Maski opadły
Guilherme Santiago, United Nations / Unsplash

15 minut czytania

/ Obyczaje

Maski opadły

Michał R. Wiśniewski

Epidemia wyzwoliła wojnę kulturową, w której starła się polska zagrodowa szlacheckość, chińska tradycyjna medycyna i amerykańskie umiłowanie wolności. O co poszło? O maseczki

Jeszcze 4 minuty czytania

Pod koniec maja, gdy ulice były jeszcze puste, a nieliczni przechodnie z obawy przed drakońskimi karami – i ze zwykłego strachu – karnie zasłaniali twarze, w czasie niezbędnej wyprawy po zakupy zobaczyłem kogoś bez maski. Widok ludzkiej twarzy wydał mi się czymś niezwykłym, naruszającym tabu, wręcz pornograficznym.

Nagie twarze

Nie minął nawet miesiąc i Polakom wirus po prostu się znudził. Zaraza – odwołana od zaraz; odpuścił rząd, odpuścili rodacy, którzy wystawili twarze ku słońcu (Ku Słońcu – przy tej ulicy znajduje się trzecia największa europejska nekropolia); nastąpiła emancypacja, która aż domaga się jakiegoś aktu ikonicznego spalenia maseczki, niczym stanika w feministycznej mitologii. Co było pierwsze, jajko nieuzasadnionego zakazu czy krnąbrna kura? Gdy rząd zamknął lasy, żeby przeciwdziałać piknikowym zgromadzeniom, chyba każdy uznał, że to przesada; policja łapała rowerzystów, a sanepid rozdawał wielotysięczne kary lekką ręką. Dziecko przyłapujące rodzica na oszustwie przestaje mu ufać; wychowanie oparte na kłamstwie musi zakończyć się wprowadzeniem przymusu lub przemocy.

Próbuję tu wykrzesać z siebie maksimum empatii i zrozumienia dla osób, które przestały zasłaniać twarze tam, gdzie wciąż należy je zasłaniać – w środkach komunikacji miejskiej czy sklepach. Zapytałem nawet o to na Facebooku, ale większość zdeklarowała się jako noszący, poza osobą, która maski nie nosi ze względu na fałszywe poczucie bezpieczeństwa, jakie daje zasłonięcie twarzy – jeśli się odsłoni, ludzie będą ją omijać – w tym ci, którzy maseczki noszą pod brodą lub odsłaniają nosy, czyniąc z tego więcej szkody niż pożytku. Rozumiem, co stoi za tym myśleniem, ale przypomina mi ono pomysły, że kierowcy mniej uważają na rowerzystów w kasku, więc nie warto ich nosić (warto, głowę można rozbić sobie nawet z dala od samochodów). Zwłaszcza że moje doświadczenie szybko weryfikuje ten pomysł – ludzie przestali przestrzegać zasad pandemicznych, nie zwracają uwagi, kto w pomieszczeniu ma maskę, a kto nie, a bezpiecznego dystansu – zupełnie jak na drogach – już wcale się nie przestrzega.

Przekrój demograficzny nagich twarzy idzie wbrew podziałom płciowym czy klasowym. Chociaż w oczy najbardziej rzucają się pary, w których maseczkę ma kobieta, a drepczący obok facet świeci gołą twarzą (może przeniosło się tu tabu dotyczące zasłaniania piersi?), to widuję kobiety i mężczyzn w różnych wieku i o różnych symbolach statusu. W piekarni na plecy nachuchała mi kobieta w średnim wieku, a gdy odbierałem wegańską gałeczkę w ulubionej lodziarni, prawie wlazł na mnie typek w krawacie, dumnie dyndający kluczykami od samochodu.

Polska, najgorzej

Tym, co łączy bezmaskowców, jest poczucie bezkarności – nie reagują na uwagi ekspedientek ani współobywateli; jeszcze na początku poluzowania można było napotkać reakcję „Oj, ja gapa zapomniałam”, teraz odpowiedzią jest często agresja. Mam wrażenie, że rolę odgrywa tu polski wyuczony samochodzizm – postawa, w której w swoim prywatnym aucie jest się samemu przeciwko światu. „Państwo nic mi nigdy nie dało, muszę dbać o siebie sam”. Zrodzony z tej postawy egoizm widać w różnych sytuacjach społecznych, na przykład na drogach dla rowerów, gdzie weekendowi cykliści prezentują samochodowe postawy – zajmują całą ścieżkę, jadąc równolegle (jak autem), wykonując niebezpieczne manewry, nie zważając na słabszych uczestników ruchu. Ideałem Polaka jest anarchista Włóczykij, który nienawidzi wszelkich tabliczek, co zostaje skompromitowane w „Dolinie Muminków w listopadzie”, gdzie obiektem furii wagabundy staje się paszczakowa tabliczka z napisem „Dolina Muminków”. Tymczasem Polacy ignorują znaki i napisy: ignorują ograniczenia prędkości, karmią kaczki chlebem pod instrukcją, że ptactwo zjada ziarno, a pieczywo mu szkodzi; szarpią za klamki drzwi z napisem „zamknięte” i wchodzą bez masek do sklepów mimo „nakazu zasłaniania twarzy”.

