowałem koniec końców decyzję intuicyjnie, „na czuja”, w jak największym stopniu podpierając się oczywiście logiką, kontekstem, doświadczeniem zawodowym, a nawet znajomością biografii czy psychiki Joyce’a, co słusznie można uznać za bezczelność, usprawiedliwioną chyba jednak rozpaczą, dylematem osła Buridana. Spekulowałem… Zapewne chybiłem co najmniej tyle razy, ile trafiłem, ale jeśli tak, uważam, że gra była warta świeczki, a innego wyjścia po prostu nie było.

Musiałeś podjąć też kilka odgórnych decyzji – pierwsza z brzegu: czy tłumaczyć imiona i pseudonimy bohaterów. Łatwo ci przyszło je podjąć?
To była jedna z pierwszych i najtrudniejszych decyzji, podobnie jak wybór podstawy przekładu. O kwestii imion i pseudonimów bohaterów też piszę dosyć szeroko w „Łodzi Ulissesa”, bo to ważny problem, w dodatku zawsze obarczony dużym ryzykiem pomyłki, jeśli decydujemy się tłumaczyć przydomki, a ja podjąłem właśnie taką decyzję. Kiedyś z zasady tłumaczyło się imiona, dziś od dłuższego czasu niepisana norma przekładowa powiada, że pozostawiamy je w brzmieniu oryginalnym, i w tym względzie byłem jej raczej posłuszny – mówię „raczej”, bo tłumaczyłem jednak na przykład niektóre imiona i nazwiska, chociaż tylko te ewidentnie fikcyjne, zmyślone przez autora, jak w pewnym akapicie „dendrologicznym”, gdzie wszystkie nazwiska pochodziły od nazw drzew i krzewów. Nie przekładałem natomiast imion „prawdziwych” i byłem tu konsekwentny – nie mogłem nigdy zrozumieć, dlaczego Słomczyński tłumaczył Stephena jako Stefana, ale imiona innych bohaterów zostawiał w oryginale.

xxxxxxxMaciej Świerkocki, „Łódź Ulissesa”. Officyna, 416 stron, w księgarniach od października 2021
Decydowałeś sam?
Radziłem się też w tej sprawie kolegów, zaglądałem do przekładów innojęzycznych, gdzie bywa bardzo różnie – jedni tłumaczą przydomki, inni nie – uznałem jednak, że w takiej powieści, która składa się w większości z rozmaitych językowych wyjątków, trzeba ryzykować, że ważne jest przekazanie czytelnikowi pewnych informacji zawartych przecież w każdym przezwisku, opisują one bowiem postać, zagrałem więc va banque i tłumaczyłem przydomki. Na ile ich polskie odpowiedniki są trafne, to osobna sprawa, ale nie zawsze można było mieć nawet pewność, czy w ogóle chodzi o przydomek – tak było na przykład w przypadku Corny’ego Kellehera. Jego pełne imię brzmi Cornelius, dałem więc sobie spokój z tłumaczeniem, chociaż nie było to wcale takie oczywiste i można było coś tu kombinować, bo Corny to skrót od Cornelius, ale znaczący. Tam jednak, gdzie nie pojawiały się takie wątpliwości, pozostawienie przydomków w oryginale w moim przekonaniu zubożyłoby przekład.

Przy okazji nowego przekładu monumentalnego cyklu Prousta – także wydawanego przez Officynę – pojawiły się głosy, że przecież ten Boya jest na pewno lepszy. Myślałeś podczas pracy także o takich czytelnikach?
Oczywiście, myśli o nich chyba zawsze każdy tłumacz przekładający na nowo dzieło już co najmniej raz przyswojone polszczyźnie, zwłaszcza jeżeli jest to klasyka tak słynna jak powieść Joyce’a. Po pierwsze jednak, nie ma na to rady, nie można przecież podobać się każdemu, a po drugie, nie widzę w tym nic złego, żadnej szkody ani dla pisarza, ani dla tłumaczy. To dobrze, że mamy kilku Shakespeare’ów, Milne’ów, Proustów czy Joyce’ów, bo czytelnik dostaje wybór, może określić swoje preferencje estetyczne, porównać interpretacje translatorskie i oczywiście ostatecznie opowiedzieć się w taki czy inny sposób za konkretnym przekładem, a na tym właśnie przecież między innymi polega literatura – na dialogu pomiędzy pisarzami i tłumaczami, książkami i przekładami; dialogu, w którym wszystkie strony trwają zresztą zazwyczaj przy swoich stanowiskach wyjściowych. Nie wątpię, że jakakolwiek okaże się recepcja „mojego” „Ulissesa”, część odbiorców zostanie przy Słomczyńskim i będzie wolała sięgać po jego przekład. Szanuję każdy wybór i nie będę zazdrosny, choć oczywiście ogromnie zależy mi na czytelnikach, ponieważ pracuję przede wszystkim dla nich. Nigdy nie stawiałem sobie jednak za zadanie jakiegoś kaperowania czy podstępnego przeciągania wielbicieli Słomczyńskiego na swoją stronę – zwracałem się raczej do odbiorców nowych, czyli takich, którzy albo „Ulissesa” jeszcze nie czytali, albo czytali, lecz nie zdołali przebrnąć przez jego pierwsze polskie tłumaczenie. Jednych i drugich jest sporo, liczę zatem na to, że znajdą się amatorzy, którzy mój przekład kupią, nie przewiduję jednak takich kolejek do księgarń jak w 1969 roku, kiedy po wersję mojego poprzednika ustawiały się na ulicach całe tłumy chętnych.

