J.R.R. Tolkien – bez którego współczesna literatura fantasy byłaby zapewne nie do poznania – nie lubił alegorii. Pisał o tym otwarcie i z niechęcią odnosił się do prób odczytania „Władcy Pierścieni” jako będącego tak naprawdę o wojnach światowych, o cywilizacyjnym konflikcie, o czymś innym, niż sam tekst by wskazywał. Tolkien był mitografem, przynajmniej z założenia; jego intencją nie było wykorzystanie płaszczyka fantastyki, aby opowiedzieć o bliskiej rzeczywistości. Nie chcę tutaj wchodzić w rozważania, czy koniec końców udało mu się rzeczywiście alegorii uniknąć, ale wydaje mi się, że jestem w stanie sobie wyobrazić, skąd ta niechęć mogła się wziąć.
Kilka lat temu, kiedy można było jeszcze bez zażenowania lubić „Grę o tron”, mój ojciec, człowiek niechętny kulturze popularnej, nie mógł oderwać się od ekranu, śledząc na nim losy Starków i Lannisterów. Próbując jakoś usprawiedliwić swoje zainteresowanie typem tekstu, który powinien napawać go raczej wzniosłym obrzydzeniem, twierdził, że chociaż to fantasy o smokach i wojownikach, to jest to tak naprawdę serial o władzy i jej mechanizmach. Takie odczytanie, pozwalające traktować zewnętrzne oznaki gatunku jako będące niczym więcej jak tylko opakowaniem realnie znaczącej treści, to jeden z najprostszych sposobów, aby uczynić „podejrzane” treści strawnymi. Oczywiście, ostatnio nie jest to już tak potrzebne – minęły czasy, w których kultura geekowska kryła się po piwnicach, a osobom mającym się za posiadające jakikolwiek gust nie wypadało o niej rozmawiać. Nie zmienia to jednak faktu, że to właśnie poprzez potraktowanie jej tekstów jako alegorii najłatwiej oczyścić ją z jej niefortunnych powiązań z niskimi rejestrami kultury i przedstawić jako coś poważnego, zasługującego na dogłębną, krytyczną uwagę.
Z transpłciowością jest podobnie, jak zauważyła amerykańska literaturoznawczyni Emma Heaney. W istocie przedstawienia transpłciowości w kulturze mają tendencję do bycia z miejsca alegorycznymi: reprezentują zmieniające się porządki płciowe, odejście od świata natury, potęgę technologii albo polityczną rewolucję przeciwko zastanym reżimom seksualnym. Transpłciowość w kulturze – ale przecież też w polityce – rzadko dostaje szansę bycia (o) sobie samej. Ciąży na niej konieczność reprezentowania czegoś innego. I pod pewnymi względami dzieje się to z powodów podobnych do tych, które sprawiły, że mój ojciec musiał podkreślać, że „Gra o tron” nie jest o smokach, ale o władzy.
Wystarczy popatrzeć na to, co stało się z polską recepcją „Testo ćpuna” Paula B. Preciado, tekstu, który sam alegoryzuje transpłciowość jako metodę zwalczania istniejącego porządku płciowego. W dyskusjach na temat tej książki, w których miałam możliwość uczestniczyć, sama kategorią „trans” pojawiała się jednak bardzo rzadko – jakby ciekawsze i ważniejsze było mówienie o ćpuństwie, o nowoczesności, o kapitalizmie.
Sama, kiedy mówię, że zajmuję się transpłciowością właśnie, akademicko czy eseistycznie, regularnie słyszę, że jest to być może ciekawe, ale powinno zostać potraktowane jako odskocznia do szerszego, krytycznego namysłu. Jakby w próbach analizy i namysłu nad życiem osób trans wartościowe było tylko to, co może ono powiedzieć o społeczeństwie, o relacjach, o wszystkich tych Dużych Ważnych Sprawach.
To wszystko razem sprawia, że tak bardzo lubię fantastykę o transach.
Cesarz/owa?
