Trans i pół kłamstwa
fot. Karollyne Hubert / Unsplash

25 minut czytania

/ Literatura

Trans i pół kłamstwa

J. Szpilka

„Trans i pół, bejbi” Torrey Peters to mistrzowsko napisane czytadło, na przemian wyciskające łzy i śmiech, wzruszające i głęboko złośliwe. Ale siła tej powieści tkwi gdzie indziej: do melodramatycznych rozterek klasy średniej dopuszcza również trans dziewczyny

Jeszcze 6 minut czytania

„Trans i pół, bejbi” Torrey Peters jest przykładem literatury transkobiecej. Nie literatury poświęconej transpłciowości ani literatury autorstwa osoby trans (chociaż oczywiście jest też tym i tym), ale właśnie literatury transkobiecej. A trans kobiety po pierwsze, są nałogowymi kłamczyniami, po drugie, to ciągłe łgarstwo jest ogromnie męczące, a po trzecie, transkobieca literatura jest rezultatem tego zmęczenia.

Może to brzmieć jak prowokacja – i pewnie trochę nią jest – ale te trzy powyższe tezy wygłaszam zupełnie szczerze, przynajmniej na tyle, na ile jestem do tego, jako nałogowa kłamczyni, zdolna. Trans kobiety rzeczywiście, w swojej masie, nieustannie łgają. W moim przypadku jest to ciągłe, chorobliwe udawanie cisfaceta – jestem w tym niezła! Znaczna część osób, które mnie zna – niektóre nawet bardzo blisko – nie ma pojęcia, że tak naprawdę to jestem kobietą. Jako że bycie facetem, a szczególnie cisfacetem, jest zasadniczo dość wygodne, to często nie wyprowadzam ich z błędu, ba, zdarza mi się nawet świadomie podtrzymywać tę szaradę. Nie jestem pod tym względem wyjątkowa. Ten rodzaj oszustwa uprawia wiele trans kobiet – nie zawsze tak zapamiętale, ale większości z nas zdarzają się momenty, w których po prostu łatwiej jest skłamać na temat swojej płci.

To tylko wierzchołek góry transkobiecych kłamstw. Jeśli nie udajemy płci, to łgamy na temat swojej seksualności (ileż trans lesbijek zapamiętale musiało i wciąż musi przekonywać lekarzy, że są tak naprawdę heteryczkami, którym marzy się jedynie małżeński cis-penis!), swoich potrzeb, marzeń, rodziny, okoliczności urodzenia, zainteresowań albo tego, co rzeczywiście czujemy względem osób cis. Lista jest na tyle długa, że trudno byłoby wskazać jakieś przestrzenie życiowe, w których jesteśmy stale i niezawodnie szczere.

Torrey Peters, „Trans i pół, bejbi”. Przeł. Aga Zano, W.A.B., 432 strony, w księgarniach od maja 2022Torrey Peters, „Trans i pół, bejbi”. Przeł. Aga Zano, W.A.B., 432 strony, w księgarniach od maja 2022Nie uważam, żeby było w tym cokolwiek zdrożnego. Trans kobiety są nałogowymi kłamczyniami nie dlatego, że sprawia nam to jakiś rodzaj szczególnej przyjemności, ale ponieważ jest to niezbędne dla naszego przetrwania. Świat, lekko mówiąc, nie lubi transkobiecości. Więcej: świat jest przeciwko niej. Niszczycielska transfobia otacza nas i jesteśmy zmuszone z nią żyć. Amerykański teoretyk Eric Stanley określa to jako „atmosferę przemocy” – podstawową dla nowoczesności nienawiść względem widocznej płciowej różnicy, której zasadniczą manifestacją jest próba jej fizycznego wymazania. Nie chcę wchodzić tutaj w omawianie długiej i ponurej historii tej przemocy. Dość powiedzieć, że wciąż kłamię, że jestem facetem, ponieważ gdybym spróbowała być na temat swojej płci szczera, dostępne mi możliwości życiowe uległyby znacznemu zawężeniu – albo dostałabym w pysk na ulicy. To trochę to samo. A i tak moja sytuacja jako białej Europejki z klasy średniej, mieszkającej w wielkim mieście, w którym połowa kawiarni szczyci się tęczowymi flagami w witrynach, jest dość komfortowa.