Ach, gdyby to było takie proste – zrzucić wszystko na Polskę, zrobić mema z nosaczem sundajskim, wiadomo, Polska, najgorzej. Ale to nie jest cała prawda. Znajomi raportują na Facebooku – nosząc maskę w Amsterdamie, narażają się na kpiny. Poland, Holland, dwa bratanki; ale upada też mit o karności Niemców, chociaż tu obok zeznań znajomych rozpoznaję robotę propagandy – niszowy niemiecki protest antymaseczkowy jest ewidentnie nagłaśniany przez źródła amerykańskie. USA nie radzi sobie z COVID-em, odpaliła więc wojnę informacyjną z Europą (nagle Szwecja, zwykle ganiona za socjalizm, wyrasta na bohaterski bastion rozsądku) i Chinami; ważne jest, żeby wskazać winnych. To nie my, to oni. Gdy maseczki były zwyczajnie niedostępne, wystarczyło przecież powiedzieć, że wcale nie trzeba ich nosić, bo to tylko chińska propaganda. Przykład idzie z góry, największym twarzowcem jest przecież Donald Trump.

Zdumieni tubylcy

Największą oś podziału w sporze o maseczki widać właśnie między krajami Zachodu i Azji. Znane obrazki: Japończyk, pracowity jak mróweczka, chociaż jest chory, idzie do pracy w maseczce, aby nie zarazić reszty mrowiska. To, co się kryje pod maską tego stereotypu, to polscy prekariusze i pracoholicy, którzy są równie zatyrani, tylko idąc do roboty, zabierają ze sobą zarazki i dzielą się nimi z typowo polską wylewnością.

Biedny Polak patrzy na te dziwy, jakby oglądał japońską toaletę z tysiącem przycisków. W eseju ogłoszonym w majowym Magazynie Świątecznym „Gazety Wyborczej” Jacek Dukaj próbował zrozumieć te tajemnicze japońskie zwyczaje: „Wizytujący Kraków obywatele kraju przyszłości, Japonii, od lat zdumiewali tubylców, paradując w maseczkach i rękawiczkach. Czy powodował nimi wyłącznie lęk przed zanieczyszczeniem powietrza, bakteriami, grzybami?”. Moim zdaniem odpowiedź brzmi „tak”, ale raczej nie zadowala Dukaja, który nie pierwszy raz przygląda się pokoleniu hikikomori i wciąż nie może go zrozumieć; widzi w nich postludzi, którzy odrzucają cielesność, brzydzą się kontaktem fizycznym i stronią od seksu. Maska miałaby więc odgradzać od tego, co zwierzęce, w imię przywołanej przez Dukaja „metafizyki czystości”.

Nie wiem, skąd ten pomysł; z moich doświadczeń wynika, że maska, o ile nie spełnia roli higienicznej, jest elementem subkulturowego przebrania (moda, która dotarła również do środowisk fanowskich w Polsce), a czasem pomaga młodym Japończykom zachować anonimowość w internecie, na przykład gdy nagrywają wspólnie covery piosenek na YouTubie, oddzielić internetową personę od tego, kim są w realu – tak jak robią to dzieciaki na całym świecie, uprawiający w sieci tożsamościowy cosplay. Maski, peruki, makijaże pozwalają wyrazić swoje prawdziwe ja. Trochę jak Batman, który (choćby w interpretacji Katsuhiro Otomo) staje się prawdziwym sobą, gdy zakłada maskę nietoperza.

