Rel
Gustavo Pacheco / CC BY-NC-ND 2.0

7 minut czytania

/ Literatura

Rel

Monika Ochędowska

Debiutować poematem heroikomicznym – rzecz osobliwa, by nie powiedzieć pokręcona. W „Sromotnym przegrywie” Adrianny Alksnin substancje psychoaktywne rozwibrowują akcję, a pamięć układa ją potem w niespodziewane konstelacje

Jeszcze 2 minuty czytania

„Trzeba mieć papier” – odpisała kategorycznie wydawczyni debiutanckiej książki Adrianny Alksnin, gdy korespondowałyśmy o egzemplarzu recenzenckim, a ja upierałam się, że wystarczy – jak zwykle – plik. Nie tylko swoboda bazgrania na marginesach, ale i uwalniająca od stresu przeoczeń szybka nawigacja po wątkach i postaciach (które w trakcie lektury okazują się dla fabuły kluczowe) sprawiają, że praktyczne przymioty elektronicznych książek zwyciężają nad zmysłową przyjemnością ich posiadania na półce. Bez żalu rezygnuję ze wszystkiego, co wabi i rozbraja opór: z błyszczącej, lekkiej obwoluty, z wytłoczonego na grubej okładce, przyjemnie łaskoczącego opuszki palców nazwiska, z kosztownej gramatury papieru. A także hojnej przestrzeni marginesów, która sprawia, że skromne nawet dziełko zyskuje odpowiadający swojej cenie ciężar. „Sromotny przegryw” to waga piórkowa. Niecałe sto zapisanych oktostychem stron gęsto zilustrowanych przez Karolinę Lubaszko.

Skracając do minimum relację z unboxingu: wydawczyni miała rację. W końcówce deszczowego października z zanurzonym w czerwonej strefie miastem nawiązuję tylko kontakt wzrokowy. Oddycham płytko, staram się niczego nie dotknąć. Nawet zapachem błotka wypełniającego osiedlowe trawniki zaciągam się dopiero za drzwiami mieszkania, wycierając w przedpokoju łapy szczęśliwie ubabranego spacerowaniem psa. Pewnie dlatego, zanim zaczęłam czytać, nasycone gryzącymi barwami, pełne ostrych kątów ilustracje Lubaszko uświadomiły mi – by pozostać przy bokserskiej nomenklaturze – superciężką kategorię zmysłowych doświadczeń tej lektury.

Adrianna Alksnin, „Sromotny przegryw”. Niebieska Studnia, 104 strony, w księgarniach od października 2020Adrianna Alksnin, „Sromotny przegryw”. Niebieska Studnia, 104 strony, w księgarniach od października 2020

W obrazkach Lubaszko świat się rozpada. A właściwie – ktoś go bezlitośnie na naszych oczach rozcina, mieli na kolorowy brokat, a potem bezładnie rozsypuje. Powoli opadające kawałki układają się jak wrażenia z pewnej listopadowej nocy, które w rymowanej i rytmicznej historii opisuje Alksnin – taki „psychodeliczny trip w cieniu wawelskiego czakramu”. Jego scenografią jest zimny śmietnik jesiennego „magicznego Krakowa”, europejskiego centrum tanich lotów i wódy. Kulminację zaś stanowi moment, gdy – jak to w finale sobotnich melanży bywa – nieoczekiwanie splatają się losy pochodzącej z różnych dzielnic i społecznych klas czwórki bohaterów, miesza się także ich przygodne towarzystwo. Substancje psychoaktywne rozwibrowują akcję, a pamięć układa ją potem w niespodziewane konstelacje. Ta noc ma także swoje zwierzęta: to Aneta, Iza, Kevin oraz Denis. By wybić się z ciemności miasta, muszą mocno świecić.

Debiutować poematem heroikomicznym – rzecz osobliwa, by nie powiedzieć pokręcona. Na pierwszy rzut oka „Sromotny przegryw” to książeczka nie tylko formalnie inspirowana „Innymi ludźmi” Doroty Masłowskiej (choć pozbawiona raczej ambicji inscenizacyjnych), ale i brzydki rewers „Wszystkich nieprzespanych nocy” Michała Marczaka – zamiast malowniczych hipsterskich imprez na nadwiślańskiej plaży oferujący impresje z mrocznych (sadomasochistycznych!) piwnic Kazimierza. Zgrzyta to z początku i trzeszczy, także językowo i logicznie, wepchnięte w konieczny dla gatunku patos („Gdyż tym dla życia poezja / Czym jest dla zwierciadła rama / Co gościńca pył odbija / I oblicze jego brudne / W kunsztownej ramie zamyka, / Obrazem go pięknym czyniąc”).