Transkobiece kłamstwa są strategią przetrwania, metodą na poradzenie sobie z tym, że dla wielu ludzi samo nasze istnienie jest nieznośne i domaga się korekty (co jest tylko ładnym określeniem na wyniszczenie). Kłamiemy, ponieważ, wbrew częstym deklaracjom, nasza szczerość nie jest mile widziana. Śpieszę dodać, że nie chodzi mi tutaj wyłącznie o otwarcie uprzedzone, transfobiczne elaboraty reakcyjnych prawicowców albo nie mniej wściekłą nienawiść żywioną wobec nas przez pewien rodzaj feministek. To znacznie szerszy fenomen. Z punktu widzenia cisspołeczeństwa transkobiecość znacznie lepiej brzmi w teorii, niż wygląda w praktyce. Innymi słowy, kiedy założę sukienkę, to wiem, od kogo nigdy nie usłyszę, że jest mi w niej do twarzy. Wiem też, że po prostu nie powinnam jej zakładać. Że tak będzie bezpieczniej i spokojniej.

Ale dość już tych transkobiecych smętów! Podejrzewam, że większość osób czytających ten tekst musiało się już kiedyś spotkać z takim wyłożeniem systemowej transfobii. To zupełnie zrozumiałe, że słuchanie o niej po raz kolejny może być nieznośnie wręcz nudne. To zresztą jeden jeszcze wymiar naszych kłamstw. Kiedy jesteśmy szczere, bardzo szybko robi się nieznośnie ponuro. Opowiadamy o tym, jak nam z byciem trans jest źle, nikt nie wie, co z tym zrobić, i wszyscy łapią doła – a to strasznie niezręczna sytuacja. Dlatego też często lepiej unikać tych tematów, uśmiechać się do kamery i ładnie (ale niezbyt wyzywająco!) występować na tle tęczowej flagi. Nawet jeśli chciałoby się raczej zrobić scenę. To dlatego ciągłe udawanie kogoś, kim się nie jest, potwornie męczy.

Nie jest wielką tajemnicą, że trans kobiety zupełnie inaczej rozmawiają o sobie w swoim własnym gronie niż wtedy, kiedy w dyskusji uczestniczą też osoby cis. Te ostatnie zazwyczaj albo nie rozumieją, albo też nie chcą zrozumieć tego, o co nam chodzi. To nie wyrzut, przynajmniej nie do końca. Stare porzekadło głosi, że syty głodnego nie zrozumie, i coś w tym jest. Transkobiecość to szeroki zbiór doświadczeń, dla których bardzo często po prostu brakuje języka. Dostępne nam terminy, takie jak „dysforia”, „zaburzenia identyfikacji płciowej”, „złe ciało” są w najlepszym razie nieprecyzyjne i mało komunikatywne, w najgorszym stereotypizujące i otwarcie szkodliwe. Dużo łatwiej znaleźć porozumienie wtedy, kiedy pewnych rzeczy nie trzeba tłumaczyć. Kiedy żart, że jest się transfemme butch bimbo, nie wymaga przypisu.

Niestety, taki język nie przechodzi. Nasz publiczny wizerunek jest wsparty nie na tym, co mówimy między sobą, ale na dekadach, jeśli nie stuleciach, naszych koniecznych kłamstw. Nawet najlepiej nam życzące osoby sojusznicze nauczyły się właśnie tych fałszów, wypełniających popularną kulturę, wiedzę fachową, a często nawet aktywizm. To za ich pomocą zostałyśmy oswojone, a przebywanie w naszym towarzystwie stało się komfortowe.

Standardowym przykładem jest tutaj narracja o byciu „uwięzionym w złym ciele”, czyniącym z życia trans kobiet rodzaj dramatu, który może zostać rozwiązany dzięki łasce aparatu władzy administracyjnej i lekarzy, którzy za pomocą hormonów i skalpeli zdolni są wydobyć „dobre” (albo przynajmniej do „dobrego” podobne) ciało z tego więzienia mięsa i narządów, w którym dotychczas żyłyśmy. Szczęśliwie, jest to sposób myślenia już na wychodnym i znaczna część cissojuszników spieszy, aby powiedzieć, że „to nie tak”, że „osoby trans mogą czuć się dobrze we własnym ciele, jakie by ono nie było”.