„Ta, która stała się słońcem” Shelley Parker-Chan to książka, którą najłatwiej można zaklasyfikować do gatunku historical fantasy, fantastyki historycznej (której modelowym przykładem w Polsce byłaby „Trylogia śląska” Andrzeja Sapkowskiego). Jest osadzona w Chinach, w okresie przejściowym między mongolską dynastią Yuan a dynastią Ming rdzennych Hanów – i właśnie to przechodzenie między dynastiami jest osią jej fabuły. Bohaterem jest Zhu Chongba, przyszły cesarz Hongwu, z pochodzenia chłop, któremu pisane było zostać odnowicielem Chin. Rzecz jednak w tym, że w powieści Parker-Chan Chongba urodził się jako kobieta.
Bezimienna dziewczyna z głodującej rodziny dowiaduje się od wieszcza, że jej brat ma przed sobą wielkie cesarskie przeznaczenie. Jej zaś nie czeka żadna przyszłość: jako kobieta skazana jest na niepamięć, na osunięcie się w nicość. Ale – wbrew temu, czego się od niej oczekuje – nie chce się z tym pogodzić. Kiedy jej brat – któremu przecież przepowiedziany był cały świat – umiera, ona decyduje się ukraść jego imię, a przez to i jego los. W ten sposób staje się Zhu Chongbą.
„Ta, która stała się słońcem” nie jest jednak opowieścią o tym, że Hongwu była tak naprawdę kobietą. Płeć głównej bohaterki/bohatera jest płcią przechodnią, w procesie tranzycji narzuconym przez okoliczności: od buddyjskiego klasztoru, w którym Zhu Chongba dorasta, przez konieczność funkcjonowania jako mężczyzna, aby móc działać politycznie, aż po miłość do kobiety. Chociaż określenie „transpłciowość” nie pada w tekście, bardzo szybko staje się jasne, że to w tej optyce należy widzieć doświadczenia Zhu Chongby jako osoby nawigującej – niepewnie i z niemałym trudem – realia swojej „nowej” płci. Jego perspektywa jest po prostu transmęska, często w bardzo współczesny sposób. Kobiecość to przestrzeń, od której ciągle ucieka, nawet jeśli jej jakoś pożąda; to coś, co kiedyś go wiązało, a od czego w trakcie pogoni za swoim przeznaczeniem próbuje się ciągle uwolnić.
Płciowe problemy Zhu Chongby są z kolei w powieści kontrastowane z losami drugiego przechodnio upłciowionego bohatera Parker-Chan: Ouyanga, generała eunucha. Ouyang, wykastrowany za przewiny rodziny, oscyluje na granicy męskości, której nigdy nie będzie mógł osiągnąć, ale z którą nie przestaje się identyfikować i której nie przestaje pragnąć (również dosłownie – kocha mężczyzn). Jego ciało go zdradza, jest źródłem – znowu współczesna terminologia aż się sama nasuwa – głębokiej dysforii; jego doświadczenie płci jest doświadczeniem niedostatku i zazdrości. Nie ma raczej wątpliwości, że Ouyang również jest trans. Reprezentuje po prostu inny aspekt doświadczenia trans męskości niż Zhu Chongba.
Oczywiście, płciowe problemy obu bohaterów nie są głównym przedmiotem „Tej, która stała się słońcem”. To powieść fantasy w pełnym tego słowa znaczeniu, wypełniona bitwami, brutalnymi politycznymi intrygami, romansami i – żeby nie było wątpliwości – interwencjami świata nadprzyrodzonego. Świetnym przykładem jest tutaj mandat niebios – który u Parker-Chan nie jest abstrakcyjną, polityczną koncepcją, ale magicznym ogniem w rękach tych, którzy się nim cieszą. A jednak wszystkie te wielkie wydarzenia stanowią w powieści raczej tło dla bardzo osobistej, intymnej narracji o byciu trans w trudnych, chaotycznych czasach.
W tym też tkwi cały dowcip: zamiast alegoryzować transpłciowość, aby powiedzieć coś o „ważnych sprawach”, Parker-Chen wykorzystuje historycznie kluczowy moment oraz konwencję literatury fantasy, aby powiedzieć coś o byciu trans – aby takie życie uczynić przewodnim tematem. „Ta, która stała się słońcem” nie jest pod tym względem wyjątkiem.
Achilles była kobietą
Słowo „trans” nie pada również we „Wrath Goddess Sing” Mayi Deane, chociaż jest to książka jeszcze bardziej otwarcie niż dzieło Parker-Chen poświęcona transpłciowości – a konkretnie trans kobiecości.