Przez kilka pierwszych stron wydaje się, że poemat Alksnin będzie jak konkurs lotów na byle czym i skończy zapowiedzianym w tytule widowiskowym upadkiem. Przede wszystkim dlatego, że bohaterowie świecą jednak zbyt ostro – to doskonale znane i literacko oraz dziennikarsko zgrane typy charakterów. Jeśli pracownik korporacji (Denis), to w zestawie do niego dostajemy grodzone osiedle, białego SUV-a, jogę, mindfulness, opcję wege (choć w brzuchu burczy) i randkę z Tindera z Izą Łącką (jak śliwowica, nie bohaterka Prusa). Jeśli osiedlowy diler (Kevin) to gardzący uchodźcami bywalec kebabów w Nowej Hucie, któremu Teatr Słowackiego kojarzy się jedynie z położeniem w okolicach dworca. Ten z kolei zostaje obdarowany rezolutną Anetką rodem z filmów Vegi. Cała czwórka jest jak kamyczki wypłukane wartkim strumieniem satyrycznych, także filmowych przecież fabuł, sprawiedliwie chłoszczących zarówno leminga (Denis), jak i narodowca (Kevin).

Zgrzytając zębami podczas lektury, przypominam sobie jednak z podręcznika do polskiego, że poemat heroikomiczny to taki właśnie teatr marionetek, a jego charakter wyraża się nie w budowie z założenia prostych postaci, a w dynamicznym konstruowaniu akcji. Jeśli więc uznać typowość postaci za zabieg mieszczący się w ramach gatunku i poddać się zdarzeniom świata przedstawionego, można powiedzieć, że się Alksnin udało – po kilku falstartach historia wyrywa się do przodu, a my ostatecznie lecimy za bohaterami, ulegamy tej nocy jak dobrej sensacji pełnej kradzieży, pościgów i bójek zaaranżowanych na tle klubowych scenografii.

Moja największa wątpliwość dotyczy jednak satyrycznego adresu tego dziełka. U swych źródeł poemat heroikomiczny służył jako oręż w polemikach ideologicznych i obyczajowych, był narzędziem „szyderstwa ze staroświecczyzny” albo naszpikowanym odniesieniami literackim figlem („Myszeida” była najbardziej nasyconym aluzjami utworem w całej twórczości Ignacego Krasickiego). W trakcie lektury takie próby interpretacyjne odpadają jednak od „Przegrywu” jak wycinki z ilustracji Lubaszko. Śmieszki z pretensjonalnej krakowskiej bohemy? Satyra na pustotę nowych mieszczan? A może kpina z tekstów, które za przedmiot drwin biorą sobie zbyt często tak płasko wyrysowane postaci? Czy wreszcie – pretekst do wykorzystania nowohuckiej łobuzerki dla efektu komicznego? Jeśli tak, to żaden z tych celów nie wybrzmiał wystarczająco donośnie. Raz – ze względu na posłużenie się zbyt czerstwymi żartami. A dwa – za mało finezyjnie jest to zrobione, obok fragmentów błyskotliwie zrymowanych zdarzają się autorce jednak dużo słabsze, koślawe.

Na szczęście Alksnin nie poprzestaje tylko na drwinie. Gdy jej bohaterowie nad ranem zdzierają heroikomiczne maski, autorka zderza ich z bólem i samotnością, ale też ujawnia skrywaną skrzętnie zdolność do bezbronnego zachwytu nad światem. Okazuje się, że kolorowy labirynt przemierzanego nocą Krakowa jest odbiciem pozbawionej wyjścia ewakuacyjnego mizantropijnej codzienności. Sympatia, którą nieoczekiwanie obdarzamy czwórkę przegrywów, ratuje także dziełko Alksnin.

W internetach, by dać świadectwo komplementarności uczuć, wystarczy zostawić w komentarzu trzy literki: „rel” (to skrót od angielskiego „so relatable”). Gdyby bohaterowie Alksnin mogli sobie powiedzieć coś na pożegnanie, albo gdyby czytelnicy mogli się z nimi w jakiś sposób skontaktować, wystarczyłoby dokładnie tyle, króciutko i bez wykrzyknika: rel.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).