Nazywam się Michał Radomił Wiśniewski i jestem byłym blogerem. W roku 2017 na moim blogu „Pattern Recognition” nie zrobiłem ani jednego wpisu. Wciąż podaję jego adres w notkach biograficznych, jakbym nie potrafił się odciąć od tych kilku lat, kiedy codziennie publikowałem jakąś notkę o popkulturze, polityce czy po prostu życiu. Przełomowym momentem była akcja „100 dni blogera”. Znalazłem na wyprzedaży książeczkę „Poradnik dla bloggerów” Margaret Mason, w której znajdowało się „100 pomysłów na ciekawy blog”. A potem codziennie realizowałem jeden z nich, ku uciesze jednych, a irytacji innych czytelników. O czym można blogować, gdy blogowało się już o wszystkim? Czy jest sens blogować, kiedy wszyscy mieszkają na Facebooku? Czy warto pisać bloga, gdy lepiej w tym czasie pisać książki? I czy nie lepiej brać pieniądze, za to co się pisze?
Maszyny do pisania
Co to jest „blog”, każdy widzi, ale gwoli przyszłych archeologów czytających ten tekst wyjaśnię, że to skrót od słowa „web log”, czyli dziennik sieciowy. Nazwa pochodząca z czasów, gdy czynności wykonywane w internecie dla odróżnienia od innych dostawały odpowiedni przedrostek „e-”, „web-” czy „cyber-”.
Media głównego nurtu piszą często o „internautach” (dziś to oznacza głównie „osoby reagujące memami na wydarzenia”) czy „blogerach”. Słowa, które nic nie mówią w czasach, kiedy praktycznie każdy jest połączony i pisze coś w sieci. Ludzie piszą w sieci tak długo, jak ona istnieje. Wymieniają się opiniami, poradami, prowadzą pamiętniki. Kiedyś to nie było takie oczywiste, bo mało kto miał komputer osobisty. Ale jak się już go miało, to trudno było nie pisać. Niczym Tytus de Zoo, który we śnie wynalazł ruchomą czcionkę i poczuł zew publikowania, tak każdy użytkownik peceta miał przed sobą elektroniczną maszynę do pisania. Bohater „Poddanych Microsoftu” Douglasa Couplanda jest programistą, który prowadzi komputerowy pamiętnik. Wprawdzie nigdzie go nie publikuje, ale formą (użycie emotikonów) przypomina późniejsze blogi. Na tym literackim przykładzie widać, że początkowo pisanie „na komputerze” i „w sieci” było domeną ludzi z dostępem do odpowiednich narzędzi, naukowców, informatyków, hakerów, studentów łączących się z netem z uczelnianych terminali. BBS, sieć FIDO, Usenet, wczesne strony World Wide Web, które trzeba było samodzielnie strugać w HTML-u (już samo słowo „hipertekst” potrafiło budzić emocje literatów wychowanych w czasach czarno-białej telewizji). Aż tu nagle pojawił się LiveJournal. A w Polsce – Blog.pl (2001, wykupiony w 2006 przez Onet), a później m.in. należący do Agory Blox (2004).
Rewolucja polegała na tym, że oddała proste do opanowania narzędzie w ręce ludzi. Nawet podłączenie się do Usenetu wymagało pewnej wiedzy – zarówno technicznej (jak skonfigurować czytnik, czyli osobną aplikację umożliwiającą korzystanie z usługi), jak i społecznej – bez znajomości „netykiety”, zbioru internetowych zasad grzeczności, można było narazić się na ostracyzm (tzw. „plonk dla lamera”). Blogi, podobnie jak pojawiające się w podobnym czasie fora internetowe, miały prosty interfejs oparty na przeglądarce WWW, dla wielu osób tożsamej z ich pojęciem „internetu”. Świat wszedł w erę „Internetu 2.0”, w którym dostawcami treści nie były już tylko portale, odkrywające sieć stare media czy techniczni i okołotechniczni specjaliści, ale wszyscy użytkownicy (spoiler: za darmo). Apokalipsa! Kto to widział, żeby każdy tak sobie mógł wejść do internetu i pisać co mu się żywnie podoba?