Boogie-woogie feng shui

Szukanie metafizyki czy mistyki w zwyczaju noszenia masek higienicznych pokazuje, jak wciąż postrzegane są kultury Wschodu – jako egzotyczne miejsca, raz cyberpunkowe i postludzkie, raz tradycyjne i wiekowe. Tak noszenie masek w Chinach tłumaczą zachodnie media: kraje, gdzie nosi się maski, pozostają pod wpływem tradycyjnej chińskiej medycyny i taoizmu, w których oddech traktowany jest jako klucz do dobrego zdrowia. Zachodnie media chętnie opowiadają o roli „energii życiowej Qi“, zapraszając do dyskusji akupunkturzystki. Moje twitterowe chińskie źródła (obserwuję nerdów z całego świata) uważają, że ta narracja służy przedstawieniu noszenia maski jako czegoś nienaukowego i opartego na zabobonach.

Łatwo prześledzić historię masek w krajach wschodniej Azji. Kluczowe były wydarzenia takie, jak epidemia dżumy płucnej w Mandżurii w 1910 roku, którą powstrzymał doktor Wu Lien-teh. Przeprowadził autopsję zmarłej osoby i zidentyfikował przyczynę – bakterię roznoszącą się drogą powietrzną. Wśród zastosowanych środków zaradczych – kwarantanna, palenie zwłok, na co musiał dostać specjalną dyspensę – wprowadził maseczki ochronne z gazy i waty. Były to zmodyfikowane maski chirurgiczne, które trafiły do Chin z Zachodu pod koniec XIX wieku. Metoda naukowa, żadne feng shui.

Przydało się podczas wielu kolejnych epidemii – w czasie epidemii grypy hiszpanki w 1918 roku maski chirurgiczne nosił cały świat; w San Francisco nakaz noszenia wprowadziły władze. Wtedy stały się też popularne w Japonii, chętnej przyjmować zagraniczne nowinki. Trafiły na podatny grunt – kraj doświadczył nie tylko epidemii, ale też wielkich pożarów, trzęsień ziemi czy katastrofy ekologicznej (czy ktoś pamięta jeszcze modę na maski antysmogowe sprzed paru lat, gdy okazało się, że w Krakowie i Warszawie nie ma czym oddychać?) w drugiej połowie XX wieku. Przyjęły się wręcz aż za dobrze – zwyczaj noszenia masek wykorzystały ruchy antyszczepionkowe, które pojawiły się w latach 80. Nie zawsze sięgano po nakazy władzy – łatwiej było przekonać ludzi, że maska to coś modnego – tak zasłanianie twarzy promowano pod koniec lat 20. w Szanghaju, eleganckie czarne maseczki pojawiły się na rycinach w żurnalach modowych. Dziś maseczki można znaleźć np. w luksusowych japońskich butikach, ale to międzynarodowy trend – magazyn „Vogue” opublikował nawet przewodnik po stylowych maseczkach.

This is America

Ktoś na Twitterze tłumaczy Chince zachęcającej do noszenia masek, że tego nie rozumie, bo nie jest Amerykanką. A Amerykanie się UŚMIECHAJĄ. Maska sprawia, że nie widać twarzy i nie można komunikować emocji; trzeba jednak naprawdę silnego przeświadczenia o wyjątkowości Stanów Zjednoczonych żeby myśleć, że emocjonalność i mimika są amerykańskim wynalazkiem. A przecież komunikacja za pomocą min jest znana na całym świecie i wszyscy zdają sobie sprawę z koniecznego poświęcenia. Z pandemicznych wypraw do sklepów zapamiętałem zgaszone twarze małych dzieci, do których się nikt nie ma jak uśmiechnąć. Próbowałem wyrazić coś samymi oczami, ale nie potrafiłem. Przemysław Czapliński twierdzi, że „symbolem pandemii powinny stać się oczy. Oczy ponad maską zakrywającą usta i nos. Oczy odkryte, otwarte, zdziwione. Oczy, które wreszcie mogą widzieć. Albo nawet: oczy, które nie mogą nie widzieć”.

Oczy szeroko zamknięte widzą to, co chcą widzieć. Amerykanie martwią się zatem, że nie wolno się uśmiechać – i że nie mogą powiedzieć kobiecie, żeby się uśmiechnęła, bo i tak nie będzie widać tego pod maską. Maska uwalnia od niektórych patriarchalnych obsesji: może pod nią nie ma nawet makijażu? Nigdy się nie dowiemy. Ktoś te amerykańskie lęki podsumowuje ironicznym napisem na maseczce: „To wygląda jak zwykła maska, ale naprawdę jest częścią rozległej liberalno-chińskiej konspiracji w celu zniszczeniu Ameryki i zniewolenia białych mężczyzn”. W narracji białej prawicowej Ameryki maska oznacza niewolę. Memy straszą, pokazując maskę pandemiczną jako pierwszy etap przez zakuciem w nikab.

