Dziennik ciąży. Czy istnieje gatunek bardziej wyzyskany przez poradniki, aplikacje, blogi i media społecznościowe, a jednocześnie zawłaszczony przez producentów ubrań, kosmetyków czy suplementów diety? Podręcznikowo poszatkowana na trymestry ciąża, okres połogu, a następnie pierwsze miesiące rodzicielstwa i wszystkie związane z nim kwestie od dawna są doskonale rozpoznane na potrzeby marketingu. Ale i kultura nie pozostaje niewinna, wykorzystując rosnący brzuch raczej jako element ubarwiający spektakl niż opowieść samą w sobie. Ciężarne na ekranie podbijają napięcie albo melodramatyzują wątki. Sposobem na odreagowanie takiej wzniosłości pozostaje tylko ucieczka w ironię.
Wszystkich tych pułapek doskonale świadoma jest Gaba Krzyżanowska, która w debiutanckiej „Jednej czwartej wróbla” (bo właściwie dlaczego zwykliśmy płód nazywać fasolką?) postanawia prześwietlić językowe klisze, odrzucić pluszowe metafory oraz zgrane chwyty narracyjne, a następnie sprowadzić opis ciąży i porodu do stopnia zero pisania. Notować przeżywane z tygodnia na tydzień zmiany wnętrza oraz zewnętrza swojego ciała tak, jakby była pierwszą, która tego dokonuje, bez oglądania się na poprzedniczki. Może poza jedną – Jolantą Brach-Czainą, córką Ireny, wnuczką Bronisławy, prawnuczką Ludwiki.
Gaba Krzyżanowska, „Jedna czwarta wróbla”. Ha!art, 134 strony, w księgarniach od października 2022
W jednym z rozdziałów „Błon umysłu” poświęconym „podskórnym wodom” (także tym płodowym) Brach-Czaina opisuje instalacje Kurta Schwittersa i Marcela Duchampa. Ideą prac dadaistów, którymi zajmuje się filozofka, było długotrwałe konstruowanie złożonych, ukrytych przed spojrzeniem widza przestrzeni przypominających labirynty. Schwitters mówił o tym wszystkim Merzkunst, przy czym ważne jest tu zarówno skojarzenie z norką (niem. Nerz), jak i sercem (Herz). We wnętrzach tych „norek”, w ich „sercach” kryły się przeróżne obiekty do podglądania. W pracach opisywanych przez Brach-Czainę chodzi między innymi o fragment ciała, kobiecy akt, tyleż realistyczny, co – ocenia filozofka – kiczowaty, bo artyści jakby sankcjonowali sytuację, w której skrywana głęboko przez kulturę kobieca seksualność zamieniona zostaje w obliczu męskiego spojrzenia w żart, „bazarowy obiekt pornograficzny” (Duchamp umieścił swój akt na tle pejzażyku z wodospadem).
Ciekawie splata się ten fragment rozważań Brach-Czainy z otwierającą książkę Krzyżanowskiej sceną, zanotowaną zimą 2018 roku. Narratorka biegnie boso po śniegu, rejestrując, jak zmieniająca się nagle pod stopami odczuwalna temperatura („już biegnę po ogniu”) może zawiesić albo odwrócić nie tylko sposób doznawania własnego ciała, ale też wewnętrzny bieg myśli. Płomień wędruje od stóp, przez łydki i uda, aż do brzucha, rozbudzając pragnienie posiadania dziecka (a zatem – posiadania czegoś wewnątrz, „pod sercem”). Pokonując skutą lodem przestrzeń, autorka dziennika symbolicznie dobiega do rozwibrowanego pejzażu swojej seksualności, jakby wywracając na nice tamtą instalację Schwittersa, odwracając jej sens. Ten moment to także „akt” założycielski opowieści. W trakcie lektury „Jednej czwartej wróbla” zajrzymy w ten sposób do niejednej, nie tylko króliczej, norki.
Skądinąd gra zachodząca między przeciwieństwami – lodem i ogniem, a następnie domem i ogrodem, ciążą i porodem, zakrytym i widocznym – odbywa się nie tylko na poziomie opowieści o rosnącym brzuchu. Ona jest zasadą świata przedstawionego w prozie Krzyżanowskiej, buduje napięcie, z którego raz za razem rodzi się nowa historia. Wedle autorki „Szczelin istnienia” codzienne życie polega na utrzymywaniu chwiejnej równowagi wobec narzucających się nam raz za razem okoliczności, zachowywaniu napięcia między stałością a tymczasowością, rutyną i spontanicznością, zaangażowaniem i obojętnością. W domowej krzątaninie Krzyżanowskiej bez wątpienia dają o sobie znać znoszące się siły nicości (polujący lis) i siły istnienia (rozmnażające się króliki), przejawy ładu (rutyna życia z Adamem) i symptomy chaosu (przeprowadzki, pobyty w szpitalu).