„Miałam bloga na blog.pl i prowadziłam go trochę jak fejsa, pisałam głównie, co zdarzyło mi się danego dnia – wspomina Joanna Dziwak, poetka i pisarka. – Albo jakieś swoje «przemyślenia». Był dość popularny. Z dziewczynami, które pisały podobne blogi spotykałyśmy się osobiście na tzw. zjazdach. Były to głównie osoby interesujące się literaturą, więc te wpisy na blogach to było coś w rodzaju wprawek literackich. Było tam dużo egzaltacji, bo nie pisałam w stylu: wróciłam ze szkoły i zjadłam obiad, tylko całą historię o powrocie do domu. Co widziałam, poczułam i jakie dramaty egzystencjalne przeżyłam”.
Era blogera
Nie ma jednej historii internetu, są historie różnych baniek, które często o sobie nie miały pojęcia. Od końca lat 90. mieszkałem sobie w tym elitarnym Usenecie – przecudnej krainie będącej źródłem wieloletnich znajomości, wspaniałych przeżyć i do dziś nieprzepracowanych traum – i na te całe blogi patrzyłem z góry. W moim środowisku (grupa poświęcona fantastyce, pełna pisarzy, pisarek, dziennikarzy, tłumaczy i studentów) panował wówczas pogląd, że to niepoważna zabawa w pisanie pamiętniczków (i w rzeczy samej wiele blogów tak wyglądało). Dopiero po latach usłyszałem o takich zjawiskach jak „literacki tabloid” kumple.blog.pl (archiwum zostało właśnie odzyskane przez Jarosława Lipszyca i domaga się osobnej archeologii); o kultowym blogu „My dzieci sieci” – na podstawie którego Dorota Masłowska napisała jednoaktówkę w ramach projektu „Blogi.pl” – lata później, gdy Piotr Czerski zaczerpnął zeń tytuł dla swojego eseju-protestu przeciw ACTA. Moja bańka nie potrzebowała blogów – gdy chcieliśmy pisać w sieci, oprócz grup dyskusyjnych mieliśmy na przykład magazyn Esensja. Ale wkrótce i nas wciągnęła blogosfera. Wystarczyło, że kilka osób założyło blogi i powstały nowe sfery, nowe podsieci.
kumple.blog.pl 21 maja 2004 roku / Wayback Machine archive.org
Żywy blog to coś, co nie wisi w próżni. Składa się z bloga właściwego i grupy (mniej lub bardziej stałych) komcionautów. „Blogorolka” z linkami do zaprzyjaźnionych blogów (szybko wytworzyły się „blogi centralne”, do których prowadziły wszystkie linki), system trackback, dzięki któremu można pisać odpowiedź na czyjś wpis na innym blogu – to wszystko budowało sieć zależności, w której krążyły znajomości i idee. Ile było takich podsieci, połączonych w jedną wielką blogosferę? Bańki nie były hermetyczne, zawsze coś przeciekało. Mój blog łączył się na przykład z blogosferą lewicową, popkulturową i branżową, zajmującą się metablogowaniem o blogach. Nie miałem zaś kontaktu z potężną blogosferą kulinarną (dzięki nim dysponujemy dziś gigantyczną internetową książką kucharską) czy modową i lifestyle’ową (trochę żałuję, bo tu można było zostać celebrytą); w blogującą mamę wcieliłem się dopiero na potrzeby powieści „Hello World”.
