Z perspektywy czasu widać, że sztuka krytyczna reagowała błyskawicznie. Na przykład prace Anny Witkowskiej z 2005 roku: pamiętam pokój wytapetowany przez nią charakterystycznymi, czerwono-błękitnymi logotypami „Unreal,–”, wzorowanymi na nazwie jednego z popularnych hipermarketów. To, co dotąd uchodziło za stabilne i realne, wypełnione szumem reklamowych sloganów – mówiła przestrzeń Witkowskiej – już tylko „nam się wydaje”. Upłynnia się i poddaje nieustającej reprodukcji.
Dwadzieścia lat później nie brzmi to zbyt oryginalnie, prawda? Więcej – czasy beztroskiej konsumpcji stały się przedmiotem odradzającej się coraz silniej tęsknoty. Chcemy, by nasza pamięć powielała fałszywe obrazy przeszłości. Zdałam sobie z tego sprawę, oglądając najnowszy film Richarda Linklatera „Apollo 10 i 1/2. Kosmiczne dzieciństwo”. Uderzające, że końcówka lat 90. i początek nowego milenium dla pokolenia dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków mogą być mniej więcej tym, czym dla twórcy nostalgicznej animacji z perspektywy sześciu dekad stało się dzieciństwo na przedmieściach Houston. Karnawał, rewolucja (dla Linklatera związana z lotem na Księżyc, dla nas – z jednoczesnym wejściem do Unii i do sieci) oraz nieskażona myślami o katastrofie klimatycznej wiara w postęp. Za tym najbardziej tęsknimy. We wspomnienia z tamtego czasu, jak główny bohater filmu Linklatera, wplatamy zmyślenia oparte na fabułach i bohaterach popkultury. To nie przypadek, że najbogatszym człowiekiem na świecie jest ekscentryczny i arogancki, latający w kosmos globalny dostawca internetu i złudzeń Elon Musk (pamiętacie tancerza udającego robota na jednej z jego prezentacji?).
Artyści wizualni podchodzili do pierwszej dekady kapitalizmu z ironicznym dystansem, bardziej igrając z jego atrybutami, niż postponując zmiany. Z kolei literatura tworzona przez urodzonych na przełomie lat 70. i 80. pisarzy i pisarki (Agnieszka Drotkiewicz, Marcin Kołodziejczyk, Dorota Masłowska, Patrycja Pustkowiak, Sławomir Shuty, Ziemowit Szczerek i inni) brała wszystko bardzo serio, chętnie eksplorując związane z konsumpcyjnym stylem życia dysfunkcje, głównie psychofizyczne – od zaburzeń odżywiania po uzależnienie od zakupów. Dariusz Nowacki nazwie ten głos – obecny już w prozie roczników 60. – podmiotem frustracyjnym.
Nagroda Literacka m.st. Warszawy
Nagroda Literacka m.st. Warszawy jest jedną z największych nagród literackich w Polsce, nagrody przyznawane były dotąd w czterech kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca oraz książka o tematyce warszawskiej. W jubileuszowej 15. edycji, od 2022 roku, debiutuje nowa kategoria: komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 5 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach.
Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł.
Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa. W roku 2021 laureatami i laureatkami zostali: Zyta Rudzka (proza), Radosław Jurczak (poezja), Aleksandra i Daniel Mizielińscy (literatura dziecięca), Grzegorz Piątek (książka o tematyce warszawskiej), Joanna Rudniańska (warszawska twórczyni).
Tegoroczna gala Nagrody Literackiej m.st. Warszawy odbędzie się 18 czerwca.
Lista nominacji tutaj.
