Zmiana ogniskowej
fot. Bartek Bańka

37 minut czytania

/ Literatura

Zmiana ogniskowej

Rozmowa z Magdą Heydel

Prawdziwa zabawa w przekład zaczyna się wtedy, gdy trzeba dogadać się z polszczyzną, żeby zechciała zrobić to, co nam po głowie chodzi, ale jednocześnie dogadać się ze sobą w sprawie: co ja tu w istocie czytam

Jeszcze 9 minut czytania

ADAM PLUSZKA: Myślisz, że przekładu można nauczyć każdego?
MAGDALENA HEYDEL: Nie, no co ty. Żadnej sztuki nie można nauczyć każdego, bo każdy ma inne talenty i zainteresowania. Przekładanie to jest umiejętność zaawansowana i wymagająca solidnego przygotowania, więc na ogół ci, którzy próbują się go uczyć, wiedzą już o sobie na tyle dużo, żeby dostrzec, że to nie jest ich domena i się nie upierają. Albo wiedzą, że tak, i że są gotowi nad rozwojem swoich talentów pracować.

A co rzemieślnikami? Z tymi, którzy nie traktują przekładu jako sztuki?
Mnie się zdaje, że jeśli w ogóle utrzymywać taki arbitralny podział, dla mnie osobiście nieszczególnie przekonujący, to rzemieślnik dopiero musi być człowiekiem talentu. Czy każdego można nauczyć krawiectwa? No przecież nie, niektórzy najwyżej będą umieli naszyć łatę na kolano. Ale domyślam się, że pytasz raczej o to, czy każdy, kto chce się uczyć i ma do tego predyspozycje, może w fachu przekładowym dojść do uczciwego poziomu profesjonalizmu. Przy tak sformułowanym pytaniu powiem ostrożne: tak, podkreślając: uczyć i predyspozycje.

Co zrobić z tymi, którzy nie chcą się uczyć, ale chcą tłumaczyć i tłumaczą?
Opowiem ci historię sprzed wielu lat. Zanim powstały przekładoznawcze studia magisterskie, prowadziłam studia podyplomowe dla tłumaczy literatury. W ramach procedury wstępnej trzeba było przesłać próbkę przekładu, a potem przyjść na rozmowę. Próbka osoby, o której mówię, była bardzo słaba, świadcząca o poważnych niedomogach czytelniczych i niemal zupełnym braku wyczucia językowego, ale w trakcie rozmowy okazało się, że mamy do czynienia z autorem sześciu czy siedmiu książkowych tłumaczeń. Po dyskusji podjęliśmy decyzję, żeby jednak tę osobę przyjąć, bo przecież nadal będzie tłumaczyć i publikować, no to może przynajmniej czegoś się nauczy. Po pierwszych zajęciach nigdy więcej już jej nie zobaczyliśmy. Co oczywiście może świadczyć o tym, że te studia były beznadziejne, prawda?

Czego zatem uczysz na studiach magisterskich „przekładoznawstwo literacko-kulturowe” na Uniwersytecie Jagiellońskim?
Najkrócej mogłabym odpowiedzieć, że czytania. Słyszałeś to już od wielu swoich rozmówców, ale powtórzę: tłumacze to po pierwsze czytelnicy. Umiejętność uważnego, skutecznego czytania jest moim zdaniem drogą, prawdą i życiem przekładu. Mój ulubiony sposób uczenia to warsztaty przekładowe. Staram się wymyślać program, który mnie samą wciąga i entuzjazmuje, a wtedy zwykle udaje się wciągnąć i rozentuzjazmować uczestników. Czytamy – powiedzmy – opowiadanie, czytamy wokół niego, o autorce i jej dziele, o kontekście i ważnych interpretacjach, a potem rozmawiamy, żeby wypróbować swoje osobiste i „poinformowane” (jak to się mówi w światku muzycznym) lektury w dyskusji, a następnie mierzymy się zapisaniem swoich odczytań po polsku, w postaci przekładu. I tu się zaczyna prawdziwa zabawa, bo trzeba dogadać się z polszczyzną, żeby zechciała zrobić to, co nam po głowie chodzi i w duszy gra, ale jednocześnie trzeba się dogadywać ze sobą w sprawie: co ja tu w istocie czytam i czy jestem pewna, że to prawda, to moje czytanie. A jeszcze: czy głos lub głosy, które zapisuję w przekładzie, są prawdziwe, a nie papierowe, fałszowane.

Jak uczysz odróżniać głosy papierowe od prawdziwych?
Mam przekonanie, które mnie dotąd nie zawiodło, że każdy tekst to głos człowieka, a siła dobrego pisarstwa, bo nie tylko literatury zgoła najpiękniejszej, polega na tym, że ten człowiek mówi coś do mnie, albo że mogę słuchać tego, co sobie myśli. Postać literacka to głos, ale przede wszystkim narrator to głos. Dobry tłumacz słyszy głosy, potrafi też odpowiedzieć na pytania: kto to jest, ten kto mówi? Gdzie i kiedy, w jakich okolicznościach, w jakim stanie ducha mówi? Co o tej osobie wiemy? Co ona wie o świecie, o którym mówi i co czuje? To wszystko jest zawarte w tekście, w jego konstrukcji; nie chodzi tu o jakieś amatorskie psychologizowanie, tylko o empatię i wyobraźnię w kontakcie z tekstem. Na zajęciach uczymy się razem robić takie odsłuchy utworów, które tłumaczymy, a potem staramy się performować mówiące w nich głosy po polsku. Czytamy na głos, czasem na role, wymyślamy warianty i sprawdzamy, który nas dokąd zaprowadzi. Na przykład: dziewczyna, w której głowie siedzi narrator, boi się, jest oszalała ze strachu. Czy w tej sytuacji może powiedzieć/pomyśleć tak, czy tak? Czy tak skonstruowane zdanie odda jej panikę i gonitwę myśli czy niepotrzebnie uspokoi nastrój? Czy w takich okolicznościach użyłaby takiego przymiotnika? Jak zrobić, żeby w referujących jej stan zdaniach brzmiała zadyszka przerażenia? To jest praca z wyobraźnią sytuacyjną, ale też z wyobraźnią słów – co które robi, jak i dlaczego tak. Pisarstwo, po prostu.