Skoro już jesteśmy przy bliskich narratorce królikach, trzeba podkreślić, że od pierwszych zdań uwagę zwraca zmysłowość tej prozy oraz uważność na pozaludzką rzeczywistość, której bohaterka czuje się integralną częścią. Zapis zmian obserwowanych na własnej skórze brzucha zbiega się z czujną obserwacją otaczającego środowiska (Krzyżanowska jest rolniczką, instruktorką jeździectwa i pszczelarką, opiekującą się kilkoma milionami owadów), w którym wszystko wydarza się w stałym porządku, nieustająco prędkim cyklu narodzin i śmierci. Mnożący się nieustannie dobytek – domowe kury i króliki – wymaga stałej uwagi, ale okazuje się nie do upilnowania. Śmierć czai się tuż za kadrem, gotowa wkroczyć w najmniej oczekiwanym momencie, by zatopić zęby w ciepłym, miękkim futerku, a następnie czmychnąć. Bliskie temu jest doznawane przez organizm narratorki doświadczenie duszenia się, gdy brzuch coraz bardziej rośnie, ciało coraz trudniej oderwać od podłoża, a stopy chcą zapuszczać w ziemi korzenie. Wtedy przychodzi „zmęczenie, od którego nie da się odpocząć”.
Wiadomo, wiele mamy w najnowszej prozie żałoby, niewiele jednak czytamy o pokrewnym śmierci momencie narodzin. A przecież „doświadczamy śmierci”, pisze Krzyżanowska o rodzących, „choć pozostajemy po niej żywe”. Krzyżanowska postrzega poród jako granicę, przez którą „człowiek przechodzi i staje się niemy”. Powrót do siebie co prawda „oddaje język, ale pozostawia z uczuciem pustki”. Godząc się na nią, autorka zapisuje towarzyszące rodzeniu doświadczanie bezsilności, gdy ciałem kieruje zwierzęca, pierwotna siła. W akcie narodzin następuje przecież niebezpieczne odsłonięcie wnętrza, które – jak powiedziałaby Brach-Czaina – zagraża porządkowi, do jakiego przywykliśmy: „ciekawość paraliżuje lęk, że wydobycie na zewnątrz tego, co jest w środku, oznacza śmierć” („Podskórne wody”). Co możemy zrobić? Zamknąć oczy, zemdleć, niech lekarze czym prędzej „to” zaszyją. Jak reaguje narratorka Krzyżanowskiej? To, co przeniknęło przez granicę jej ciała, postanawia polizać – odpuszcza sobie człowieczeństwo, intuicyjnie „wpuszcza zwierzątkowość”. Wyrażone w ten sposób doświadczenie bezbronnej, nieporadnej cielesności doprowadzone zostaje do ostatecznego momentu, w którym pod okiem obcych ludzi i wbrew przekonaniu, że „o tym się nie pisze”, wystawia ona na widok czytelniczek i czytelników – no właśnie – co? Kim właściwie jest narratorka i gdzie dokładnie jest, kiedy krzyczy, wymiotuje, ma golone podbrzusze, pozwala zrobić sobie lewatywę, a przez głowę przechodzi jedynie błagalne „niech mnie już zastrzelą”? Chyba najbardziej pasuje tu poczucie znikania, króliczego przeskakiwania czasu rodem z „Alicji w Krainie Czarów”.
Ciąża nie jest dla Krzyżanowskiej sprawą polityczną, przedmiotem szantażu ani manifestem, choć autorka nie ucieka od wielu wątpliwości związanych z procedurami medycznymi, ujawnia brak elementarnych praw przysługujących pacjentkom, na przykład wtedy, gdy o kroczu decyduje się bez udziału kobiety albo wręcz wbrew niej. To jednak książka daleka od publicystyki, skupiona na jednostkowym doświadczeniu, próbująca zapisać kwadrans po kwadransie proces przeobrażenia w matkę Miry.
Wiele jako kobiety mówimy i piszemy o siostrzeństwie, ale często pozostaje ono jedynie beztroskim, banalnym postulatem. Kobiecość realizuje się i definiuje w literaturze poprzez opisy chorób, także psychicznych, poprzez traumy, doznaną przemoc domową, seksualną, internetowy hejt. Trudno o opowieści kobiet pozwalające nazywać swoją cielesność, swoje wnętrze, inaczej niż poprzez wykluczenie czy nadużycie. Może dlatego, że tradycja filozofii sugerowała nam od zawsze wyobcowanie ze świata, pozwalała – parafrazując Brach-Czainę – widzieć piękno i wzniosłość tylko w zewnętrznych zjawiskach przyrody. Jakbyśmy same nie były przyrodą, tylko „luźnym, szklanym okiem toczącym się po zewnętrznych pejzażach”. Tymczasem żyjemy przecież także pod skórą.