Deane wychodzi od znanego epizodu mitologicznego – pobytu Achillesa na wyspie Skyros, gdzie w kobiecym przebraniu ukrywał się przed wezwaniem pod mury Troi. Deane natychmiast jednak wywraca ten kontekst. Jej Achilles to trans dziewczyna uciekająca przed przemocowym ojcem i znajdująca schronienie między kallai – transpłciowymi kapłankami Afrodyty mającymi swoje sanktuarium na Skyros. Kiedy udaje się wreszcie na wojnę trojańską, to nie dlatego, że zmyślnemu Odysowi udało się wyłuskać jej prawdziwie męską naturę, lecz za sprawą interwencji Ateny, która przemienia ciało Achilles w ciało „prawdziwej” kobiety. Dopiero wtedy decyduje się ona dołączyć do reszty Myrmidonów – otwarcie jako córka i wojowniczka.
„Wrath Goddess Sing” jest więc z jednej strony przepowiedzeniem „Iliady”. To powieść wpisująca się w długą tradycję opowiadania eposu homeryckiego od innej strony, z innej perspektywy – chociażby feministycznej. Ale chociaż Deane niewątpliwie dysponuje niebywałą, dogłębną wiedzą na temat epoki i realiów basenu Morza Egejskiego, to nie sili się na historyczną spekulację; przynajmniej nie do końca. Losy Achilles, które śledzi, są opowieścią o trans kobiecości takiej, jaką znamy dzisiaj: o trudach tranzycji, o specyfice kultury trans kobiet, z tym, co w niej i piękne, i frustrujące, o sojusznictwie cis-trans i o rodzinie, tak z krwi, jak i z wyboru. Najmniej Deane poświęca miejsca transfobii – chociaż oczywiście pisze też o niej. Jej Achilles nie jest jednak zapłakaną ofiarą społecznej przemocy, ale wciąż Achilles, której gniew wstrząsa ziemią.
Nie będę ukrywać – kocham „Wrath Goddess Sing”. To przepiękna książka, która dotyka doświadczenia trans kobiecości lepiej niż gros tekstów mówiących o niej sucho i wprost. Chociażby sam fakt rozdarcia Achilles, wspaniałej wojowniczki, która wciąż niepokoi się tym, czy jej upodobanie do włóczni i miecza nie sprawia, że wypada nieco zbyt męsko – to tak znajome, chociaż raczej jako metafora. Są też we „Wrath Goddess Sing” sceny, które fantastycznie dotykają problemu z trans kobiecym siostrzeństwem – ukazują jego ciemną stronę, zazdrość, którą często podszyta jest miłość między trans kobietami na różnych etapach tranzycji, jak i tak typową wśród znanych mi trans dziewczyn tendencję do lekkiego egotyzmu i przekonania, że nasze problemy i bóle serca są wyjątkowe.
A wszystko to – raz jeszcze – na tle wciągającej opowieści o czynach bogów i mężów, utrzymanej jak najbardziej w konwencji fantastyki. „Wrath Goddess Sing” nie jest w żaden sposób naznaczone aspiracjami ku „poważnym” ramom tego, jak powinno opowiadać się mitologię. Ostatnie rozdziały mają więcej wspólnego z japońskim anime niż ekspresją feministycznego opowiadania eposu jeszcze raz. I to też, nie mam wątpliwości, jest piękne i bliskie kulturze trans kobiet, którą znam.
Ważne sprawy
Wrócę na moment do kwestii, od której zaczęłam. Jeśli zdaniem niektórych moja praca nad transpłciowością może stanowić dobry punkt wyjścia do rozważań o Ważnych Sprawach, to kryje się pod tym przekonanie, że rzeczone Ważne Sprawy są jakoś uniwersalnie ważne, w przeciwieństwie do doświadczenia bycia trans, które łatwo posądzić o niszowość i partykularność. Jest w tym coś zdroworozsądkowego – Płeć z dużej litery to kwestia dotycząca losów rodziny ludzkiej jako takiej. Transpłciowość, rozumiana jako konkretna, historycznie i społecznie uwarunkowana forma organizacji doświadczenia płci, to fenomen wąski, swoim chronologicznym zakresem niesięgający głębiej niż ostatnie półtorej stulecia. Jasne, można taką opozycję spokojnie rozmontować, wskazując zarówno na historyczność samej kategorii „płci”, jak i na to, że transpłciowe życie nie jest tożsame z kategorią „transpłciowości”, stanowiącą jedynie pewne określenie na przeżywanie przechodniości płci. Ale nie w tym rzecz.