Co było najbardziej pociągające w blogowaniu? Chyba to, że wreszcie można było gdzieś położyć swoje całe, wielkie ego. Usenet było polem walki, na blogu było się u siebie, z mocą kasowania komentarzy i banowania użytkowników. Ale przede wszystkim oferował wolność. Wolność od redakcji narzucającej temat, wolność od formy, wolność dla zabaw językowych. Dziennikarze, którzy założyli blogi, mogli nagle robić rzeczy, na które gdzie indziej nie było miejsca. Justyna Sobolewska miała konkretny pomysł – notki o czytaniu książek ze swojego dzieciństwa z synem, który robił do tego obrazki. „Wracałam do starych książek, sprawdzałam, co mnie tak poruszało, i jak to odbiera współczesne dziecko. Okazało się , że Ożogowska, Niziurski, Edith Nesbit i wiele innych dziś działają równie dobrze. A ja miałam dodatkową frajdę z powrotu do dzieciństwa” – opowiada. Nie wszyscy wspominają tę blogową wycieczkę z podobną nostalgią. Znajomy dziennikarz zrelacjonował mi, że do założenia bloga namówił go kolega, który dostał takie służbowe zadanie. Blogujący dziennikarze mieli być częścią sieciowej ofensywy (elektroniczne wydanie i blogi naszych autorów!). Jak to się skończyło, widać po latach. Internet okazał się nogą, o którą potknęła się prasa papierowa. Ale czekała jeszcze inna pułapka.
Bloger, to brzmi dumnie
W wydanej w połowie lat 80. powieści science fiction „Gra Endera” Orson Scott Card opisuje dwójkę genialnego rodzeństwa, która dzięki opiniom politycznym umieszczanym w sieci najpierw steruje opinią publiczną (przy pomocy populistycznych, manipulanckich artykułów), a później – zdobywa władzę. Przez lata wizja Carda zderzała się z kolejnym iteracjami internetowych nośników opinii, wzbudzając śmiech (ależ był naiwny, przecież głos blogerów niknie w szumie!) i przerażenie (och nie, przewidział twittera Trumpa!). Blogowanie polityczne w Polsce zyskało na sile w okresie niepokoju (komisja Rywina, Czwarta RP) i było napędzane przez żądne kliknięć portale. Strona główna gazeta.pl w specjalnej ramce promowała co ciekawsze wpisy z Bloxa. Również te skandalizujące, polaryzujące, żerujące na najniższych instynktach, jak wulgarne wpisy niejakiego Kominka, który swoją karierę zaczął od nieudolnego ugotowania budyniu i zelżenia jego producenta. Blogowymi celebrytami stali się także „dziennikarze obywatelscy”. Obywatele z dostępem do sieci, zamieszczający opinie, przemyślenia i „śledztwa” (od białego wywiadu po paranoiczne teorie spiskowe). Wtedy też pojawił się Salon24, genialny pomysł Igora Jankego, żeby na jednej platformie umieścić blogi znanych dziennikarzy i zwykłych użytkowników. Miała być wymiana opinii, co lepsi blogerzy mogli liczyć na występ w audycji radiowej w TOK FM. Skończyło się – co przewidywał każdy z doświadczeniem w mediach społecznościowych – katastrofą. Dziennikarze uciekli, zaszczuci przez trolli. Ci, co zostali, osuwali się coraz bardziej w blogerską otchłań, w zależności od opcji politycznej walcząc lub wsłuchując się w głos nienawistników. Poświęcając im uwagę, firmowali nieraz okropnych ludzi o paskudnych poglądach. Nad brutalną polityczną walką nie panowała moderacja, doszło do kilku (kilkunastu?) rozłamów, niektórzy uciekli na swoje, inni założyli konkurencyjne konglomeraty. O co chodziło? O pieniądze. Nie dla blogerów, tylko właścicieli platformy. Tak jak w czasie gorączki złota, najwięcej zarabiali sprzedawcy narzędzi.