Magda Heydel

Ur. 1969, tłumaczka literatury języka angielskiego, ma w dorobku tłumaczenia dzieł Josepha Conrada, T.S. Eliota, Seamusa Heaneya, Teda Hughesa, Katherine Mansfield, Sinéad Morrissey, Alice Oswald, Dereka Walcotta, Virginii Woolf oraz Roalda Dahla. Polonistka i anglistka, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, kieruje Centrum Badań Przekładoznawczych i studiami magisterskimi Przekładoznawstwo literacko-kulturowe na Wydziale Polonistyki. Redaktor naczelna pisma „Przekładaniec. A Journal of Translation Studies”. Stypendystka Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej i Fundacji Fulbrighta. Członkini zarządu polskiego PEN Clubu i członkini honorowa Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Kuratorka Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu”. Dwukrotna laureatka nagrody „Literatury na Świecie”, nominowana do Nagrody Literackiej Miasta Gdańska Europejski Poeta Wolności. Współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. 

Barbara Kopeć-Umiastowska pisała o „Wielkim Gatsbym” w przekładzie Jacka Dehnela, że to „biedermeier z dykty, inkrustowany plastikiem i oklejony kalkomanią”. Łukasz Najder i Marcin Wróbel pisali z kolei o „10 grudnia” w przekładzie Michała Kłobukowskiego: „trafiają się zaskakujące kiksy, które sprawiają, że Saunders po polsku brzmi miejscami bardzo archaicznie, niczym pisarz z poprzedniej epoki”. Uczulasz, żeby nie przefajnować?
Na warsztatach jest przestrzeń do eksperymentów i studenci przygotowując teksty mogą na własnym języku – i we własnym języku – poczuć smak słowa, a kiedy w dyskusji porównujemy wersje, to słodycze czasem robią się gorzkie. Takie rzeczy wychodzą w naszych dyskusjach znakomicie i mam nadzieję, że pouczająco: czyj przekład zabrzmiał hipernowocześnie, czyj staroświecko, a kto nie wiedział, że w ogóle brzmi. Czy to jest nauka o przefajnowaniu? No, mam nadzieję, że uczymy się, że zawsze jest wybór, ale każdy ma jakieś konsekwencje i prowadzi do innych rezultatów, więc nie można sobie odpuścić uważności, a z drugiej strony, że zbytnie przywiązanie do jakichś konceptów interpretacyjnych może prowadzić do dziwactw i nic nie pomoże tłumaczenie, że ja to tak słyszę albo że w oryginale tu był taki fajny efekt, więc się go starałam etc.

Czego jeszcze uczysz?
Wykładam współczesne teorie przekładu, antropologię przekładu, historię tłumaczy i tłumaczeń. Stworzyłam te studia kilka lat temu w przekonaniu, że przekład to jedna z najciekawszych przestrzeni współczesnej humanistyki, zwłaszcza że jest zjawiskiem wszechobecnym w naszym świecie. A także że trzeba kształcić mądrych, bardzo dobrze oczytanych tłumaczy, którzy się znają na literaturze i kulturze oraz specjalistów od przekładu, którzy będą mieli za sobą choć wstępne doświadczenie pracy tłumaczeniowej.

Bez zaplecza teoretycznego nie można tłumaczyć?
Wszystko można, niemniej jestem zdania, że w każdej dziedzinie, jaką się uprawia, lepiej rozumieć, co się czyni i dlaczego, niż nie rozumieć. Przekładoznawstwo to dyscyplina, która na różne sposoby i w różnych aspektach bada potężne i wielopostaciowe zjawisko kulturowe zwane przekładem, stara się je opisać i zrozumieć. Współczesne translation studies traktują swój przedmiot i jego konteksty bardzo szeroko, a więc od kwestii międzyjęzykowych po międzykulturowe, od problemu ekwiwalencji po zagadnienie komunikacji w zglobalizowanym świecie, od studiów konkretnych przypadków po duże przebiegi diachroniczne w perspektywie socjologicznej, na przykład. Tłumacze nie muszą zajmować się przekładoznawstwem, ale jestem przekonana, że pomocna jest im świadomość znaczenia i roli przekładu w kulturze.

Jesteś wymagająca dla studentów? Przejrzałem forum UJ i choć regularnie pojawia się tam twoje nazwisko, nie pada informacja, jaką jesteś promotorką, tylko że egzamin u ciebie to „podobno wcale nie przelewki”.
Oj tam, od razu wymagająca, ja jestem sam miód... Tyle że przejmuję się tym, co robię, i wyobrażam sobie, pewnie czasami niesłusznie, że wszyscy się tak samo przejmują. Wyniki egzaminu od lat układają mi się w prześliczną, regularną krzywą Gaussa, a magistrantki, jak już się zdecydują, miewam zazwyczaj znakomite. Ale to jest w ogóle nie do mnie pytanie.