Tymczasem debiutujący w ostatnim czasie prozaicy w dużej mierze porzucili krytykę na rzecz sondowania milenijnego entuzjazmu i jego utopii. Emanacją optymizmu w debiutanckich „Dzieciach” Jacka Paśnika (tytuł ma luźny związek z prowadzonym przez autora fanpejdżem „Dzieci Neo”) jest typowy Budynek Mieszkalny Roku 2000 ulokowany obok równie reprezentacyjnego dla miasta szpitala położniczo-ginekologicznego zwanego (jakżeby inaczej) Kosmosem. Choć w książce Paśnika miejsce akcji pozostaje niedookreślone, jako łodzianka bez problemu rozpoznaję w symbolicznym BM2000 osiedle wybudowane pod koniec lat 90. wokół Instytutu „Centrum Zdrowia Matki Polki”. Osiedle początkowo było złożone zresztą tylko z beżowych, ceglastych hotelików dla lekarzy i pielęgniarek, których i które za wszelką cenę starano się pozyskać do pracy w ośrodku powołanym do istnienia na życzenie samego Jaruzelskiego. Z czasem w pobliżu Instytutu i jego sypialni pojawiały się kolejne bloki z charakterystycznymi wieżyczkami i krwistoczerwonymi spadzistymi dachami kryjącymi modne antresole. Cały ten ultranowoczesny kosmos wynurza się u Paśnika niemal mitycznie „spomiędzy kępek chwastów, mchów, porostów, samotnych kłosów i zaszczepek owocowych drzew porastających ogromny cmentarz”. Rzeczywiście, poza pasem iglastego lasu, między blokami tu i ówdzie zachowała się jeszcze stareńka jabłoń albo zdziczała śliwa – pamiątki po mieszkańcach, których niecałe czterdzieści lat temu z łódzkich przedmieść wysiedlono.
Takimi scenami miejskiej transformacji, obiecującymi coś na kształt „Bestiariusza nowohuckiego” Elżbiety Łapczyńskiej adaptowanego przez Bareję, rozpoczyna się książka Paśnika. To skądinąd najciekawszy fragment tej opowieści, napisany z nietypową dla tematu, i nowej literatury w ogóle, lekkością. Zanim rozpoczną się w „Dzieciach” charakterystyczne dla teenage drama przygody nastolatków – pierwsze miłości, rozczarowania i rozstania – narrator traktuje historię swojego miasta z czułością i humorem, a powoływane przez niego do życia postaci (rodzice głównego bohatera, sam Teodor, generał Jaruzelski i robotnicy stawiający Kosmos) są jednocześnie umowne i wymowne. Wciąga ich i przytrzymuje za kostki łódzkie błoto, zupełnie jak tłusta czarna ziemia, której w „Bestiariuszu...” przemocą wydzierano z trzewi podkrakowski kombinat.
Podobnych zmagań z przeszłością i ziemią sporo jest w nowej prozie. W poszukiwaniu ropy wierci w XIX-wiecznej Galicji przedsiębiorczy self-made man Podedworny, sportretowany w „Rzeszocie” Bartosza Sadulskiego. Zawzięcie swoje nowo nabyte pola przekopuje rolnik z Jury, Andrzej Muszyński. Piotr Marecki wraca do „domu ojców” Polską przydrożną, odbywając nieco łotrzykowską, zapisywaną w czasie rzeczywistym Kavalierstour. Z kolei doskonałym przeciwieństwem romantycznej wyprawy jest przygodowe „Nazywam się Czogori” Maksa Cegielskiego – zmagania z ojcowskim mitem gór, stworzonym przez urodzonych w latach 50. i 60. polskich wspinaczy.
Rysuje się w tych wszystkich tekstach silna potrzeba określenia własnej tożsamości względem miejsca pochodzenia, jednocześnie realnego i tego, które „nam się wydaje”. Co ciekawe, wzbraniając się przed nazywaniem „Dzieci” głosem „pokolenia Neostrady”, Paśnik lubi powtarzać, że jest to przede wszystkim książka o funkcjonowaniu pamięci. A przecież jest to opowieść pokoleniowa właśnie ze względu na fakt, że widma przeszłości są w ogóle jednym z najważniejszych tematów nowej prozy, nie tylko fikcjonalnej.
