Chleb, krew i święta troska
Karolina Jabłońska, Fundacja Sztuki Polskiej ING

10 minut czytania

/ Obyczaje

Chleb, krew i święta troska

Ewa Grochowska

Bronia mieszkała na odludziu i samotnie opiekowała się głęboko upośledzoną siostrą. Z pobliskiego miasta wpadała czasem do nich córka tej siostry. Z gwałtu. Już dorosła. „Wyszła na ludzi”

Jeszcze 3 minuty czytania

Była u nas we wsi głupia Zośka. Żyje jeszcze, doczekała się córki – zdrowej na umyśle, jak to się mówi na wsi. I wnuków, też zdrowych.

Zośka rozmawiała sama ze sobą i zagadywała do wszystkich spotkanych po drodze ludzi, była bardzo towarzyska. Największy ubaw mieli z nią nasi wiejscy pijaczkowie (mężczyźni w sile wieku, relaksujący się po trudach dnia na wieczornym piwie pod sklepem). Podszczypywali ją, prowokowali, żeby się zezłościła, śmiali się do łez.

Zośkę zgwałcono nie raz. Wydało się, dopiero jak zaszła w ciążę. Niby na początku przebąkiwano: „Sama chciała”, bo to wiadomo – cytuję – „nienormalna, to i chłopów się jej chce”. W końcu padło jednak słowo „gwałt”. Mowy o zabiegu nie było – grzech przecież. I tak się błąkało imię Zośki na ustach całej wsi (w zasadzie kilku, bo wsie jak czerwone korale z piosenki – jedna leży obok drugiej), aż urodziła. Sprawa ucichła – ani ksiądz z ambony tego gwałtu nie potępił, ani ludzie nie dociekali.

A że Zośka głupia, to się o siebie nie upomniała. Jej rodzice też nie. 

„Z ludźmi jakoś żyć trzeba” – mawia się na wsi. 

„Miastowe” dziewczyny też to spotyka. Milczą. 

Ludzie wytłumaczyli sobie te gwałty na Zośce tak: podobno jej ojciec w młodości uwodził dziewczyny, pozbawiał ich „czci”, a potem porzucał, nawet nie miał zamiaru się żenić. „Ten bękart pomylonej Zośki to kara boska za jej ojca” – podsumowano. 

We wsi, gdzie mieszka moja ciocia, żyła pani Danusia. Maltretowana przez męża, poniżana przez swoje nastoletnie dzieci biorące przykład z ojca. Wszyscy wokół o tym wiedzieli. Porozmawiała ciocia ze szwagierką Danusi, bo ciocia szybko „dostaje nerwów” w takich sytuacjach i od razu przystępuje do działania – żeby z mężem zainterweniowali. Bez skutku.

Poszła ciocia do wójta. „No ale, pani Krystyno” – mówi do cioci z szacunkiem wójt, któremu swego czasu podcierała tyłek w żłobku (każda władza ma za sobą kogoś, kto jej podcierał tyłek, opatrywał rozbite kolana, wycierał nos, tylko o tym po prostu zapomina, kiedy wysiada z pendolino na dworcu Centralnym w Warszawie). „Chcieliśmy założyć niebieską kartę, ale pani Danuta zrezygnowała. Mamy związane ręce”.

Pani Danuta dwa tygodnie później wskoczyła do studni. Zdążyli znaleźć ciało, zanim – jak to się na wsi mówi – „zaśmierdło i narobiło bałaganu”. Szloch, płacz i lament na pogrzebie był niesamowity – opowiadała mi potem ciocia – o mało się do grobu za trumną nie rzucali. 

Święta troska 

„Ano tak” – westchnęłaby moja babcia. 

Pewnego razu wracam do domu późną nocą. Przechodzę obok dworca autobusowego, na widok grupki ludzi uśmiecham się do siebie: pospieszny z Podkarpacia, którym jeździłam czasem do Warszawy, przyjechał punktualnie. Kobieta z małą dziewczynką pyta mnie, jak dojść do szpitala dziecięcego.

