Pamiętam, jak umierało G+, zapomniana dziś społecznościówka założona przez nudziarzy z Google’a. Facebook, cokolwiek by o nim nie sądzić, nawet jeśli nie był jakoś szczególnie „sexy”, to starał się być „cool”, pobudzał emocje. G+ zaprojektowano jako Usenet 2.0, coś, co podobało się geekom, inżynierom i nikomu więcej. Nie pomogło nawet zapisanie na siłę użytkowników YouTube’a. Pod koniec życia platforma przypominała Marsa – pustynną planetę, po której poruszały się jedynie przysłane z Ziemi roboty. Na G+ te samotne boty przyjmowały postać atrakcyjnych kobiet, próbując złowić frajera skłonnego nabrać się na spam. Ale poza kilkoma koloniami nerdów nikogo tam nie było i Google zrobiło to, co umie najlepiej – zamknęło projekt, przez co przynajmniej nie zmienił się w miasto duchów jak rzeczony Usenet.
Popkulturowy śmietnik
Trzy lata temu pisałem o TikToku, że „przechodzi podobną ewolucję co reszta internetu – zaczęło się od kreatywnego miejsca, a potem przyszły korporacje i agencje marketingowe. Wpadnijcie zobaczyć, o co chodzi, zanim będzie za późno”. Byłem wtedy zachwycony jego świeżością – rzeczami, których nie można było znaleźć nigdzie indziej w internecie. I miałem świadomość, że jak wszystko, co piękne, nie może wiecznie trwać. Najpierw przyszli celebryci, skuszeni „no wiecie, dla dzieci”, pragnący nadążać za trendami; wymuszone, nienaturalne pozy, memy przygotowywane w laboratoriach memetycznych agencji reklamowych i odstręczające swoją sztucznością. Zmieniła się też natura TikToka – po krótkich filmach trwających 15 sekund pojawiła się możliwość nagrywania filmów minutowych czy wręcz trzyminutowych. Z jednej strony dało to możliwość kręcenia krótkich reportaży piguł o ciekawych sprawach, z drugiej otworzyło TikToka na youtubowo/podcastowe gadulstwo o niczym.
Co gorsza, na TikToku postępuje facebookizacja – pojawiły się nawet odpowiedniki stron z „głębokimi cytatami na artystycznych zdjęciach”, tyle że złote myśli są umieszczane na tle wideo. Prawdziwym problemem są natomiast treści generowane przez farmy – streszczenia filmów, fragmenty seriali, czytane głosem robota historyjki „z życia wzięte” z Reddita czy Twittera. Żeby jeszcze bardziej pobudzić mózgi odbiorców, dzieli się ekran. Na górze leci skecz z „Family Guy”, a na dole kolorowa kulka ze smartfonowej gry o kolorowej kulce pokonuje kolejne przeszkody; w tle ktoś skacze po przeszkodach z „Minecrafta”, a robot czyta historię o zdradzanym mężu; przeglądowi tweetów towarzyszy nagranie z GTA V albo „Subway Surfers”. Przedziwne kolaże sklecone z artefaktów kultury cyfrowej, śmieciowe rzeźby niczym z powieści Williama Gibsona.
Wolny ptak
W ostatnim czasie sporo emocji budzi przejęcie Twittera przez Elona Muska – człowieka, który stał się memem. Współwłaściciel Tesli i SpaceX dołączył do grona celebrytów, którym powinno się odciąć dostęp do sieci, ale jego wpływ na rzeczywistość może być przeogromny. O tym, jakie są prawdziwe i długofalowe motywacje Muska, powstało wiele hipotez. Czy chodzi tylko o kaprys miliardera w kryzysie wieku średniego, próbę zbudowania megabiznesu na miarę chińskiego WeChata, czy to element jego szalonego pomysłu na zbawienie świata (obok kolonizacji Marsa)? Nieważne, jaką odpowiedź znajdą muskolodzy, na razie platforma zaczęła przypominać krainę z ostatniego „Mad Maxa” – pan i władca zarządzający zasobami podejmuje nieprzemyślane decyzje napędzane swoim ego. Zapowiedział „wolność słowa” i „powrót komedii”, a teraz banuje konta, które się z niego nabijają.
Niektórzy postanowili przenieść się na inne platformy (np. opartego na otwartej i rozproszonej architekturze Mastadonta), ale każdy taki exodus powoduje zniszczenie zbudowanej uprzednio społeczności. O tym, że nie można jej odbudować, świadczy przykład blip.pl – polskiego odpowiednika Twittera. Po zamknięciu platformy (zabrakło pomysłu na monetyzację) powstał jej klon, ale przeniosła się na niego jedynie część dotychczasowych użytkowników. Warto przy tym pamiętać, że patrząc na Twittera z perspektywy Polski czy nawet Stanów Zjednoczonych, nie zawsze dostrzegamy, jak jest używany w innych częściach świata. Jego ewentualny upadek (do czego mogą doprowadzić histeryczne decyzje Muska) może zniszczyć sieciowe struktury w krajach, które potrzebują choć takiej namiastki wolności słowa – platformy, gdzie mogą mówić o swoich problemach przemilczanych w mediach głównego nurtu.
Wiek znużenia
Czy to, co się stało z Naszą Klasą (ktoś ją jeszcze pamięta?), stanie się z Facebookiem? Platforma Zuckerberga przypomina wymierające centrum handlowe. Zamiast łączyć ludzi, wzbudza irytację, podsuwając krótkie filmy wideo – a to tylko nieudana próba naśladowania TikToka bez zrozumienia, dlaczego TikTok w ogóle działa. Do tego są nietrafione reklamy. I farmy negatywnych emocji prowadzone przez duże podmioty medialne, z masowo produkowanymi tekstami o zerowej wartości dziennikarskiej, mającymi na celu jedynie nabijanie odsłon. To centrum handlowe jak ze „Świtu żywych trupów” – można się jeszcze w nim zabarykadować z grupą znajomych, ale koniec jest nieubłagany.
Jedyne, co mnie trzyma na Facebooku, to zapisane w archiwach wspomnienia. Muzeum i ruina w jednym. Raz w tygodniu wchodzę na Instagrama, żeby obejrzeć starannie wybrane treści od kilku ciekawych użytkowników – jego główna strona dawno została pożarta przez komercję i influencerów, którzy nie dali rady zaistnieć na TikToku. Witryna zamkniętego sklepu, pełna manekinów w zeszłorocznych ciuchach.
Ta socialmediowa apokalipsa pokazuje, jakie nudne i rozciągnięte w czasie są końce świata. Wszystko po prostu staje się coraz gorsze, a człowiek się przyzwyczaja. Nikt nawet nie zauważy, kiedy zgaśnie światło.