Od dawna wiedziałaś, że będziesz się zajmować przekładem? Skończyłaś polonistykę i anglistykę, ale domyślam się, że to sięga znacznie dalej.
Tak naprawdę przekład wciągnął mnie na studiach polonistycznych, na seminarium profesora Stanisława Balbusa, który wtedy, w latach 90., zajmował się intertekstualnością, więc przekład był mu bliski. W jego seminarium uczestniczyli nie tylko poloniści, ale także różni inni – bo przecież nie obcy! – filolodzy, w związku z czym wielojęzyczność była naturalnym stanem rzeczy. Staszek Balbus przyjaźnił się z Edwardem Balcerzanem, twórcą poznańskiej szkoły przekładu, której tezy wywodził ze strukturalistycznej myśli wschodnioeuropejskiej, i ze Stanisławem Barańczakiem, który wtedy właśnie przyjeżdżał do Polski z wykładami – krakowskie wykłady, oblegane przez dzikie tłumy, pewnie też zasiały we mnie parę ziarenek. Potem uczyłam się także u profesor Elżbiety Tabakowskiej, tłumaczki „Bożego igrzyska” Normana Daviesa, a zarazem polskiej pionierki językoznawstwa kognitywnego. Tabakowska nauczyła mnie całkiem innego myślenia o języku, o gramatyce, jako o żywej strukturze ikonicznie odzwierciedlającej postrzeganie i myśli tego, kto mówi. No więc chcę powiedzieć, że kiedy byłam studentką, przekład literacki wisiał w powietrzu, a przynajmniej ja go z krakowskiego powietrza intensywnie wdychałam.

Ale jeśli pytasz o wcześniejsze dzieje, to odtwarzając ex post pewne tropy i wątki, czyli przepisując przeszłość pod kątem teraźniejszości, wspomnę, że moja mama jest anglistką, szekspirolożką, więc u nas w domu książki i rozmowy co najmniej w dwu językach były zawsze. Moja prababka, którą pamiętam, była Austriaczką, więc był też niemiecki. Mieszkałam w dzieciństwie w Katowicach, więc wokoło – w szkole, w kościele, na podwórku – był śląski. Mój ojciec był sądeckim góralem, więc w czasie wakacji była tamtejsza mowa, zresztą tata z upodobaniem posługiwał się jej elementami na co dzień. Jasne – jest masa ludzi, którzy dorastają w znacznie bardziej patchworkowych okolicznościach językowych i nie zostają tłumaczami, choć wszyscy zajmują się przekładem. Ja do tego zostałam tłumaczką, choć chyba nie wiedziałam, że tak będzie.

„Przekładańca” zakładałaś jako studentka czwartego roku? Pierwszy numer ukazał się w 1995 roku, a w 2008 tytuł otrzymał nagrodę „Literatury na Świecie” w dziedzinie translatologii, leksykografii i literaturoznawstwa. Brakowało ci pisma branżowego?
„Przekładaniec” to rzeczywiście ciekawa historia. Zaczął się jako pismo koła naukowego przekładoznawców na krakowskiej anglistyce, a teraz jest prawdziwym czasopismem naukowym z międzynarodową radą naukową i redakcją, anglojęzycznymi wydaniami i niezłym miejscem na tych wszystkich bardzo ważnych listach czasopism punktowanych. Dostajemy znacznie więcej propozycji artykułów, niż łamy mogą pomieścić. Co tu ukrywać – jestem z tego bardzo zadowolona. To znakomita i nielekka robota wielu osób, zwłaszcza moich wspaniałych koleżanek redakcyjnych. Wtedy, w zamierzchłych latach 90., chodziło nam o stworzenie miejsca, w którym moglibyśmy publikować przekłady powstające właśnie na warsztatach tłumaczeniowych oraz komentarze, w których opisywaliśmy swoje zmagania z literaturą. Wiesz, to był czas epifanii i zachwytów: wspólnie uczyliśmy się czytać i zdawać sprawę z tego, co czynimy tłumacząc, a towarzyszyło nam przekonanie, że odkrywamy kolejne Ameryki, więc musimy o tym poinformować ludzkość. Pewnie dlatego jestem tak przywiązana do roboty warsztatowej. No a potem pismo zaczęło rosnąć razem z nami, redakcją zajęły się osoby zdobywające profesjonalne szlify tłumaczy i badające przekład naukowo. Kiedy obczytaliśmy się trochę w światowych translation studies, co nam poszerzyło horyzonty, okazało się, że w Polsce potrzeba nowoczesnego pisma przekładoznawczego, forum wymiany myśli dla badaczy działających w tej dyscyplinie. Staliśmy się „A Journal of Translation Studies”, ale oryginalny, niewymawialny dla naszych zagranicznych kolegów tytuł, dumnie trwa.

Jerzy Jarniewicz w 34. numerze „Przekładańca” napisał recenzję powieści graficznej Catherine Anyango i Davida Zana Mairowitza „Jądro ciemności” w przekładzie twoim i Wandy Heydel. Pisał w niej: „Opowieść nie zawiera w sobie sensu, ale brings it out, czyli «rzuca nań światło» (Zagórska), «ujawnia go» (Heydel), «wynosi na światło dzienne» (Polak); zauważmy przy tym, że dwoje tłumaczy uznało za wskazane wprowadzić do obrazu światło”. To przydługie pytanie ma puentę: takiego świadomego używania języka także uczysz? I krytycznej lektury, dzielenia włosa na czworo?
No tak, tak… To są często dużo drobniejsze kwestie niż cała dorodna fraza. Tu akurat, czyli w powieści Conrada oraz w graficznej adaptacji Anyango, światło i ciemność mają, jak wiadomo, zasadnicze znaczenie metaforyczne, koncepcyjne i konstrukcyjne. Krytyczna lektura przekładu jest fundamentalnie ważna, w moim przekonaniu jest wyrazem szacunku dla pracy tłumaczy. Prowadzę u nas także kurs, który się nazywa „Interpretacja i krytyka przekładu”, temu właśnie poświęcony. Kiedyś na przykład jedna ze studentek pokazała na zajęciach przekład opowiadania Dorris Lessing „The Trinket Box” z wydanego pośpiesznie po Noblu zbioru „Opowieści afrykańskie”. Na skutek drobniutkich, pozornie nieważnych zmian, które, jak to mawiają ludzie nieumiejący czytać, „nie wpływają na przekaz treści”, z pięknej i poruszającej opowieści o kobiecym losie, która niesie silny feministyczny przekaz krytyczny, zrobiła się głupawa anegdotka o ciotce-dziwaczce. Więc dzielenie na czworo, a nawet na szesnaścioro: tak! I to nie tylko w poezji, gdzie sprawie towarzyszą mniejsze wątpliwości.