Wciąż jednak jest tysiąc rzeczy, których nie możemy powiedzieć o sobie publicznie, żeby przypadkiem nie wykroczyć poza nieznośnie wąskie ramy tolerancji, które są nam oferowane. Nie mogę sobie pozwolić na otwarte powiedzenie, że moja kobiecość ma w sobie wiele z BDSM, że widzę ją w gorsecie, lateksie i tym, co tak ładnie zwie się „pozycją przyjmującą”. Gdybym to – nie daj Boże! – zrobiła, to od razu podniosłoby się larum, że ot, kolejna trans kobieta okazała się niczym więcej niż tylko obleśnym fetyszystą. Być może jakaś dobrze wykształcona osoba z widowni wytoczyłaby ciężką teoretyczną artylerię, przywołując pojęcie „autogynefilii” i z rozmowy o mojej kobiecości (albo o mojej frustrującej nieumiejętności jej zamieszkania) zrobiłaby się kolejna awantura na temat tego, czy trans kobiety są zagrożeniem dla społeczeństwa. (Jeśli społeczeństwo rozumieć jako oparte na fundamentalnej cisnormatywności, to oczywiście, że są – i chyba dobrze).

Dlatego też rozmowy o lateksie i gorsetach ograniczam raczej do wąskiego grona znajomych osób trans femme, którym nie tylko nie muszę wiele tłumaczyć, ale też, co chyba ważniejsze, przed którymi nie muszę się tłumaczyć z siebie. Trudno jest dobrze opisać ogrom ulgi, którą odczuwa się wtedy, kiedy można mówić o sobie, swoich marzeniach, o swoim wstydzie i przyjemności, bez nieustannego brania pod uwagę tego, jak dobrze wpisuje się to w kanon koniecznych transkobiecych kłamstw. Ale też – powoli zaczynam wracać do Torrey Peters – jak bardzo czasami boli to, że nie można tak głośniej. Tutaj właśnie w sukurs przychodzi literatura. Bo, jak powszechnie wiadomo, poetki grzeszą lżej.

Nevada

„Dusi mnie. Rzeczywiście mnie dusi, jej palce wokół mojego gardła miażdżą moją tchawicę i nie mogę oddychać”, myśli Maria. Rzeczywiście nie może oddychać, ale też się w to wczuć. Kiedyś to było wszystko nowe, kiedyś potrafiła być równie napalona na bycie podduszaną jak Steph na podduszanie jej, ale teraz mają wspólne mieszkanie – mają kota i niezłe oświetlenie – a Maria nie jest w stanie zdobyć się na drgnięcie.

Imogen Binnie, „Nevada”. Topside Press (Stany Zjednoczone), 2013Imogen Binnie, „Nevada”. Topside Press (Stany Zjednoczone), 2013To pierwsze zdania z „Nevady” Imogen Binnie. Odkrycie Marii, że nie potrafi nawet udawać, że wciąż kręcą ją sadomasochistyczne zabawy z jej dziewczyną, jest zaledwie początkiem autodestrukcyjnej spirali, w którą wpada. W jej trakcie dewastuje życie własne i swoich nielicznych bliskich. Maria jest też oczywiście trans kobietą; katastrofy, w które się pakuje, mają typowo transkobiece zaplecze. Biorą się z parszywych relacji, z seksualnego rozczarowania, z trudności w znalezieniu pracy, z niezaleczonej depresji i ostrego poczucia bycia niewartą miłości, płynącego z bycia trans. Tak wiele z tego dobrze znamy, tak rzadko mówimy o tym otwarcie i bez wstydu. Stąd też siła „Nevady”. To powieść uparcie osadzona w transkobiecej prozie życia, w naszych (specyficznie naszych, dodajmy: zachodnich, białych, wielkomiejskich) problemach, bólach, w naszych smutkach i drobnych przyjemnościach. Tekst ten jest momentami wręcz dydaktyczny, ale nie dlatego, że tłumaczy komukolwiek, czym jest transpłciowość. Znaleźć w nim można zamiast tego bardzo użyteczne porady dotyczące depilacji twarzy i ułatwiającego passing makijażu (brokat odwraca uwagę!).

„Nevada” ukazała się w 2013 roku. Binnie wielokrotnie podkreślała, że jej celem było napisanie tekstu, który będzie zrozumiały tylko dla innych trans kobiet. Chyba jej się to udało. „Nevada” zebrała średnie recenzje, ale nie znam anglojęzycznej trans kobiety z mojego pokolenia, która by przynajmniej o niej nie słyszała. Inna trans kobieta, MacKenzie Wark, określiła z kolei „Nevadę” symbolicznym punktem zwrotnym w historii literatury pisanej przez osoby trans.