„Ta, która stała się słońcem” czy „Wrath Goddess Sing” nie przystają w ogóle na logikę, w której transpłciowość wymaga swojego uzasadnienia jako temat wystarczająco szeroki, aby można było się na nim skupiać. Obie te powieści – oraz szerzej, transpłciowa literatura fantasy jako taka – wychodzą z założenia, że o byciu trans można pisać, a nie tylko wykorzystywać je jako szlak prowadzący do jakiegoś istotniejszego punktu, czymkolwiek by on nie był – chociażby i zagładą zachodniej cywilizacji.
Przy okazji autorki tych powieści wskazują, że można napisać powieści w oczywisty sposób będące o transpłciowości – nie bez powodu „Ta, która stała się słońcem” była nominowana w tym roku do nagrody Lambda w kategorii „transgender fiction” – jednocześnie wychodząc poza stosunkowo wąskie historyczne i geograficzne usytuowanie tej kategorii. Nie jest to koniecznie próba uniwersalizacji czy udowadniania czytelnikom, że osoby trans – tak jak rozumieją się one dzisiaj – zawsze istniały. Pomaga w tym konwencja fantasy, wprowadzająca konieczny element dystansu i kostiumowości. Chiny w „Tej, która stała się słońcem” czy przedmurza Troi z „Wrath Goddess Sing” nie są reprezentacjami „prawdziwej” historii. To scenografia, oddana z niemałym kunsztem i troską o szczegóły, ale koniec końców podporządkowana wymogom czegoś innego niż historyczny weryzm. Nie podejrzewam, żeby Maya Deane rzeczywiście sugerowała, że zaginione zioło sylfionu było wypełnione naturalnym estrogenem, ale trans kobiety we „Wrath Goddess Sing” stosują je jako rodzaj terapii hormonalnej, ponieważ ta książka jest o nich, a nie o Morzu Egejskim epoki mykeńskiej. Chodzi po prostu o to, że trudno (chociaż oczywiście nie jest to niemożliwe!) napisać alegorię współczesnego doświadczenia bycia trans i nie wspomnieć przy okazji o hormonach. (Opowieści o przednowożytnych formach terapii hormonalnej, którymi podobno pomagali sobie nasi przodkowie i nasze przodkinie, stanowią stały element historycznego folkloru kultur trans. I chociaż wątpię, żeby rzeczywiście scytyjskie trans kapłanki tysiące lat temu piły mocz ciężarnych klaczy jako źródło estrogenu, to warto takie wyobrażenia zachować, chociażby w szufladzie z historiami alternatywnymi).
Ale jest w tym coś jeszcze, ostatni drobny chichot pisania o życiu trans bez słowa „trans”. „Ta, która stała się słońcem – powtórzę: powieść nominowana do nagrody dla literatury LGBT+ – ukazuje się w Polsce nakładem wydawnictwa Fabryka Słów, znanego i zasłużonego domu wydawniczego, który onegdaj zasłynął wypromowaniem szeregu rodzimych autorów fantastyki. To, co ich łączyło – i to, co w rezultacie stało się reputacją, która przylgnęła do Fabryki Słów – to ekstremalny konserwatyzm, w tym też obyczajowy. Pamiętam czytanie jeszcze w latach nastoletnich publikowanych przez to wydawnictwo tekstów, w których feminazistki i geje gonią po ulicach miast dobrych białych cis mężczyzn. Może więc nieprzypadkowo słowo „trans” nie pada nie tylko w powieści, ale również w opisie wydawniczym. Wątpię, żeby decyzja o publikacji została podjęta na ślepo, ale jest uderzające, jak można zareklamować tę pozycję, słowem nie wspominając, o czym ona jest. To zaleta i słabość fantastycznych alegorii życia trans.