Swoją drogą za nowy przekład „Jądra ciemności” dostałaś swoją drugą Nagrodę „Literatury na Świecie”. Dlaczego w 2011 postanowiłaś odkurzyć Conrada, w dodatku poprzez jedną z jego bardziej kontrowersyjnych powieści?
Mówiłam to już wiele razy, ale chętnie powtórzę: wtedy dostałam od wydawcy propozycję, którą, nie bez wahania zresztą, przyjęłam. Więc postanowienie nastąpiło trochę później, niż można by sądzić. „Jądro ciemności” zajmuje dziś w dziele Conrada wyjątkowe miejsce, bo to tekst niedługi, a mimo poniekąd archaicznej formy, czyli ustnej opowieści, niezwykle nowoczesny i uznawany za proroczy. Napisany w ostatnim roku XIX stulecia, daje się czytać jako opis doświadczeń, które zdefiniowały wiek XX, a w XXI nie tracą aktualności. Odkurzanie Conrada zresztą jest u nas potrzebne bardziej niż w wielu innych miejscach świata, gdzie nasz Autor-Rodak (żeby zacytować Żeromskiego) jest czytany i dyskutowany jako jeden z twórców modernizmu. Polskie wizje jego życia i twórczości tkwią jednak nadal głównie w paradygmacie patriotyczno-narodowym, a interpretacje ciążą ku wizji moralnego heroizmu i słynnej wierności straconej sprawie. Tymczasem pisarstwo Conrada to dzieło modernistyczne, czyli nowoczesne, wybitnie niejednoznaczne, które stawia dociekliwe i kłopotliwe pytania o ludzką tożsamość czy urządzenie społeczeństwa i nie udziela na nie łatwych odpowiedzi. Poza tym, jak zwykle w przypadku wielkiej literatury, wiele w nim ironii i autoironii, humor i nadzwyczajne piękno. Conrad to pisarz, którego koniecznie trzeba czytać na własną rękę, bez ramek zapewnionych przez usłużnych, a nierzadko prezentujących swoje interesy interpretatorów. A jednocześnie światowa conradystyka to tętniąca życiem dziedzina, co roku produkująca parę znakomitych książek – w Polsce nieczęsto znanych. No więc odkurzanie, jak mówisz, rzeczywiście stało się moim postanowieniem i dlatego zrobiłam wybór opowiadań Conrada. To są utwory nieco mniej znane niż „Lord Jim” czy „Tajny agent”, a mające nie mniejszą siłę rażenia. Powiedziałabym, że niektóre z nich mają znacznie większą. Może cię to zdziwi, ale długo nie mogłam tą propozycją zainteresować żadnego wydawcy.

A jak się stało, że zostałaś redaktorką dwóch zbiorów przekładów poetyckich, „444 wierszy poetów języka angielskiego” Stanisława Barańczaka i „Przekładów poetyckich wszystkich” Czesława Miłosza? Na swojej zakładce na stronie UJ w zainteresowaniach masz zresztą Virginię Woolf, Josepha Conrada i Czesława Miłosza.
No, ja mam taki przywilej od losu – czy tam od kogo się dostaje tego rodzaju przywileje – że zdarzają mi się na ogół zajęcia zgodne z zainteresowaniami. Miłoszem zaczęłam zajmować się wieki temu, pisząc doktorat o obecności T.S. Eliota w literaturze polskiej. Potem napisałam książkę o przekładzie poetyckim jako części dzieła Miłosza, więc siedziałam w jego tłumaczeniach poetyckich dość głęboko. Potem, kiedy Znak opublikował biografię pióra Andrzeja Franaszka oraz „Wiersze wszystkie”, pojawił się pomysł, w którym, nie będę ukrywać, nieco maczałam palce, żeby jako trzeci tom wydać także zebrane przekłady. Ten z trzech grubasów jest najchudszy, ale i tak imponujący. To niby oczywiste, że Miłosz te wiersze napisał po polsku, prawda? Ale nie dla wszystkich. Zadowolona jestem też, że udało mi się przekonać wydawcę, żeby te przekłady pokazać według czasu ich powstawania, a nie według autorów czy języków. Dzięki temu widać, jak się rozwijały zainteresowania tłumaczeniowe Miłosza, spojrzeć na przekłady w kontekście etapu jego twórczości własnej i w świetle autorskich komentarzy, zobaczyć wpływy i zależności, zintegrować je z wielką całością. Tłumaczenia poezji w twórczości Miłosza przeciekawie się rozpajęczają i wrastają w jego dzieło – to dobry przykład, jeśli trzeba kogoś przekonywać, że pisania własnego i pisania przekładów nie da się i nie warto odgradzać grubą kreską. Powiem ci jeszcze, że fascynujących dowodów na poparcie tej tezy dostarczyła mi kwerenda w archiwum Miłosza w Beinecke Library. Lektura rękopisów wierszy oryginalnych i przekładów pozwala wysunąć hipotezy na temat sposobów fizycznej, że tak powiem, pracy Miłosza nad wierszami, bo te kartki zawierają nie tylko teksty ze skreśleniami i poprawkami, ale i ślady myślenia czy innych procesów psychicznych, które wypełniały mu słynne poranne godziny. Wokół wierszy niemal zawsze znajdują się skomplikowane, gęste, obsesyjne rysuneczki – bazgroły, desenie, labirynty, kwiatki, domki, twarze, kształty bez nazwy. Na przekładach nie zawsze, zwłaszcza na wczesnych przekładach na angielski, gdzie można zobaczyć autentyczną walkę z językiem i o język; ale na innych, głównie na tłumaczeniach na polski, ślady działań twórczych pojawiają się w obfitości, oplatają linijki tekstu, otulają go lub atakują, towarzyszą skreśleniom i wariantom. Te przekłady, jak się wydaje, tworzone były przez umysł i rękę poety w trybie podobnym do tego, w jakim powstawały wiersze własne. To niezwykle ciekawe jako rodzaj wglądu w proces przekładu, rozumiany nie tyle neuropsychologicznie, co mentalno-somatycznie. I woda na mój młyn: tłumacze to twórcy.