„Dam pani na taksówkę – mówię, zerkając na ledwo żywe dziecko. – To kawałek drogi i musiałaby pani przejść przez dzielnicę, po której nie chodzi się w nocy. Ale przyjmą was teraz? Tam jest jakaś poczekalnia?”

„Nie – mówi Agata (szybko przeszłyśmy na ty, potem przez jakiś czas wysyłałyśmy sobie kartki na święta) – gdzieś przeczekamy. Musimy być o siódmej na oddziale, żeby ją przyjęli. Powiedzieli przez telefon, że później nie ma po co przychodzić”.

W jej przypadku przyjeżdżać. 280 kilometrów.

Zaprosiłam je na noc do domu, dziewczynka za dwa dni miała operację, udaną.

Klinika na ulicy Chodźki była wówczas jednym z niewielu specjalistycznych szpitali dziecięcych na całą południowo-wschodnią Polskę. Kto postanowił, że przyjęcia na oddział są tylko raz dziennie, wcześnie rano?

Bogatsi wozili ciężko chore dzieci do Centrum Zdrowia Dziecka. 

Tamta okolica źle mi się kojarzy. Kiedyś widziałam, jak przez placu Zamkowy biegnie przestraszona i oglądająca się za siebie dziewczyna z dzieckiem na ręku. W środku zimy na stopach miała tylko skarpetki. 

Gdy pewnej bliskiej mi kobiecie urodził się ciężko chory syn, nie spała prawie cztery lata, aż do jego śmierci. Wspominam jej heroizm i wciąż pamiętam z detalami sceny wbijania wenflonu w nóżkę chłopca, wkładania przez nos rurki do karmienia, reanimacji. 

Na wsi lat 80. ubiegłego stulecia często brakowało chleba. Przywożono go do sklepu GS co drugi dzień, w soboty także bułki, czasem drożdżówki. Sąsiadki moich dziadków nie miały czasu go piec. „Chleb lubi spokój” – odpowiadały na pytanie, czemu tak rzadko to robią.

W sobotę była najdłuższa kolejka. Jeździłam czasem rowerem do sąsiedniej miejscowości, gdzie żyło trochę mniej ludzi niż w naszej.

Tam mieszkała Marysia. Kiedy wchodziła do sklepu, wszyscy się odsuwali, miała od razu pierwsze miejsce w kolejce. Nosiła ni to gumofilce, ni to walonki. Gołe nogi nawet zimą, kilka warstw brudnych ubrań. Nie miała zębów. Nigdy jej nie zapomnę. Rzadkich kępek włosów na głowie, zaropiałych oczu, pojedynczych wypowiadanych przez nią słów, których nie dało się zrozumieć.

Mama powiedziała nam, że jeśli któreś z dzieci będzie jej dokuczać, to nam nogi z dupy powyrywa. Może pamięć płata mi figle, ale rzeczywiście nikt się nie naśmiewał z Marysi, jej matki i upośledzonych sióstr. Dorośli też nie, raczej milcząco i ze zgrozą je omijali. 

Niezliczona ilość kobiet, nie tylko wiejskich, żyje na marginesie: własnej rodziny, wsi, osiedla, wspólnoty, dostępu do opieki zdrowotnej. Czy Marysię i jej siostry wpuszczono by do kościoła? Rozmawiają obok mnie dwie kobiety: „Jeszcze tego brakowało, żeby tacy przystępowali do komunii świętej” – mówi jedna. Przeczytała gdzieś, że „nienormalni” komunii nie powinni przyjmować, bo to świętokradztwo.

„Przecież są jakieś granice” – dodaje druga. 

Bronię i Wiesię poznałam w 2014 roku. Bronia od razu zarządziła, że przechodzimy na ty. Pytała, co słychać w świecie, prosiła, żeby jej zaśpiewać kilka piosenek. Sama potrzebowała materialnego i psychicznego wsparcia, choć twierdziła, że świetnie sobie radzi. Mieszkała na odludziu i samotnie opiekowała się głęboko upośledzoną siostrą.