Oczywiście, takie pisarstwo ma dużo dłuższą historię, ale do niedawna pozostawało zdominowane przez bodajże najbardziej świadomie kłamliwy gatunek, czyli transautobiografie – teksty mające swoje źródło w oczekiwaniu medycznych i prawnych gatekeeperów, że pragnące tranzycji osoby będą w stanie wypowiedzieć swoje doświadczenia i przeżycia w sposób nie tylko zrozumiały dla „normalnego społeczeństwa”, ale też jakoś dla niego atrakcyjny. Jasne, zapewne Binnie nie mogłaby napisać „Nevady”, gdyby nie droga wytyczona wcześniej przez Jan Morris albo Claudine Griggs. Ale co z tego? Transautobiografie są w swojej masie opowieściami o tranzycji, których narracyjny łuk wyznaczany jest przez przebieg przechodzenia „między płciami”, a jakiś rodzaj medycznej korekty płci stanowi jego kulminację. Ładnie pokazują cierpienia osoby trans skupione wokół tego, że jest trans; faktycznie są więc o transpłciowości. Jest na to znaczne zapotrzebowanie. Na tyłach okładek tego typu publikacji często znaleźć można zapewniania, że są to teksty, z których wiele można nauczyć się o płci.

opublikowanym w 2015 roku eseju kanadyjska autorka Casey Plett ostro skrytykowała to, co określiła jako gender novel, „powieść o płci”, przez co rozumie powieści oparte na schematach transpłciowych biografii, ale pisane głównie przez cispłciowych autorów (jako przykłady wymienia „Annabel” Kathleen Winter czy „Middlesex” Jeffreya Eugenidesa). Sednem jej krytyki jest to, że w tekstach tych nie ma miejsca na wewnętrzne życie osób trans wykraczające poza ich pragnienie „zmiany płci” oraz transfobiczny opór, z którym się spotykają. Zestawiając „powieść o płci” ze świeżo wtedy wydaną „Nevadą” albo „I’ve Got a Time Bomb” Sybil Lamb, Plett kończy swój wywód słowami: „Fakt, że osoby trans są również czytelnikami, a nie tylko postaciami, znika z pola widzenia. A nasze życie przecież trwa: zwyczajne, piękne, w niczym niepodobne do jezusowego, pełne wszelkiego rodzaju marzeń”.

To żywioł transkobiecej literatury. Literatury, którą MacKenzie Wark określiła jako pisaną przez „dziewczyny takie jak my” – dla dziewczyn takich jak my. To nasze rozmowy, marzenia, fantazje – w tym seksualne – wszystko to, o czym tak dobrze wiemy, a o czym tak często musimy kłamać, budują tę literaturę. Nie oznacza to wcale trzymania się realistycznej konwencji – przeciwnie, znaczna część transkobiecych książek to horrory, fantastyka, science fiction, ale też pornografia t4t (trans for trans, co slangowo opisuje między innymi osoby trans szukające związków z innymi transami), o której wciąż za mało się mówi. Łączy je to, że pozwalają nam mówić szczerze o nas samych, nawet jeśli za pośrednictwem fantastycznych alegorii albo krzykliwie barwnej konwencji melodramatu.

Wspólne sprawy

„Trans i pół, bejbi” to opowieść o trzech osobach. Katrina i Reese to kobiety – pierwsza cis, druga trans. Ames z kolei kiedyś był Amy i nie da się wykluczyć, że w przyszłości znowu nią będzie. Jego/jej detranzycja jest potraktowana przez Peters przedmiotowo i przedstawiona jako forma ucieczki, jeśli nie wręcz wyparcia. Można temu zarzucić nieczułość i uleganie stereotypom na temat samego doświadczenia detranzycji – wbrew angielskiemu tytułowi „Trans i pół, bejbi” ma tak naprawdę niewiele do powiedzenia na ten temat. Dlatego też pozwolę sobie, nieco spekulatywnie, mówić o bohaterkach Peters.