Książki Czesława Miłosza, Seamusa Heaney’ego, Stanisława Barańczaka

A co z Barańczakiem?
Ten opasły tom to też był mój pomysł i wynik drobnej kampanii z wydawcą. Barańczak, trzeba zacząć od tego, tłumaczył zupełnie inaczej niż Miłosz – nie wybiórczo i zgodnie z rytmem własnego dzieła i inspiracji, ale programowo i szeroko, realizując swój wielki projekt stworzenia kanonu arcydzieł literatury języka angielskiego po polsku. Barańczak to był człowiek z misją, który byle przeciwnościom się nie kłaniał – z jego listów do Czesława Miłosza dowiedziałam się, że w początkach wolnego rynku książki w Polsce, wobec niesprzyjających dla poezji okoliczności, gotów był swoje przekłady drukować na powielaczu i rozsyłać znajomym. Tymczasem ucząc przekładu poetyckiego, odkryłam z niejakim zaskoczeniem, że moi studenci w ogóle nie znają dzieła tłumaczeniowego Barańczaka, a jeśli o nim słyszeli, to tylko w charakterze negatywnego punktu odniesienia dla konkurencyjnych wersji.

To znaczy?
A że on zawsze pisze tak samo, a że to nie są poeci, których tłumaczy, tylko sam Barańczak, a że przeinacza i wydziwia, że niewierny i do tego marny poetycko, a że tłumaczy wszystko jak leci, jednym słowem pop i masówa. Najpierw wyjaśniałam, że jasne, można i należy polemizować, a nawet nie lubić, ale najpierw trzeba przeczytać i zobaczyć, jak to jest zrobione, skąd się wzięło i dokąd prowadzi. Ale niebawem okazało się, że te przekłady, a zwłaszcza słynna Biblioteczka Poetów Języka Angielskiego Stanisława Barańczaka z lat 90., która na szczęście nie pozostała w wersji powielaczowej, jest gruntownie i całkowicie nieznana moim studentom, bowiem pozostaje niedostępna: rozsprzedała się, a kto by wznawiał takie rzeczy, a w bibliotekach rozsypała się w drobny mak, bo to była klejonka… Dlatego wymyśliłam, żeby jeśli nie całą Biblioteczkę, to choć poetów XX wieku, czyli około połowy, wydać na nowo w jednym tomie, dokładając kilku innych dwudziestowiecznych autorów, którzy zostali wydani w innych edycjach. Wprawdzie myślałam, że w efekcie powstanie niedroga, efektowna edycja w miękkich okładkach, żeby moi studenci mogli ją sobie kupić, no i żeby mogli ją nosić w torbie czy plecaku bez ryzyka nabawienia się wad postawy, ale okazało się, że tylko droga, prezentowa publikacja w twardej oprawie z obwolutą ma szansę na naszym śmiesznym ryneczku książeczki. No to jest, jaka jest, zresztą bardzo ładna. Ale mamy dostęp do tej poezji – można czytać i krytykować. Tu także udało się podkreślić myśl, że to Stanisław Barańczak jest autorem swoich przekładów. Kropla drąży skałę.

Chcesz powiedzieć, że tłumacz wciąż jest nieobecny?
W tym zakresie w ostatnich latach nastąpiła kolosalna zmiana, o tłumaczach sporo się pisze i dyskutuje, czego najlepszym dowodem są twoje rozmowy, idące już chyba w grube dziesiątki. Przyłożyło się do tego wiele osób i instytucji, między innymi Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury i festiwal Odnalezione w tłumaczeniu oraz gościnny „Dwutygodnik” i zasłużona „Literatura na Świecie”. To jednak nie znaczy, że temat znika. Przeciwnie, mam przekonanie, że robi się coraz bardziej wciągający i ciekawy, bo przecież nie chodzi wyłącznie o działanie interwencyjne, a obecność medialna tłumaczy to tylko jeden z wymiarów zagadnienia.