Magdalena Okraska, „Nie ma i nie będzie”. Ha!art, 312 stron, w księgarniach od kwietnia 2022
Czym innym, jeśli nie elegią na odejście „domu ojców”, jest „Nie ma i nie będzie” Magdaleny Okraski? Z pewnością nie jest reportażem – a jeśli już, to w niewielkiej części. Przede wszystkim jest to książka o wspomnieniach, toczka w toczkę zgodnych, nakładających się na siebie, momentami nużących przez swoją niekontrolowaną rozlewność. Choć z początku irytują drobiazgowe, autotematyczne komentarze autorki, a także brak redakcji tekstu (co kilka akapitów natykam się na kiksy w stylu „róży do kożucha” czy „siódmej wody po kisielu suchego buta”), z czasem kolokwialny styl staje się główną zaletą „Nie ma...” – traktuję go wręcz jako manifest. Między rozdziałami o Ozorkowie (bardzo fajnym) i Będzinie (też fajnym, ze względu na opowieść o kosmicznym osiedlu przy ulicy Andersa) mieści się bowiem kluczowy dla interpretacji tej książki nostalgiczny zapis życia na PRL-owskich blokowiskach „całej Polski”.
Okraska nie próbuje tu nawet udawać, że jej perspektywa jest obiektywna: „w takich właśnie blokach wychowaliśmy się wszyscy”. Mimo że pachniało w nich „potem, gównem, alkoholem”, a zatem „przygodą”, to dały nam, urodzonym w latach 80., niezależną od wieku i klasy społecznej „socjalizację, samodzielność, spryt, sprawność fizyczną” (dzięki psującym się windom!). To utopia niedomagająca się żadnej rzeczowej polemiki, bo autorka zastrzega, że to, o czym pisze, to „fotoplastykony”. Kluczowe jest wtrącenie objaśniające, dlaczego nie ma i nie będzie w tej książce innej perspektywy: „Nigdy nie mieszkałam na osiedlu deweloperskim, a i bywałam w takich miejscach rzadko, ale mam wrażenie, że jest na nim przerażająco cicho. Nie słychać dzieci, telewizora, nawoływań z okien ani muzyki. Jedyny hałas czynią ekipy remontowe, szykujące kolejne lokale pod gust ludzi, którzy potem i tak mało w nich przebywają”. Okraska się po osiedlach deweloperskich nie przejedzie, by sprawdzić, czy jej wrażenie to nie przypadkiem „Unreal,–”, bo autorki prozy nostalgicznej mają inne zadania.
W szkicu „Widokówki z tamtego świata”, opublikowanym ponad dwadzieścia lat temu na łamach miesięcznika „Znak”, Dariusz Nowacki zauważył, że w literackich przedstawieniach PRL-u coraz mniejszą rolę odgrywał realistyczny obraz rzeczywistości. Ważniejsze niż odpowiedź na pytanie „jak było naprawdę?” stało się już wówczas określenie, jaką drogą dotarliśmy do teraźniejszości. To dlatego autorzy, wnioskował ze swoich lektur Nowacki (czytając między innymi Wilhelma Dichtera, Janusza Krasińskiego, Antoniego Liberę, Kazimierza Orłosia), wybierali najczęściej naiwne spojrzenie bohatera-narratora niezdolnego do trzeźwej oceny rzeczywistości. Komentując ten szkic, Przemysław Czapliński w książce „Polska do wymiany” wskazał dwie główne drogi obierane przez literaturę rozrachunkową, a wyznaczone przez bohaterów tekstów Marka Nowakowskiego i Józefa Tischnera, na które nostalgia w latach 90. odpowiedziała. Tymi bohaterami byli odpowiednio homo polonicus (beneficjent nowego ustroju, często były funkcjonariusz władzy ludowej) i homo sovieticus (tęskniący za komuną bierny beneficjent minionego ustroju). Proza nostalgiczna, oparta na argumentach relatywizujących przeszłość, pojawiła się z konieczności jako godząca oba te modele.
Jacek Paśnik, „Dzieci”. W.A.B., 256 stron, w księgarniach od kwietnia 2022Okraska wskakuje w ten właśnie znoszący rozbieżności nurt, pokazując, że PRL miał co prawda swoje ciemne strony, ale – dla mieszkańców Wałbrzycha, Ozorkowa czy Będzina – także rozliczne zalety: umożliwił awans społeczny robotników, oferował powszechną edukację i pracę oraz dostęp do mieszkań spółdzielczych. Dobro, które udało się stworzyć ludziom – wartości rodzinne, sąsiedzkie – nie było darem doskonałego państwa, lecz zdobyczą wywalczoną mimo tego państwa. Dzięki temu w Wałbrzychu, Ozorkowie i Będzinie żyli ludzie, powtarza w każdym rozdziale Okraska, którzy – nie należąc ani do partii, ani do opozycji – wiedli godne życie, budując silne wspólnoty. Dziś natomiast zamieszkują krajobraz księżycowy, w którym Okraska stawia swoje kroki niczym Neil Armstrong.