Z pobliskiego miasta wpadła czasem do nich córka tej siostry. Z gwałtu. Już dorosła, „wyszła na ludzi”. 

Komu buty? 

Agnieszka miała czerwone ręce, przemrożone i spękane do krwi.

Co jak co, ale prać pieluchy w przerębli? – dziwili się ludzie. A gdzie miała je prać, jeśli teściowa nie pozwalała używać wody w domu? Tylko tyle co do ugotowania obiadu dla syna, kiedy miał wrócić z pracy. Może byłoby jej lżej, gdyby dziecko urodziło się na wiosnę.

Kiedy mój dziadek rzucał się z pięściami na babcię, ta wybiegała na podwórko, klnąc na niego na czym świat stoi. Darła się, że słychać ją było na pół wsi. Z pomocą nikt się nie kwapił, bo „brudy pierze się we własnym domu” i sąsiedzi to „jedenaste przykazanie” szanowali. Na szczęście dziadkowi gniew szybko mijał, a babcia doskonale umiała się obronić, zawsze był jakiś przedmiot pod ręką, którego bez wahania używała. Godzili się potem bez słowa, dziadek szedł do stodoły, siadał na progu małej furtki wyciętej w dużych wrotach drewnianego budynku i zapalał papierosa. „Jezus Maria, spali nas!” – krzyczała znowu babcia.

Bardzo tych moich dziadków – Panie, świeć nad ich duszami – kochałam.

Nie jest to śmieszna historia, choć w późniejszych latach ten ich specyficzny rytuał nabrał rysu humorystycznego. Jednak od cioci (jej najstarszej synowej) wiem, przez co przeszła babcia, kiedy przyszła do swojej teściowej, mając niecałe 17 lat. Moja mama doświadczyła potem od niej tego samego. 

„U nas krowom żyło się lepiej niż dzieciom” – wspomina dzieciństwo na wsi w latach 50. XX wieku pani Gienia. Krowy dawały mleko i miały cielęta, świnie – prosiaki, można było je sprzedać i – jeśli rodzice dbali o dzieci – kupić buty na zimę. Najpierw chłopcom, bo służyli do mszy w kościele, szli do średniej szkoły do miasta. Dziewczynkom rzadziej, albo wcale.

Niemowlęta brano na pole, czasem zostawiono pod opieką niedołężnej babci lub prababci (te „dołężne” do późnych lat pracowały z innymi). 

Jeśli chodzi o dzieci kalekie – nie ma ich w wiejskich narracjach, choć żyło ich setki, poukrywanych po domach przed oczami sąsiadów. Od zawsze. 

Porody: na polu, przy sianokosach, żniwach, wykopkach. Poronienia, utraty upragnionych ciąż. Upragnionych także przez rodzinę męża, dla której synowa, dopóki nie urodziła – była przezroczystym popychadłem do roboty, wyrzucania gnoju z obory, ręcznego prania, sprzątania. Czasem również do zaspokajania chuci szwagra czy teścia.

O szydełkach, drutach, nasiadówkach, naparach, odwarach, ekstraktach, tamponach z gazy nasączonych denaturatem albo wywarem z piołunu, skakaniu z drabiny – napisano i opowiedziano tyle, że już nie będę nic dodawać. Ciąża nie przeszkadzała im w „zawodowych planach”, bo takich planów na swoim życiowym horyzoncie nie miały.

Nikt nie wsparł, nie pomógł, nie otoczył opieką. Czasem matka popłakała w rękaw nad losem córki i przykazała, żeby nie mówić ojcu. „Wy, mamo, nie płaczcie, wy, tato, nie bijcie” – znacie tę ludową piosenkę? 

„Wiesz – mówi z zadumą pani Władzia, lat 95, jako panienka zmuszona przez matkę, ciotki i wujenki do poślubienia młodszego o osiem lat mężczyzny – tego im nie mogę wybaczyć, że dobrze wiedziały, jaki Józio jest niezaradny i jakiego losu z nim użyję. Ale same nie miały lepszego, to czemu ja miałabym mieć inny niż one?”

Opowiadać dalej?