Przy projektach książkowych, o których mówię, przyświecał mi raczej cel zmiany ogniskowej w patrzeniu na autorstwo przekładów tworzonych przez tłumaczy-poetów, którzy wchodzą w wielowątkowy twórczy dialog ze swoimi poprzednikami. Ta praktyka twórcza wydaje mi się bardzo ciekawa jako realizacja pewnego alternatywnego modelu kultury literackiej, nawiązującego do przedromantycznej wizji wspólnoty twórców i czytelników. Jeśli spojrzeć na przekłady nie jako na odbicia cudzego oryginalnego dzieła, zgodnie z logiką oryginału i kopii, lecz jako na podjęcie wyzwania, wejście w przestrzeń wspólnej pracy-zabawy, polegającej na wypowiedzeniu w swoim języku czegoś, co kto innym powiedział w swoim, to okazuje się, że można przynajmniej w pewnym sensie wyzwolić się z kapitalistycznych kategorii własności prywatnej, jak wiadomo świętej i nienaruszalnej. Teksty, motywy, myśli, koncepcje są nasze wspólne, bo dzięki nim jesteśmy ludźmi, więc można i należy darmo brać i darmo dawać: uczestniczyć w kulturze i współtworzyć literaturę, a nie zgadzać się na zamknięcie w funkcji jej re-dystrybutorów lub konsumentów, których rynkowe zachowania przynoszą zysk właścicielowi praw do oryginału. Żeby było jasne: nie jestem utopijną socjalistką kulturową, rozumiem funkcjonowanie rynku praw autorskich, częściowo przecież z niego żyję; jestem natomiast przekonana, że sama istota kultury pozostaje poza prawami ekonomii i trzeba o tym pamiętać, żeby nie okazało się, że mechanizmy rynkowe traktujemy jako jedyne objaśnienie świata. Wracając do książek: jeśli podkreślam, że Miłosz napisał wiersze T.S. Eliota, a Barańczak Elizabeth Bishop, to staram się zwrócić uwagę na tę przestrzeń wolności i wspólnoty, jaką jest literatura. Przecież Eliota tłumaczyli także Niemojowski, Boczkowski czy Pomorski, a Bishop – Sosnowski. Te przekłady są częścią ich dorobku, danego wszystkim na używanie, żeby czytać, porównywać, krytykować, tworzyć. Kiedy uznajemy tłumaczy za twórców, nikomu nie ubywa, a wszystkim przybywa.

A dlaczego zajęłaś się Woolf?
Przekładowo? Także pomogła propozycja wydawnicza, bo za tego typu wielkie i trudne przedsięwzięcia do szuflady mało kto może się wziąć, w każdym razie nie ktoś pracujący na pełny budzik i mamujący rodzinie. Wydawnictwo Literackie zaproponowało mi skrócony dziennik pisarki, za co jestem mu – Wydawnictwu – niezmiernie wdzięczna. A jeszcze bardziej za cierpliwość i pomoc, jaką dostałam w trakcie pracy. Trwała w sumie chyba ponad dwa lata, a pan redaktor Wojciech Adamski był gotów poświęcać swój czas nie tylko na korygowanie tekstu, ale też na rozmowę ze mną, w trakcie której z anielskim spokojem wysłuchiwał, jak tłumaczę się z tłumaczenia i bronię swoich nie zawsze trafnych wyborów, pokazując mi jednocześnie, gdzie polszczyzna mnie ogrywa. Uświadomiłam sobie niedawno, że to właśnie dzięki tej pracy dotarło do mnie, co robię, nauczyłam się kontrolować i podejrzliwie traktować samą siebie, wszystko sprawdzać i niczemu nie dowierzać.

Przekłady prozy Virginii WoolfPrzekłady prozy Virginii Woolf

Taka była trudna?
Woolf to w ogóle była niezła szkoła, bo mało że trudna pod względem zawartości, to jeszcze nieludzko precyzyjna pod względem językowym. Woolf pisze zdania o absolutnej klarowności, słowa robią dokładnie to, czego od nich wymaga, bo są żywą materią jej myśli, a nie pustymi formami na znaczenia. Sama pisze o tym w eseju o kunszcie pisarskim, że słowa nie żyją w słowniku, tylko w umyśle. Przekonałam się o tym na własnej skórze, zanim mi to zdradziła. Poza tym Woolf pisze angielszczyzną tak spójną, ściśle splecioną, bez luzów na łączach, że odtworzenie jej języka w polszczyźnie jest bardzo wymagające. Każdy język ma własną strukturę wyobraźni, która wyziera zza struktury semantyczno-gramatycznej, choć się nie ujawnia ani nie objaśnia. Woolf korzysta z tego waloru swojego języka po mistrzowsku, dlatego tłumaczenie jej utworów to jak tłumaczenie wiersza, który ma kilkaset stron.

Przetłumaczyłam dla WL-u kilka powieści, opowiadania zebrane, które zresztą właśnie zostały wznowione, oraz wybór esejów dla Karakteru. Eseje był projektem, z którym długo chodziłam i bezskutecznie szukałam wydawcy, aż okazało się, że z podobnym projektem w głowie chodzi moja znakomita koleżanka Roma Sendyka. Zjednoczyłyśmy siły w pracy nad koncepcją tomu, a wtedy pomysł entuzjastyczne przyjęła Małgosia Szczurek, no i wyszedł z tego piękny żółty grubas. Teraz, kiedy książka jest, znalazła szeroki odzew, znakomicie się sprzedała, ma drugie wydanie i szykuje się audiobook, aż trudno uwierzyć, prawda?

Na okoliczność poprzedniej edycji festiwalu Europejski Poeta Wolności tłumaczyłaś wiersze Alice Oswald, wyszedł wtedy tom „Zapadać w jawę”. Niedawno ukazała się kolejna jej książka w twoim przekładzie, poemat „Monument. Wykopaliska z «Iliady»”. To głęboka fascynacja?
Poezję Alice Oswald poznałam chyba już niemal dziesięć lat temu dzięki Christopherowi Reidowi, który opowiadał mi także sporo o autorce, którą, jak mówił, niełatwo poznać, bo mieszka na głębokiej wsi, poświęca dużo czasu i energii duchowej na wychowanie trojga dzieci, nie bywa w literackim światku i niezbyt gorliwie odpowiada na emaile. To zabrzmiało dla mnie jak dodatkowa rekomendacja, zresztą niezbyt potrzebna wobec wrażenia, jakie zrobiły na mnie wiersze Alice. Oczywiście zaraz chciałam ją tłumaczyć, szybko zresztą przekonałam się, że nie jest to projekt z kategorii łatwizn. Kiedy pracowałam nad wyborem do antologii „Poetki z Wysp”, miałam niezbyt komfortowe poczucie, że włączam do niego nie to, co bym chciała, ale to, z czym jestem w stanie sobie poradzić. Wiersze Alice są niesłychanie gęste i z czasem stają się coraz bardziej abstrakcyjne, pozbawione zahaczeń w realistycznym obrazie czegokolwiek, strzępowe. Więc tłumaczka, kiedy już co nieco pojmie, usłyszy, kto mówi i dlaczego tak, musi nieźle się namęczyć, żeby namówić polszczyznę do zrobienia dla niej tego, co angielszczyzna tak wdzięcznie robi dla poetki. To jest twórczość, przy pracy nad którą poczucie nieprzekładalności jest stałym towarzystwem.

