Pierwszą rzeczą, której czytelnik dowiaduje się na temat Kiary, bohaterki „Śladów nocy” Leili Mottley, jest to, że basen przed jej mieszkaniem jest wypełniony psimi fekaliami, a właściciel budynku nigdy go nie czyści. Ani Kiara, ani jej brat, ani nikt z jej otoczenia nie mieli okazji nauczyć się pływać ani choćby nacieszyć się zabawą w wodzie. Zasyfiony basen nie jest ani luksusem, ani źródłem przyjemności, a tylko odrażającym symbolem wszystkich niespełnionych, niemożliwych marzeń biednych czarnych z Oakland. To też cała powieść w pigułce.
Kiara jest samotną nastolatką, ledwo wiążącą koniec z końcem; jej ojciec jest od dawna martwy, a matka siedzi w więzieniu. Z całej rodziny pozostał jej tylko brat, który nie chce pracować, ponieważ marzy mu się podążenie śladem wuja i zostanie raperem; to właśnie na te marzenia, czynsz i jedzenie pracuje Kiara. Już od początku ogrom nieszczęść, które na nią spadają, przytłacza i faktycznie jest w „Śladach nocy” coś duszącego. Kiara ma nadzieje, marzenia, głód życia – ale momenty, w których to wszystko wydaje się osiągalne, nie trwają długo. Rzeczywistość najpierw zabija jakiekolwiek plany na przyszłość, potem zabiera się za ciało. A to dopiero początek.
Zwyczajna opowieść
Przemoc, szczególnie taka, jakiej doświadczają wykluczone, zmarginalizowane społeczności, jest kłopotliwym tematem. Cierpienie słabych to w końcu niezwykle apetyczny towar, zawsze nadający się do przekształcenia w moralitet czy inną opowieść o upadku wartości i rozkładzie ludzkiej godności. To właśnie opisuje termin misery porn, pornografia nieszczęścia, opisujący próby wyciskania łez przy pomocy widoku cudzego cierpienia. To eksploatacja biedy i słabości w celu przekształcenia ich w sentymentalny przedmiot emocjonalnych porywów tych, którzy ani biedy, ani słabości nigdy nie doświadczyli (przynajmniej nie w tym samym stopniu). Jako gatunek ma on niebywale długą historię i jest namiętnie praktykowany w literaturze, dziennikarstwie, w apelach o datki i obrzydliwych pseudodokumentach traktujących wyprawy „do nędzy” jak wizytę w ludzkim zoo.
Czytając „Ślady nocy”, wciąż zastanawiałam się, czy książkę Mottley można zakwalifikować do kategorii pornografii nieszczęścia. Kiara nie tylko jest porzucona przez (prawie) wszystkich; desperackie próby utrzymania siebie i bliskich prowadzą ją w stronę podjęcia pracy seksualnej – a to kończy się wpadnięciem w najgorsze ręce, jakie tylko mogą dotknąć czarnego ciała: te należące do policji. Kiara staje się kolejną z ofiar seksualnej przemocy, której policjanci, panowie jej życia i śmierci, dopuszczają się do woli. Ze strony na stronę staje się coraz mroczniej.
Leila Mottley, „Ślady nocy”. Przeł. Kaja Gucio, Muza, 352 strony, w księgarniach od kwietnia 2024
Ale jest w prozie Mottley coś, co sprawia, że chociaż jej książka balansuje na granicy pornografii, nigdy w nią nie popada. Rzecz nawet nie w tym, że wszystko jest oparte na faktach, że nie można doszukiwać się w jej narracji wyolbrzymień czy przekłamań. Chodzi raczej o to, że Mottley nie epatuje. Nie interesuje jej podkreślanie ogromu cierpienia, przeciwnie, razem z Kiarą czytelnik jest prowadzony przez rejony przytłumienia i wyparcia, przestrzenie, w których przetrwanie wymaga zamykania oczu i dysocjacji. Koszmar, który przeżywa bohaterka, nie jest niezwykły, ale dramatycznie zwyczajny. Wszystko, co przechodzi, to rodzaj kulturowego doświadczenia biednych, czarnych kobiet, żyjących w atmosferze patriarchatu i białej supremacji, zmuszonych dźwigać ciężar opiekuńczej pracy – bo jeśli one się jej nie podejmą, nikt tego nie zrobi.
Przy tym wszystkim rozczarowanie nadziejami na lepsze życie jest w „Śladach nocy” zaskakująco niewinne, pozbawione cynicznej podszewki. Kiara nie jest naiwna i dobrze rozumie rzeczywistość, w której się znajduje – ale nie przekłada się to na poczucie, że jest już od początku stracona. Mimo wszystko, gdzieś między kolejnymi małymi dramatami codzienności, wciąż czegoś pragnie.
Powieść lesbijska
Chociaż okładka polskiego wydania „Śladów nocy” zapowiada, że powieść ta zapewniła Mottley status najmłodszej autorki nominowanej do prestiżowego Bookera, to ciekawszy dla mnie jest fakt, że książka ta znalazła się również na liście nominacji do Lambdy w kategorii „najlepsza powieść lesbijska”.
Zasługuje to na podkreślenie, ponieważ to właśnie momenty relacji między kobietami – tak przyjaznych, jak i intymnych lub romantycznych – pozwalają zobaczyć drugą stronę „Śladów nocy”. Mottley zadedykowała swoją książkę „dziewczynom z Oakland” i chcę wierzyć, że uczyniła to nie po to, aby podkreślić ich cierpienie, ale raczej żeby pokazać, że jednak żyją. Chociaż miłość między kobietami zajmuje drugi plan – tematem przewodnim jest policyjna przemoc – to właśnie w niej dojrzeć można witalistyczną strunę, bez której „Ślady nocy” osunęłyby się w bolesne, ale płytkie epatowanie koszmarem. Nie chcę przez to powiedzieć, że według Mottley safizm zbawia. Jest raczej przykładem innej wielkiej afroamerykańskiej tradycji: ucieczki, czyli sztuki wymykania się z krainy rządzonej śmiercią. Wymykania się, ale nie wymknięcia: ucieczka nie znajduje końca. Nie musi: dopóki trwa bieg, wciąż jest jeszcze życie.
Mimo wszystko
„Ślady nocy” nie są przyjemną lekturą; nie podnoszą na duchu, ale też trudno odczytać je jako wezwanie do rzucenia się na ratunek „dziewczynom z Oakland”. Bezpretensjonalna, pozbawiona zbędnych sentymentów proza Mottley nie pozostawia złudzeń co do tego, że marzenia o ratowaniu czarnych są czymś więcej jak tylko kolejną opowieścią o własnej dobroci, którą ci na wyższych szczeblach społecznej hierarchii sami się mamią.
Ale Kiara, koniec końców, nie potrzebuje też ratunku; nie dlatego, że jej sytuacja dramatycznie się poprawia, nie dlatego, że potrafi sama wyciągnąć się z bagna, którym jest jej świat. Nikt nie musi jej zbawiać, bo chociaż żyje w syfie, materialnym i duchowym, chociaż się w nim nurza, to nie niszczy to jej podmiotowości. Życie jest mimo wszystko jej i – jak podkreśla Mottley w posłowiu do angielskiego wydania swojej książki – chociaż tkwi w okolicznościach prawie niemożliwych do przetrwania, wciąż potrafi się cieszyć i kochać. I nie jest to wcale pocieszenie, ale bardzo zwyczajny fakt.