Łączy je skomplikowana plątanina romansów i starych relacji, której nie ma co tu za bardzo streszczać. Ważne jest to, że Katrina zachodzi z Amesem w niespodziewaną i raczej niechcianą ciążę, która otwiera przed wszystkimi trzema bohaterkami niemożliwe dotychczas perspektywy. Fabuła kręci się wokół pomysłu Amesa, aby on i Katrina wychowywali dziecko wspólnie z jego byłą, Reese, która zawsze chciała być matką. Jeśli to wszystko brzmi dość tandetnie, to tak powinno być. Peters określiła swój projekt jako próbę napisania transkobiecej powieści w konwencji opery mydlanej, pełnej niebezpiecznie banalnych romansów, złych miłosnych decyzji i emocjonalnych zwrotów akcji.

„Trans i pół, bejbi” to również bodajże największy sukces, jaki transkobieca literatura zdołała odnieść w przebijaniu się do mainstreamu, o czym zresztą świadczy fakt, że powieść ta doczekała się polskiego tłumaczenia. O ile dotychczas transkobieca literatura pozostawała raczej niszowa i cieszyła się sukcesami w alternatywnych obiegach, to w 2020 roku nazwisko Peters było na ustach wszystkich; jej książka stała się wydarzeniem.

Wystrzegałabym się tutaj oskarżeń o uleganie cis gustom. Żeby nie było, „Trans i pół, bejbi” jest transkobiecą literaturą we wszystkich znaczeniach, które próbowałam opisać. Przy całej swojej melodramatyczności jest to powieść, która ze wspaniałą bezczelnością mówi o tym, jak to jest być trans kobietą. Z łatwością odnajdujemy tu siebie. Pamiętam, jak znajoma, z którą po raz pierwszy książkę tę czytałam, na długo zatrzymała się na stronach opisujących relację między byciem w społeczności trans i bywaniem na pogrzebach. Mnie w pamięć najbardziej zapadły opisy seksualnych przygód Reese i niebezpiecznych romansów, w które się wdawała dla podejrzanej i głęboko niefeministycznej przyjemności bycia fetyszyzowaną i przekształcaną w niemy obiekt cudzego pożądania. Podobne pochwały można znaleźć w krytycznej recepcji tekstu Peters, chociażby w wyśmienitym eseju Maxi Wallenhorst, w którym wskazała ona, jak świetnie opis dobrego seksu Ames/Amy z Reese wydobywa to, co partykularne dla transkobiecej seksualności. Nie ma wątpliwości, że „Trans i pół, bejbi” odgrywa rolę książki pisanej dla nas i o nas. Ale samo to nie zapewniłoby jej powodzenia, którym się cieszy.

Zbyt proste byłoby wskazywanie na kwestie warsztatowe. Książka Peters to mistrzowsko napisane czytadło, na przemian wyciskające łzy i śmiech, wzruszające i głęboko złośliwe. Ale siła jej przekazu tkwi gdzie indziej. Wydaje mi się, że chyba najtrafniej wskazała ją Grace Lavery (kolejna trans kobieta, co jasne!), która w recenzji dla „Guardiana” określiła książkę Peters jako przełomową, bo „pierwszą burżuazyjną powieść trans”. Dla Lavery fakt, że uzyskujemy wreszcie dostęp do konwencji komedii obyczajowej, że możemy pisać o perypetiach trans kobiet nie tylko na zupełnym marginesie społeczeństwa (jak w „Nevadzie” czy moim ukochanym „Summer Fun” Jeanne Thronton), stanowi realną zmianę.

Dlatego też tak istotna jest centralna metafora, którą posługuje się Peters: „problem «Seksu w wielkim mieście»”. Chodzi tutaj o szereg trudności pojawiających się przed kobietami wchodzącymi – w pewnych okolicznościach i w pewnym społecznym usytuowaniu – w wiek średni. Tym, co odróżnia „Trans i pół, bejbi” od ogromnego zakresu tekstów kultury podnoszących taką tematykę, jest to, że do tych melodramatycznych rozterek dopuszcza również dziewczyny takie jak my. Na ostatnich stronach Ames i Reese zastanawiają się, czy nie są właśnie pierwszym pokoleniem trans kobiet, dla których mieszczański wiek średni jest realną możliwością i realnym wyzwaniem, a nie tylko fantastycznym mirażem. Jasne, można by temu zarzucić pewien rodzaj klasowej nieczułości, można by wskazać, jak ogromnie uprzywilejowany jest świat bohaterek „Trans i pół, bejbi”. Ale to opera mydlana! Czy nie o to w niej chodzi? O wojerystyczne wejrzenie w sekretne uroki życia burżuazji?