Fragment poematu „Monument. Wykopaliska z «Iliady»” Alice Oswald

Przy starym figowcu ten trakt dla wozów
Który biegnie w dół od wietrznej Troi
Mija dwa źródła gdzie Skamander
Bulgoce po kamieniach jedno z nich jest ciepłe
Drugie nawet w lecie lodowate
Ludzie z miasta przychodzą tutaj żeby prać
W gładkich basenach wyrobionych w skale
Rzeka zna ich głosy
Ale Achilles zabił aż tylu
Stojąc w nurcie ze swym srogim mieczem
Odrąbywał głowy do chwili aż woda
Wybuchła gniewem wzniosła pasmo fal
A teraz cała rzeka jest mogiłą
Kobiety które piorą w basenach
Kiedy słyszą nurt rzeki
Płacz z jej komnat jakby człowieczy
Wspominają TERSILOCHOSA jak leżał
W spiesznym biegu niekończącej się ciemności
Między stromymi schodami brzmiącymi echem skał
Wspominają MYDONA jego strwożoną twarz
Znikającą gdzieś pod tamaryszkami
I ASTYPYLA jak tamuje przepływ
MNESA całego w piachu i TRASJOSA w szlamie
AJNIOSA co robił salta w czarnym stawie
Do góry nogami pośród liżących go ryb
I OFELESTA jego ostatni oddech srebrzy lustro wody
Wszystkie te piękne zbroje pod wodą
Wszystkie te białe kości zatopione w mule
A zamiast pochówku pliszka
Popija profanację nic o tym nie wiedząc

Jak kiedy człowiek skacze z łódki
W poczerniałą od wiatru wodę
Znika potem się wynurza
Myśli ma na opak
A garści pełne ostryg

Jak kiedy człowiek skacze z łódki
W poczerniałą od wiatru wodę
Znika potem się wynurza
Myśli ma na opak
A garści pełne ostryg

Alice Oswald, „Monument. Wykopaliska z «Iliady»”. Przeł. Magda Heydel, Fundacja Pogranicze, 146 stron, w księgarniach od czerwca 2020Alice Oswald, „Monument. Wykopaliska z «Iliady»”. Przeł. Magda Heydel, Fundacja Pogranicze, 146 stron, w księgarniach od czerwca 2020 Nie tylko mizantropia musiała ci się spodobać. Co jeszcze?
Alice nie jest mizantropką, lecz człowiekiem skupienia i ciszy. Jest przede wszystkim poetką przyrody, którą pojmuje w sposób – powiem to przemądrzale i sumarycznie – radykalnie nieantropocentryczny. Mam graniczące z pewnością przekonanie, że pracując jako ogrodniczka, nauczyła się mowy roślin i dosłownie oddaje im głos w swojej poezji. Rzecz nie w tym, że metaforyzuje czy mówi w imieniu natury, albo że imituje dźwięki przyrody, lecz w tym, że jej utwory są napisane nie-ludzko, w innym niż człowieczy rytmie i tempie, według innych kategorii niż te, które charakteryzują nasze widzenie świata. Interesuje ją życie jako takie, nie tylko jego przejawy, które ludzie lubią albo których się brzydzą. Żeby pozwolić się wyrazić życiu – tak czytam poezję Oswald – trzeba się cierpliwie i głęboko wsłuchać w to, co ono mówi; żeby jego mowy nie przeoczyć – nie przeuszyć – i potem spróbować przełożyć ją na mowę zrozumiałą dla ludzi. Alice powiada o sobie, że jest słuchaczką i tłumaczką. Domyślasz się, że takie postawienie sprawy mnie kręci.

„Zapadać w jawę”, tomik, który przełożyłam na konkurs Europejski Poeta Wolności w 2018 roku, to książka par excellence przyrodnicza. Bohaterami wierszy są kropla wody, martwy łabędź, ledwie ciurcząca strużka wysychającej rzeki, truchło borsuka. Brzmi to, wiem, dość egzotycznie i może sprawiać nie całkiem poważne wrażenie. Będę szczęśliwa, jeśli ktoś poczuje ochotę, żeby to sprawdzić. Zwieńczeniem tej książki jest poemat „Titonos”, w którym poetka udziela głosu mitologicznemu nieszczęśnikowi, z wzajemnością zakochanym w Eos, czyli Jutrzence. Pamiętasz, że dziewczę wybłagało u bogów wieczne życie dla niego, ale zapomniało poprosić o wieczną młodość. Teraz Titonos, porzucony, samotny strzęp życia, wysuszony wiórek, który nie może umrzeć, czeka na nią każdego ranka. Poemat jest rozpisany na czterdzieści sześć minut świtu, z których wiele zajmuje po prostu cisza, a Alice czytuje go w czasie rzeczywistym.