Ale przecież ktoś co jakiś czas wyłowił złotą grudkę. Popularni blogerzy (jak wspomniany Kominek) zaczęli monetyzować swoją działalność, wchodząc w rozmaite kontrakty reklamowe. Branża zaczęła organizować zloty i fora, na których dyskutowano głównie o pieniądzach, sposobach i etyce ich zarabiania. Zaczęła się liczyć osobista marka. Kto chciał blogować na poważnie, uciekał z dużych platform na własne strony (czasem przerabiał je na książki, czy nawet filmy, jak „Lejdis”). Nastąpiło pęknięcie między tymi profesjonalnymi blogerami a całą resztą. Doskonale ujął to poeta Jakub Głuszak, którego zapytałem kiedyś, czy czuje się blogerem: „To kwestia zajmowanej pozycji egzystencjalnej; ja robię wszystko jako poeta, więc mój blog jest blogiem poety. A moje wiersze nie są wierszami blogera. (...) Moja centralna fantazja dotyczy bycia poetą; to nie znaczy, że poza byciem poetą jestem nikim, tylko że zabranie mi możliwości bycia poetą będzie oznaczało kolaps całej mojej osobowości. Zabranie mi blogaska będzie tylko oznaczało, że nie będę pisać blogaska. Blogerem jest ktoś, kogo centralna fantazja dotyczy blogowania”.
Blog.pl to także obrazki. Agata Endo Nowicka ukradkiem rysuje w Paincie obrazek na komix.blog.pl.
Facebook, który zjadł wszystko
A potem pożarł nas Facebook. Najpierw przejął komentarze, które łatwiej było wrzucić pod fejsbukowym linkiem, niż na przykład logować się do serwisu Blox. Potem okazało się, że i blogerom nie chce się walczyć z edytorem bloga. Że tu dostaną większą i szybszą satysfakcję z lajków i szerów. Że mało kto klika w linki, a wpis – owszem, przeczyta. Ale to temat na inną opowieść. Co zostało z blogosfery? Wbrew pozorom wciąż żyje, tak jak Netflix wciąż nie zabił telewizji, a wideo tekstu. Dość prężnie działają blogi związane z tradycyjną prasą (przykładem świeci tygodnik Polityka; sam zaś wróciłem do kolektywnego blogowania na stronie magazynu Pixel). Siłę pełnoetatowym blogerom dają też serwisy crowdfundingowe (jak Patronite). Osobna sprawa to blogi literatów, które zawsze można wydać w formie książkowej („Wieloroby i ćmy” Twardocha czy „Rzeczy utracone” Orbitowskiego).
Zajrzałem na główną stronę zamykanego blog.pl. Top Ten blogów to zupełnie inna sieć, niż znam na co dzień. Alternatywna rzeczywistość, w której mili ludzie zajmują się miłymi rzeczami, zamiast tracić nerwy na Facebooku. „Arkadia Telenovel”(telenovel.blog.pl), „Przyroda, pogoda, klimat” (krolowa-superstar.blog.pl), „Arabeska” (arabeskawaniliowa.blog.pl), „M jak Miłość – (nie)oficjalnie o serialu” (m-jak-milosc.blog.pl), „Ósmy kolor tęczy – Blog kulinarny” (osmykolorteczy.blog.pl), „Młoda mama gotuje...” (bymagda.blog.pl), „Położna” (polozna.blog.pl), „Z miłości do gotowania” (zmiloscidogotowania.blog.pl), „Janusz Korwin Mikke – blog oficjalny” (korwin-mikke.blog.onet.pl) oraz be-healthy-and-beauty.blog.pl. Oto prawdziwe blogi. O hobby, serialach-tasiemcach, moda, uroda, kuchnia i macierzyństwo. Jak jedna z tanich gazetek z poradami i rozrywką.
Po latach największym uczuciem darzę te najprostsze blogi, te wszystkie „kochany blogasku”. Miejsca, w których ludzie pisali, bo mogli, bo czuli potrzebę opowiedzenia o sobie, poszukania kogoś, kto będzie chciał wysłuchać. Czy taką funkcję może pełnić Facebook, na którym trzeba występować pod swoim nazwiskiem, łączyć się ze swoimi „prawdziwymi” znajomymi? Na przeciwnym biegunie sieci społecznościowych leżą „sieci aspołeczne”, takie jak forum obrazkowe 4chan. W tym ścieku internetu można spotkać ludzi, którzy dzięki ulotności i anonimowości mogą przez krótką chwilę być sobą, wyrzucić z siebie rzeczy, które nie znajdą ujścia gdzie indziej.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).