Maciej Świerkocki z pomnikiem Jamesa Joyce'a / archiwum prywatneMaciej Świerkocki przy pomniku Jamesa Joyce’a / archiwum prywatne

Muszę zadać to zuchwałe pytanie: czym twój przekład różni się od przekładu Słomczyńskiego?
Hm… Mam chyba o tym jakieś mgliste pojęcie, ale zastanawiam się nad tą kwestią właściwie tylko wtedy, gdy jestem o nią pytany. Nie podchodziłem do tej pracy, myśląc, czym by się tu odróżnić od Słomczyńskiego, ani nie zaznaczałem żadnych fragmentów adnotacjami typu „A tu się będę różnił”. Od początku do końca robiłem swoje i po swojemu, konsultując się zawsze z pierwszym przekładem, ale cokolwiek pisałem w swoim tłumaczeniu inaczej, to nigdy tylko dlatego, „żeby to nie brzmiało jak Słomczyński”. Patrząc jednak na sprawę już z perspektywy końca nowego przekładu, wydaje mi się, że przyjęliśmy różne strategie tłumaczeniowe, a w związku z tym nasze odczytania „Ulissesa” są inne. Słomczyński miejscami starał się archaizować przekład, nadawał mu niekiedy koturnowy, oficjalny, jak gdyby nawet urzędowy rejestr, ja starałem się natomiast zachować raczej potoczność i swobodę dialogu, zachowując styl wysoki jedynie tam, gdzie naprawdę wydawał mi się potrzebny. Sądzę też, że w moim tłumaczeniu znajdziemy więcej humoru, który Słomczyński czasem zwyczajnie pomijał lub którego po prostu nie zauważał – być może śmieszyły nas w tej książce różne rzeczy – a także więcej erotyki, aluzji i odniesień seksualnych, czasem dosyć grubych, na których użycie zapewne nie pozwalała mu cenzura, choć odnosiłem wrażenie, że tu i ówdzie nie dostrzegał tych podtekstów lub zwyczajnie nie chciał ich sygnalizować po polsku. Nie traktuję takich przypadków jako kiksów tłumacza – mniemam, że jest to raczej kwestia nastawienia, ogólnego podejścia i rozumienia dzieła. Dla mnie „Ulisses” od pierwszej lektury był w oryginale mocno nasycony komizmem i erotyzmem, starałem się więc jak najstaranniej tropić i wydobywać te elementy w przekładzie – oby nie nadgorliwie. Śmiech, chwilami rubaszny, a nawet slapstickowy, wydaje mi się nieodłączną częścią tej powieści, równoważącą jej wydźwięki tragiczne, tak samo jak obecność seksu – czyli życia – równoważy w niej ciężar przemijania.

Maciej Świerkocki

Ukończył filologię angielską i filozofię na Uniwersytecie Łódzkim. W 2011 roku zrezygnował ze stałej pracy akademickiej i utrzymuje się wyłącznie z pisania. Współpracownik takich pism jak „Literatura na Świecie”, „Bestseller”, „ExLibris”, „Playboy”, „Film”, „Film na Świecie”, „Odra”, „Kalejdoskop”, „Zagadnienia Rodzajów Literackich”. Stały współpracownik, jako tłumacz na język angielski, Muzeum Sztuki w Łodzi, łódzkiej Galerii FF oraz innych muzeów i galerii sztuki w Polsce.