Transpłciowość Ames i Reese jest ich własna. Nie istnieje na użytek metafory – Peters ze złośliwością podchodzi do fantazji Katriny na temat uczenia się o płci i queerowości od jej trans partnerek. Jest ich własnym problemem, źródłem cierpień i przyjemności; jest faktem życia, takim jak pozycja klasowa, wiek, zainteresowania i obsesje. „Trans i pół, bejbi” niewątpliwie spełnia wymóg Casey Plett, żeby pisać o trans kobietach zwyczajnie. Ta zwyczajność ma jednak jeszcze jedną właściwość, najbardziej niezwykłą.

Osią melodramatu w „Trans i pół, bejbi” jest to, jak bohaterki – dwie kobiety i jedna może – podchodzą do macierzyństwa. Łączy je potencjał tego, że będą wychowywać razem dziecko, oraz cały szereg lęków i nadziei, które się wokół tego skupiają. Potencjał ten łączy, ponieważ jest wspólny – nie należy on ani do cis-, ani do transpłciowości, nie jest wyłącznością żadnego rodzaju ciał i systemów reprodukcyjnych, ale wspólnym doświadczeniem kobiet po prostu. I w tym właśnie Peters jest zarówno najbliższa, jak i najdalsza koncepcji transkobiecej literatury jako próby wydobycia naszych potajemnych pogaduszek na wierzch. Cały model, który opisałam, opiera się bowiem na założeniu, że między doświadczeniami bycia trans a bycia cis tkwi różnica, której nie da się zanegować. Ale nie musi z tego wynikać, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. „Trans i pół, bejbi” jest o tym, co łączy osoby cis i trans. Nie o tym, czego osoby cis mogą się od transów nauczyć albo jak transy cisów potrzebują, ale o tym, że cała mnogość podziałów między nami nie jest absolutna, że doświadczenia płci, seksualności i rodziny mogą też być jakoś wspólne, bez jednoczesnego wymazywania całej ich odmienności.

W Polsce, czyli wszędzie

„Trans i pół, bejbi” to chyba najgłośniejszy przykład współczesnej transkobiecej literatury – i też jeden z najbardziej przystępnych. Czuć to, kiedy zestawi się go z bardziej egzotycznymi przykładami takiego pisarstwa jak chociażby autoteoretyczną, ketaminową spiralą „Trans Girl Suicide Museum” Hannah Baer, tekstem w połowie złożonym z instagramowych memów. Powieść Peters jest też znacznie bardziej otwarta na cispłciowego czytelnika niż książki moich ulubionych Plett albo Thronton. Daleko zaszłyśmy od czasów „Nevady”.

No i, w przeciwieństwie do tego wszystkiego, Peters jest po polsku. Ukazuje się u nas bez znacznej części tego zaplecza, bez historii i kontekstu transkobiecej literatury. Pod pewnymi względami przywodzi to na myśl uwagę Renaty Lis wygłoszoną z okazji polskiego wydania „Argonautów” Maggie Nelson, że są oni „opowieścią z kosmosu, która spada na polską głowę jak meteoryt (...) Bo w pewien sposób jest to książka o tym, co się u nas nie dokonało. O przegranych marzeniach: o nieziszczonej emancypacji, o zabetonowanych instytucjach społecznych, o niedosiężnej wolności i o nowej opowieści o nas samych, która więźnie w gardle, zanim jeszcze na dobre się zaczęła. Polscy argonauci na razie nie wypłyną na szerokie wody (...). Pozostaje im (nam) patrzeć, jak inni płyną po wzburzonym morzu w nieznane własnego życia”.

W podobne tony uderza również Aga Zano, autorka polskiego przekładu, podkreślając w posłowiu do polskiego wydania, z jak ogromnymi wyzwaniami i cierpieniami muszą radzić sobie osoby trans w Polsce, jak trudna jest ich sytuacja. Chociaż ma rację, to trochę rażą mnie takie słowa jako podsumowanie tekstu będącego afirmacją transowego życia. Pobrzmiewa w nich ckliwość, z którą często opisują nas osoby sojusznicze, jakby było coś uświęcającego w trudach naszego życia, jakby nie wolno było o nas mówić, przy okazji ich nie podkreślając. Dlatego też, jakkolwiek nie byłaby to kusząca perspektywa, nie chcę czytać tej powieści – niesłychanie amerykańskiej – tak, jak „tonący” patrzą na tych, którzy „płyną”. Można inaczej.