Czy jest w tym coś złego? Wady konceptu nostalgicznego – wyjaśniał Czapliński – polegają głównie na „prywatyzowaniu PRL-u” i podtrzymywaniu „fantazmatu izolacyjnego” poprzez narrację o życiu, które toczyło się w mitycznym gdzie indziej, poza systemem, w „Unreal,–”. Ale takim „schronem” w polskiej prozie przez wiele lat była przecież między innymi Wisła Jerzego Pilcha.
A teraz wyobraźcie sobie dwie kasety magnetofonowe. Na jednej z nich nagrywamy jakiś kawałek i kopiujemy na tę drugą. Następnie kasety zamieniamy miejscami i robimy kopię kopii, a potem znowu zamieniamy i kopiujemy, czynność tę powtarzamy raz za razem do czasu, aż z taśmy dobiegać będzie nieprzypominający w ogóle pierwotnego brzmienia szum. Tak właśnie działa pamięć – opowiada w swojej debiutanckiej, także wspomnieniowej książce „Dziadka nie ma” Michał Turowski (skądinąd prywatnie założyciel kasetowej wytwórni BDTA). To eseistyczna opowieść o dorastaniu w wielkopolskim miasteczku skoncentrowana wokół śmierci jednego z członków rodziny. Konieczność zmierzenia się z chorobą, umieraniem, a wreszcie – odejściem, przeplata się ze scenami z dorosłego życia Turowskiego, w którym „dziadka nie ma”.
Dlaczego przeszłość tak uparcie powraca, wymazując z przestrzeni tego tekstu inne zdarzenia? Z jakiegoś powodu wszystko, co czas miniony sobą reprezentuje, wydaje się Turowskiemu ważniejsze od względnie komfortowego, spokojnego życia trzydziestolatka, cieszącego się satysfakcjonującą pracą i udanym związkiem. Ciągłe odtwarzanie w głowie tej samej taśmy ma jednak swoje konsekwencje – nasila wewnętrzny, trujący szum anhedonii. Jednocześnie przyczyn tego smutku Turowski poszukuje w wydarzeniach z przeszłości, tworząc trudną do rozplątania pętlę zależności.
Podobnie eliptyczną, ciążącą ku rezygnacji figurę nadaje swoim wspomnieniom Krzysztof Siwczyk. Jego „Sygnał w zenicie” to króciutki zeszyt retrospekcji rozpięty między dziesiątym a czterdziestym rokiem życia, zorganizowany za pomocą charakterystycznego lejtmotywu. Każdy z rozdziałów zaczyna się hipnotyzującym zdaniem, które wskazuje nie tylko na upływ czasu, ale też wiąże publiczne z prywatnym, a przeszłe z przyszłym. Zresztą cały „Sygnał...” stanowi spięcie publicznej postaci Siwczyka – poety z Gliwic, odtwórcy roli Wojaczka w filmie Lecha Majewskiego – z „Siwczykiem intymnie”. To dziennik intelektualisty, portret artysty z czasów młodości, melancholijny „obraz zamknięcia w kręgu paru obsesji”. Im bliżej współczesności, tym gęściej się robi i ciemniej, jak u Turowskiego. Niestety także coraz bardziej pretensjonalnie. Zaczyna uwierać zapatrzenie w siebie, skupienie na bolączkach wieku średniego, poczucie niespełnienia przekładające się na coraz bardziej wyszukane konstrukcje składniowe, będące w gruncie rzeczy „rozdętą pretensją pod adresem arkadyjskiego czasu przesranych lat”, jak określa to sam autor. I znów – okazuje się, że stylistyczna ciemność kieruje ku śmierci kogoś bliskiego, kto symbolizował energię i temperament świata.