Tłumaczył m.in. Henry’ego Millera, Roberta Gravesa, Jorge Luisa Borgesa, Denise Minę, Roberta Silverberga, Johna Updike’a, Angelę Carter, Johna Bartha, Patti Smith, Jacka Kerouaca, Julię Barrett, Cormaca McCarthy’ego, Johna le Carrégo, Michela Fabera, Eleanor Catton, J.G. Ballarda, Williama Butlera Yeatsa czy Josepha Conrada.

Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Polskiej Akademii Filmowej. Od 2010 roku przewodniczący jury anglojęzycznego konkursu translatorskiego organizowanego w ramach festiwalu Puls Literatury. Pierwszy Polak zasiadający w jury międzynarodowego konkursu literackiego Dublin IMPAC International Literary Award (2014). Jest członkiem honorowym Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. W roku 2014 został odznaczony brązowym medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. W 2015 otrzymał odznakę Za Zasługi dla Miasta Łodzi, a także nagrodę „Literatury na Świecie” za 2014 rok w kategorii proza za przekład powieści „Candy” Terry’ego Southerna i Masona Hoffenberga. Członek kapituły konkursu Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury „Lew Hieronima” (2016).
Nominowany do Nagrody Gdynia (2019) za przekład „Tajnego agenta” J. Conrada. W latach 2018–2020 przewodniczący kapituły Nagrody im. Tuwima.

Wspomniałeś już „Łódź Ulissesa”, swoją książkę towarzyszącą przekładowi. Opowiedz o niej trochę. Pisałeś ją, żeby usystematyzować wiedzę sobie, czy jako koło ratunkowe dla zagubionych w gąszczu Joyce’owskich toposów czytelników?
Namówił mnie na nią z jednej strony mój wydawca, a z drugiej pewien młody szwedzki tłumacz, który powiedział mi, że Erik Andersson, autor najnowszego szwedzkiego przekładu „Ulissesa”, napisał o nim książkę – to znaczy o historii swojego tłumaczenia. W porównaniu z moją „Łodzią…” jest to cieniutka książeczka, ale przyniosła mi wiele inspiracji. Nie chciałem jednak wyłącznie powielać pomysłu Erika, choć bardzo mi się spodobał, musiałem przyjąć więc własną koncepcję takiej komentarzowej, okołoulissesowej publikacji, ale nie pozbawiłem jej impresji osobistych czy fragmentów bardziej literackich niż, powiedzmy, popularnonaukowe lub wręcz akademickie.

Pisałem ją oczywiście z myślą o czytelnikach, nadałem jej więc postać czegoś w rodzaju przewodnika przybliżającego najważniejsze postaci, miejsca i wydarzenia powieści oraz porządkującego jej fabułę. „Łódź…” to jednak zarazem także zapis pracy tłumacza, po trosze jakby dziennik pozwalający zajrzeć do przekładowej kuchni, a więc mogący zainteresować na przykład studentów czy adeptów translatoryki. Takiej książki o „Ulissesie” dotąd po polsku nie mieliśmy, żywiłem zatem nadzieję, że znajdzie swoich odbiorców, że dopomoże w lekturze nowego przekładu, a może nawet kogoś do niej przekona czy zachęci.

Tobie także pomogła?
W pewnym sensie oczywiście tak, mnie ona również pomogła poruszać się po tekście, łączyć bohaterów i wątki, zajrzeć do podglebia oryginału, podejrzeć jego konstrukcję na najbardziej podstawowym poziomie. Pomogła mi ją zrozumieć na tyle, rzecz jasna, na ile jestem w stanie przyswoić „Ulissesa” i na ile mnie on interesuje. A interesuje mnie, co chyba w „Łodzi Ulissesa” widać, przede wszystkim jako żywe dzieło sztuki, wypowiedź oryginalnego pisarza, nie muzealny eksponat albo, co gorsza, obiekt rozmaitych nudnych jak flaki z olejem naukowych i pseudonaukowych pomiarów, analiz czy wiwisekcji. Jest to więc wbrew pozorom książka z mojego punktu widzenia bardzo osobista, wyrażająca mój prywatny stosunek do „Ulissesa”, a także odrobinę autobiograficzna, obejmująca dosyć spory kawałek mojego życia zawodowego i mały kawałeczek życia intymnego. Chciałem ją zresztą napisać także dlatego, że od dość dawna nie wydałem książki stricte autorskiej, a zacząłem odczuwać taką potrzebę. Sama chęć to oczywiście za mało, musi znaleźć się jeszcze coś do powiedzenia, ale na szczęście okazało się, że do napisania książki o „Ulissesie” i jego przekładzie mam aż nadto materiałów źródłowych i przemyśleń. Rzecz początkowo miała liczyć najwyżej 250–300 stron, a spuchła do prawie 700 i nie jest dzisiaj grubsza tylko dlatego, że w którymś momencie musiałem powiedzieć „dość”, zwłaszcza kiedy zaczął mnie gonić termin.