Chociaż „uniwersalizm” od jakiegoś czasu jest brzydkim słowem w humanistycznym słowniku, to jednak pociąga mnie myśl, że mam coś wspólnego z Reese lub Amesem, że żyję trochę ich życiem, że jest coś głęboko wspólnego w byciu trans kobietą, bez względu na to, czy w Stanach Zjednoczonych, czy w Polsce. Można temu zarzucić projekcje, zapatrzenie w Zachód, utratę z pola widzenia lokalnych, bardziej rodzimych historii transpłciowości. Wszystko okej. Ale…

Jednym z ciekawych fenomenów, z którymi zetknęłam się, jeżdżąc na zachodnie konferencje poświęcone teorii queer trans studies, jest to, jak często wspomina się na nich Polskę. Najczęściej występuje razem z Węgrami jako przykład represywnego, regresywnego antygenderyzmu. Wszyscy wiemy dlaczego. Ale łatwo przechodzi to w rodzaj (popularnego też i tutaj) wyobrażenia, że barwne, melodramatyczne transowe życie musi być gdzie indziej, że w Polsce to tylko walka, aktywizm i heroizm Stop Bzdurom. Że prawo do transkobiecej komedii obyczajowej musimy sobie dopiero wywalczyć. Coś w tym jest, ale to również kłamstwo.

W „Trans i pół, bejbi” zachwyca, jak bardzo znajomy jest to momentami tekst. Jak wiele jest w nim tego, co mamy tutaj, że w rozterkach Amesa/Amy czy randeczkach Reese widzimy siebie. Nie oznacza to, że jesteśmy na szerokich wodach, na które według Lis wypłynęła Nelson – być może nikt na nich nie jest, nigdzie. Ale daje to nadzieję, że można opowiadać o byciu trans kobietą w Polsce nie jako o byciu trans kobietą w Polsce, z całą nieznośną obsesją naszego miejsca i czasu. Że da się przedstawić bycie trans kobietą po prostu, mówiąc o nim z całym naszym zakłamaniem i z całą naszą szczerością. Z całym naszym życiem.

Godna pochwały jest pod tym względem decyzja tłumaczki, aby nie zaopatrywać tekstu w przypisy, nie tłumaczyć padających w tekście slangowych określeń czy konceptów. Celem, który sobie postawiła Zano, było oddanie realiów transkobiecego języka. Do minimum ograniczyła swoją kreatywność, a inspiracji szukała w istniejącym żargonie polskich osób trans (pytanie – których? nie jesteśmy przecież jednolitą społecznością). Nie jestem pewna, do jakiego stopnia próba ta okazuje się udana. Na pewno nie zgadzam się ze wszystkimi decyzjami – miejscami zbyt zmiękczają one tekst, łagodzą wydźwięk obelg, też tych, które trans kobiety kierują pod własnym adresem. Przede wszystkim dotyczy to słowa tranny, wielokrotnie powtarzającego się w tekście, a które w tłumaczeniu często traci swój okrutny, obelżywy wymiar. Z drugiej strony niewątpliwie należy się Zano uznanie za troskę stojącą za całym jej projektem oraz jego pionierskość. Niektóre jej wybory, jak chociażby przetłumaczenie baby transes jako „transiątka”, są świetne. Koniec końców, moje zastrzeżenia są trochę podszyte uprzedzeniem. Pewnie wolałabym, żeby tłumaczenie zrobiła jakaś trans dziewczyna.

Bez względu na jakość tłumaczenia „Trans i pół, bejbi” nie zmieni Polski ani tym bardziej świata. Nie podejrzewam, żeby miało rozbić tamę, za którą czai się kolejna transowa fala. Nie sądzę nawet, by mogła zmienić perspektywę tych spośród naszych sojuszników, przed którymi najwięcej musimy ukrywać. Ale cieszę się, że to jest też u nas, że mogę dać to komuś do przeczytania jako przykład transkobiecej szczerości, nawet jeśli to opowieść o trans kobietach nie stąd, nie takich jak my. Nawet jeśli niektóre z nich nie są obecnie kobietami.