Takie radykalne eksperymenty z zakresu przyległości poezji i trwania, angażujące głos jako medium przekazu, pojawiały się u Oswald już wcześniej. Jednym z nich jest świeżo wydany po polsku „Monument”. To wielki poemat oparty na motywach „Iliady” – wiele można mówić o tym, jak i dlaczego Oswald przekształca homerowy epos. Zdarzało mi się już o tym pisać i gadać, nie chcę powtarzać i zanudzać, więc powiem tylko, że ten utwór jest najdalej chyba posuniętą próbą powrotu do poezji ustnej i koncepcji poematu jako wydarzenia rozwijającego się w czasie za przyczyną ludzkiego ciała w ruchu – jego pamięci i głosu. Poetka, jej ciało, jest tu medium. Tak poezję tworzył wędrowny poeta, Homer. Alice słynie z tego, że nie czyta swoich utworów, tylko mówi je z pamięci – recytuje z pamięci także liczący ponad osiemdziesiąt stron „Monument”.

W tym roku do EPW zgłosiłaś Sinéad Morrissey i jej książkę „O równowadze”.
Morrissey to poetka pochodząca z Irlandii Północnej, która niemal całe dorosłe życie mieszkała w zupełnie innych częściach świata, z Japonią włącznie. Ponieważ organizacja nagrody ma związek z poszczególnymi krajami Unii Europejskiej i dość mocno formatuje kwestie przynależności kulturowo-językowo-narodowej, to rychło pojawiły się kłopoty, bo języki nie podporządkowują się granicom politycznym, a do tego ludzie się przemieszczają. Wciągnął mnie taki dywersyjny wątek: Irlandka, ale nie z Republiki, tylko z tego dziwnego pośredniego terytorium; żyje wszędzie, tylko nie w domu; pisze po angielsku, bez ciągot do gaelickich korzeni. I sprawdziło się – organizatorzy pisali do mnie, żeby dopytać, czy to na pewno jest poetka irlandzka, czy możemy ją „uznać i zaliczyć do”. Wiesz, ciekawi mnie tak w ogóle jako tłumaczkę i jak badaczkę kwestia wolności autodefinicji. Obsesja tożsamości wszelakich, określających ludzi według jakiegoś zewnętrznego kryterium – narodowość, język, religia, orientacja seksualna, cokolwiek – prowadzi prostą drogą do zwyrodnień. Ja jestem w, a ty poza, ja swoja, ty obcy, ja tożsama, ty różny – wiadomo, dokąd zmierza ta droga. Mam przekonanie, że w istocie tożsamość na czym innym się opiera i chętnie próbuję, jak można podważyć zadekretowane ustalenia w tym względzie. Przekład zresztą jest jednym z najciekawszych sposobów mieszania w tożsamościach.

Sinéad Morrissey, „O równowadze”. Przeł. Magda Heydel, Europejski Poeta Wolności, 156 stron, w księgarniach od czerwca 2020Sinéad Morrissey, „O równowadze”. Przeł. Magda Heydel, Europejski Poeta Wolności, 156 stron, w księgarniach od czerwca 2020Oczywiście to nie był jedyny powód, dla którego zdecydowałam się na tę książkę. Morrissey to szalenie ciekawa autorka, wykorzystująca różnorodne źródła inspiracji, dysponująca niesłychanie bogatą wyobraźnią. Wyzwaniem są też różne formy wiersza, jakie stosuje, praca nad językiem. Przy tym wszystkim „O równowadze” jest książką o mocnym przesłaniu politycznym – feministycznym i ekologicznym, choć nigdy bym nie powiedziała, że to jest poezja zaangażowana za lub przeciw. Bardzo jestem ciekawa, czy znajdzie czytelników.

Powiedziałaś mi nieoficjalnie, że jesienią w Officynie ukażą się opowiadania Katherine Mansfield. Propozycja wyszła od ciebie czy zwrócił się do ciebie wydawca?
Mansfield to była moja propozycja i zrobiło mi się nie tyle przykro, co smutno, że nie wzbudzała entuzjazmu, bo wśród ludzi czytających, którym mówiłam o swoim pomyśle wydania wyboru jej opowiadań, reakcją był niemal wyłącznie zachwyt. Aż rozentuzjazmował się wydawca Łukasz Urbaniak z Officyny i książka będzie w tym roku. Mansfield jest pisarką absolutnie genialną, najbystrzejszą obserwatorką, najklarowniejszą stylistką, trafiającą w punkt, opisującą świat z taką sensualnością, a ludzi z taką przenikliwością, że porównywać ją można wyłącznie z pierwszą z pierwszych lig. Co więcej, Mansfield patrzy z kobiecej perspektywy, która wyraźnie zaznacza się w budowaniu sytuacji, rozpoznawaniu uczuć czy portretach ludzi. Nie ma w tym za grosz manifestacyjności czy bojowości ideologicznej, a nawet konkurencji z męskim okiem. Dla mnie to jest proza, która podchodzi blisko, bardzo blisko do prawdy o świecie, prawdy widocznej dla kobiecego, a nie dla męskiego oka: nie po to, by podejmować spór o to, czyje ma być na wierzchu, lecz w pełnej świadomości różnicy między tymi perspektywami oraz przekonaniu o ich równoprawności. I która – to już dodaję ja – zbyt długo bywała lekceważona. Woolf pisała o Mansfield, że to jedyna żyjąca autorka, której zazdrości, a zarazem jedyna, która wraz z nią mogłaby zasiąść na widowni spektaklu, jakim jest świat. U nas uwielbiał ją Andrzej Bobkowski, który w 1940 roku w trakcie swojej rowerowej odysei we Francji pielgrzymował do domu w Mentonie, gdzie kiedyś mieszkała. Ale jej naprawdę nie trzeba podpórek z opinii Bobkowskiego czy Woolf. Czekam na tę książkę z wielką niecierpliwością, a jednocześnie wcale nie chce mi się kończyć pracy nad jej tłumaczeniem.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.







Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).