Pisałeś ją równolegle z tłumaczeniem?
Tylko w ostatnim stadium. Dopiero gdy tłumaczenie było już gotowe na brudno, wziąłem się do „Łodzi…”, którą pisałem niemal dwa lata, wcześniej oczywiście sporo o niej myśląc, przygotowując nie tyle jej plan, bo nie potrafię i nie lubię tak pracować, ile koncepcję, obraz. Oczywiście później wielokrotnie sczytywałem przekład, poprawiałem go i jednocześnie pisałem swoją książkę, więc praca nad oboma tytułami biegła chwilami zupełnie równolegle. Nie przeszkadzało mi to, w kilku przypadkach było nawet pomocne. W pewnym sensie obie te książki uzupełniają się, a może nawet wyjaśniają nawzajem. Na pewno można czytać „Łódź Ulissesa” osobno, nie zaglądając do przekładów polskich ani oryginału, pisałem ją jednak głównie dla tych odbiorców, którzy powieść Joyce’a już znają, i to nie tylko ze słyszenia. Gdyby zdarzyło się jednak, że po „Łódź…” sięgnie ktoś, kto „Ulissesa” nie czytał, i zachęcony moją książeczką zdecyduje się z nim zapoznać, nieważne w jakim języku ani w czyim przekładzie, to jako autor byłbym naturalnie wniebowzięty.

Po takim tytanicznym wysiłku przy tak wymagającej książce – czujesz się spełniony jako tłumacz?
Przede wszystkim jestem bardzo zmęczony. Od wielu lat czuję się natomiast spełniony zawodowo w tym znaczeniu, że jestem w stanie utrzymać się z przekładów i pisania, ale po „Ulissesie” odczuwam głównie satysfakcję, ponieważ szczęśliwie ukończyłem tę pracę, wdrapałem się na trudno dostępny wierzchołek i zlazłem z niego żywy. Nie wiem, czy ładnie technicznie, ale za to nową drogą. Nie lubię zresztą uczucia tak zwanego spełnienia, unikam go jak mogę. Uważam je za trochę niebezpieczne, bo usypiające i poniekąd zniechęcające do kolejnych przedsięwzięć, może nawet marzeń. Bo skoro już jesteś spełniony, to po co robić coś jeszcze? Wolę asymptotycznie zbliżać się do granicy spełnienia niż kiedyś ją przekroczyć.

Czy dziesięć lat temu – gdybyś wiedział, ile pracy będzie cię kosztować ten przekład – podjąłbyś taką samą decyzję?
Na pewno tak. Zresztą oceniałem ten projekt realistycznie, to znaczy dobrze wiedziałem, że trzeba tu będzie naprawdę dać z siebie wszystko psychicznie i fizycznie, że okaże się to dla mnie sportowy, krańcowy wysiłek, najwyższy, na jaki mnie stać wytrzymałościowo. Feci quod potui, faciant meliora potentes („Zrobiłem, co mogłem, kto potrafi, niech zrobi lepiej”). Tylko że dodatkowo dała mi przecież w kość „Łódź Ulissesa”. Niby wiedziałem, że będę ją pisał, ale książka rozrastała się, wymagała znacznie więcej mrówczej roboty, niż początkowo sądziłem, kończyłem ją więc już naprawdę na ostatnich nogach. Gdybyś mnie jednak spytał, czy w tej sytuacji też podjąłbym taką samą decyzję, to odpowiedź również brzmiałaby „tak”. Takie książki tłumaczy się i pisze chyba tylko raz w życiu, stchórzyłbym zatem, gdybym się wycofał, mając szansę je skończyć, i to by mnie mocno uwierało. Innymi słowy, wstydziłbym się i żałował do końca życia, że nie przełożyłem „Ulissesa” i nie napisałem jego „Łodzi…”, choć miałem po temu sposobność.