W Polsce maski stały się nośnikiem idei politycznych – walki z faszyzmem (trzy ukośne strzałki) czy wspierania osób LGTB (tęczowe wzory), a w USA samo ich noszenie okazuje się polityczne, nawet rasowe. Uprzywilejowane białe kobiety (w internetowym slangu zwane „Karen”) robią awantury w sklepach, nie chcąc dostosować się do wymogów sanitarnych; krzyczą na obsługę, żeby wracała do swoich krajów, bo nie rozumie amerykańskich wartości; posuwają się do przemocy – kaszlą, rzucają zakupami na podłogę. Białe „nie mogę oddychać” jako sprzeciw wobec noszenia maseczki w koszmarny sposób odbija echem słowa George’a Floyda mordowanego przez policję. Takie same „Karen” zaczepiają czarnoskórych Amerykanów, grożąc im policją i kwestionując ich prawo do przebywania w okolicy czy nawet prawo do życia.

Prawdziwi mężczyźni

Internet pozwala obejrzeć amerykański freakshow, rodzynki z lubością wudłubywane przez media – w jakiejś mieścinie z urzędowej ambony przemawiają kobiety, powołując się na prawa boskie („maska odbiera boży dar oddechu!”) czy naturalne („nie noszę maski z tego samego powodu, dla którego nie noszę majtek – rzeczy potrzebują oddychać!”). Aż chciałoby się uwierzyć, że to jakiś teatr zmontowany na użytek wrażej propagandy.

Ale nie, ta debata naprawdę ma miejsce. A epidemia nic nie robi sobie z amerykańskich wartości (tak samo jak nie interesuje jej, co w interniecie wypisują maskosceptyczni Polacy) i po prostu szaleje. Co zrobić, żeby przekonać niepokornych obywateli? Zwłaszcza facetów, którzy uważają noszenie maseczek za niemęskie? Republikanin Dick Cheney odpalił hashtaga #RealMenWearMasks i pokazał się w kowbojskim stroju i masce. Aż dziwi, że takie posunięcie było potrzebne – ale mówimy o pokoleniach facetów, którzy dbanie o higienę czy zdrowie uważają za oznakę słabości. Badania pokazały, że noszenie maski kojarzyło się z poczuciem wstydu i nie było cool. Toksyczna męskość znowu zabija, zwłaszcza że to faceci są bardziej narażeni na śmierć od infekcji.

Powszechne noszenie masek – a nie tylko „jeśli jest się zarażonym” – ma dwa pozytywne aspekty. Raz że chorować – i roznosić – można bezobjawowo, dwa że powszechność (zupełnie jak 500+ dla każdego) przeciwdziała stygmatyzacji. Osoby pochodzenia azjatyckiego, które nosiły maseczki na początku pandemii w USA, były narażone na ataki.


Polska zaczyna przypominać Amerykę. Noszę maskę, nawet na dworze, bo odkryłem, że chroni mnie nie tylko przed COVID-em, ale i alergią na pyłki. Spotkałem się z ironicznymi spojrzeniami – po co nosi, skoro już można bez? Gdy wszyscy chcą już zapomnieć o zarazie i wrócić z nowej normalności do starej nienormalności, osoba wciąż przestrzegająca obostrzeń staje się wyrzutem sumienia. Presja otoczenia jest silna – kiedy w czasie zebrania w instytucji kultury jako jedyny byłem w masce i rękawiczkach, poczułem przymus wytłumaczenia się, schowania za moją wyciętą śledzioną i przewlekłą chorobą.

Tymczasem jakby mało było nieszczęść lokalnych i światowych, odszedł Jerzy Pilch. Gdy pisarz umiera, literatura żyje nadal, czasem wydostając się ze świata fikcji do reala – czy to nie powieściowa sytuacja, że na pogrzebie wybitnego literata żałobnicy zarazili się koronawirusem? Doniósł o tym wszystkim obecny tam Zygmunt Miłoszewski („Jerzy Pilch pośmiertnie zaraził Adama Małysza. To jest historia!”), który pożegnanie kolegi opłacił przymusową tygodniową kwarantanną. Na Facebooku zdawał relację z izolacji, która uniemożliwiła mu np. uczestnictwo w premierze nowej książki. Każdy wpis pointował przesłaniem do Polaków: „Noście, kurwa, te maseczki”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).