Nostalgia i żałoba to zresztą dwa najczęstsze tropy organizujące w nowej prozie myślenie o przeszłości. Czasem śmierć, jak w debiucie Turowskiego, pojawia się już w tytule, czasem w pierwszych zdaniach czy scenach książki, jak u Cegielskiego, dając czytelniczkom i czytelnikom uzasadnienie dla rozplątywania kolejnych fabularnych zagadek, a narratorowi – uzasadnienie odtwarzania coraz bardziej szumiącej taśmy z „refleksjami adolescenta pielęgnującego wewnętrzne przemiany” (Siwczyk). Innym razem nostalgiczna opowieść o dojrzewaniu nagle zostaje przełamana jej cieniem, choć cały czas, od pierwszego zdania czujemy, że wydarzy się coś złego (Paśnik). Śmierć jest granicą dzieciństwa. Poróżnia i skłóca tych, którzy o niej pamiętają. Tego, który umiera, zamyka w czasie niedokonanym.
Osobną grupę nostalgików stanowią autorzy notujący życie dorosłych dzieci alkoholików i dzieci z domów w inny sposób dysfunkcyjnych. Ich książki wyrażają nie tylko potrzebę dzielenia się przeszłością, która tłumaczy aktualne traumy (syndrom DDA), ale też dają nadzieję na realne rozliczenie z dwiema ostatnimi dekadami XX wieku. W „Sztuce noszenia masek” Huberta Fryca, „Cukrach” Doroty Kotas, „Zbyt wielu zimach, które minęły, żeby była wiosna” Filipa Zawady, „Mireczku” Aleksandry Zbroi, „Informacji zwrotnej” Jakuba Żulczyka biografia twórców III RP, a w konsekwencji ich tożsamość, jest wyraźnie pęknięta. W to pęknięcie nie ma wglądu. Jest alkohol albo przemoc, które zamazują dzieciom rzeczywisty obraz zdarzeń.
Chyba najwyraźniej u Zbroi i Żulczyka widać to, co zwykle odnaleźć można w książkach z pogranicza autobiograficznego eseju, socjologii i non-fiction, począwszy od wydanych w 2014 roku „Znaków szczególnych” Pauliny Wilk po „Znikającą Polskę” Piotra Witwickiego czy „Nie ma i nie będzie” Magdaleny Okraski. Po pierwsze, to przekonanie, że prawdziwego rozliczenia przeszłości i popełnionych błędów w postaci „informacji zwrotnej” nie będzie – czasy sprzed 1989 roku to na dobre urwany przez nostalgię film. Po drugie, społeczne zaangażowanie dzieci i wnuków pokolenia Solidarności zostało zaprzepaszczone. Ojcowie i matki demokracji zmarnowali mnóstwo naszej energii z powodu poczucia własnej wszechwiedzy i wszechwładzy. Państwo, z perspektywy wielu miejsc poza centrum, pozostało po części komunistyczne, transformacja po prostu się tam nie odbyła. To Polska „znikająca”, Polska dzieci i starców, w której – jak w powieści Zawady – mentalnie zniknęło co najmniej jedno pokolenie.
Ciekawym punktem odniesienia dla przywołanych tu pozycji jest powieść Cegielskiego – ambitna, wartka proza przygodowa ulokowana w połowie lat 90. w Pakistanie, pełna literackich gier, odniesień i parafraz. Nad całością unosi się duch „Rękopisu znalezionego w Saragossie” Potockiego. Jeśli pamiętacie stare wydanie z ilustracjami Jerzego Jaworowskiego, jasne wydaje się, dlaczego „Czogori” rozpoczyna się akurat sceną z wisielcem. Nieprzypadkowo główny bohater nazywa się Aleksander Woronicz, a jego pakistański sidekick to Iskander. Jest u Cegielskiego „Księga tysiąca i jednej nocy”, są „Odyseja” Homera i „Arab” Juliusza Słowackiego, szkatułkowa kompozycja (dziesięć historii członków wyprawy), duchy, zjawy, a także dystans do przedstawianych zdarzeń. Podobnie jak w książkach Turowskiego i Siwczyka, fabuła poprowadzona jest na planie elipsy: bohaterowie krążą wokół najwyższego szczytu Karakorum i jego tajemnic, zbliżając się w kolejnych narracjach do prawdy o sobie samych. Kluczowe jest oczywiście to, jaki wyjdzie z tej wyprawy Olo – utracjusz, rozpieszczony syn alpinisty, którego ekipa zabiera na K2 ze względów marketingowych.
Powieść Cegielskiego, mimo fabularnego oddalenia od Polski, jest potrzebną i celną krytyką kapitalizacji przygód przeszłości. Jej akcja, zupełnie jak tamten powielony w nieskończoność znaczek „Unreal,–” Witkowskiej zawierający charakterystyczny przecinek i półpauzę, nieuchronnie zwiastuje, że próba ucieczki coraz wyżej będzie miała dla nas wszystkich swoją cenę. Jak wysoką? I jak uniknąć ponoszenia kosztów?
Mateusz Górniak, „Trash story”. Ha!art, 120 stron, w księgarniach od maja 2022
Ciekawej odpowiedzi na to pytanie udziela wydany właśnie tom prozy „Trash story” Mateusza Górniaka. Ta epatująca śmieciowością i lumpiarstwem książeczka czerpie nie tylko ze zrecyklingowanych odpadków popkultury (są tu między innymi wariacje na temat kreskówek, filmów i gier dzieciństwa), ale także schizoanalizy, surrealizmu i popularnej dwadzieścia lat temu literatury avantpopowej spod znaku „Cukru w normie” Sławomira Shutego czy „Zrób mi jakąś krzywdę” Jakuba Żulczyka. „Wziąłem się z opowieści, wspomnień i widm – mówi o sobie narrator Mati z tekstów Górniaka – z kompa po nocy i TV, ze wsi, która przekształciła się w osrane, przedsiębiorcze miasteczko”. Skąd my to znamy? „Trash story” to zapis rzeczywistości, w której koniec już nastąpił, żyjemy na wielkim wysypisku, w landszafcie „z gówna i dymów”. Przechadzając się po nim, Górniak z czułością zbiera historie oraz rzeczy (pralki, tostery, pluszaki), chętnie oddając im głos („wspomnienia o cudzych wspomnieniach są jednymi z moich największych przeżyć”). Jednocześnie jako zbieracz trzymający w garści cały swój dobytek znajduje się na marginesie kapitalistycznej ekonomii oraz, podobnie jak bohaterowie Okraski, na marginesie mapy, ale też innych, dominujących narracji. Nie jest zainteresowany akumulacją dóbr, kieruje się koniecznością, pragnieniem przetrwania.
„Trash story” to niełatwa lektura dla czytelniczek nawykłych do tradycyjnych opowieści z linearnie poprowadzoną wartką akcją, wyraźnym konfliktem i silnym bohaterem. Ale na tym polega domena opowieści zbieraczych. Sposób ich prowadzenia przypomina pracę, jaką należy wykonać podczas poszukiwań (wędrowanie w różne strony, powracanie do tego samego miejsca), oraz samo to, co poszukiwane. Dlatego historie w „Trash story” są jak rozrastająca się w organiczny, niekontrolowany sposób grzybnia – wielowątkowa, polifoniczna i poplątana, pełna nieoczekiwanych powiązań. Choć każdy z jej elementów jest mało znaczący, potencjał tkwi w symbiozie, współpracy i uwspólnieniu.
Gdybym szukała rzeczownika odpowiadającego jednocześnie treści i formie debiutanckiej książki Górniaka, wybrałabym „motłoch”, bo oznacza pospólstwo, hałastrę i dzicz (bohaterowie), a jednocześnie, wedle etymologii, gmatwaninę (sposób organizacji tekstu) albo zielsko zdolne przetrwać wszędzie i w każdych warunkach (świat przedstawiony). I kiedy zaczynam się zastanawiać, czy jesteśmy gotowi na takie narracje oraz bohaterów, których istnienie zapowiadała w eseju „The Carrier Bag Theory of Fiction” Ursula K. Le Guin, a których znakiem rozpoznawczym w jej teorii była reklamówka, zerkam na okładkę książki Jacka Paśnika.
Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.