Raczej trudno go polubić. Nie chodzi o jakieś poważniejsze winy, to po prostu taki człowiek: wyniosły, zamknięty w sobie, pretensjonalny, ale w sposób, który ma odstraszać innych. Nosi tylko włoskie ubrania: garnitury, marynarki, szale, buty, tymi lokalnymi gardzi, podobnie jak ludźmi bez gustu. Jest pediatrą, ale pacjenci go sobie nie polecają – to jego powód do dumy. Pewnie chodzi o to, że mało mówi, burczy znad kartek na swoich małych pacjentów i ich matki, kto by chciał się u niego leczyć. Bywa obleśny, jak wtedy, gdy łazi za pracownicą sprzątającą przychodnię. Nawet żona za nim nie przepada, od dawna ma kochanka, ale z jakiegoś powodu się nie rozwiodła i wciąż spędza noce w małżeńskim łóżku. W zasadzie tylko ojciec – też zresztą lekarz – jeszcze z nim rozmawia, ale z ojcem jest jeszcze gorzej. No i umiera.
Jeśli „Tkanki miękkie” Zyty Rudzkiej są studium męskości w kryzysie, to nie chodzi tu o znane skądinąd tezy o schyłku patriarchatu, dziadersach czy incelach. Rudzka nie nadaje się do takiej publicystyki „z dużą zawartością bałamutnej troski o losy świata – tylko zbożnej dziecinie przed snem czytać” – jak to ujmuje sam narrator. Pisarkę interesują światy odmienne, powykręcane, niemieszczące się w gładkich narracjach. Nie tworzy więc postaci, które dowodziłyby tego, co jest do dowiedzenia. Pozwala za to swoim bohaterom rozrastać się bez skrępowania na wszystkie strony, jak nieprzycinanym krzewom, których raczej nie znajdzie się w ogrodniczym, i dopiero po drodze sprawdza, jak im jest w tych kształtach – a właściwie pozostawia to zadanie czytelniczkom. Dotyczy to samej literatury, ale działa też w tak zwanym życiu, a zdanie, które wypowiada narrator, równie dobrze mogłaby wygłosić autorka z myślą o swoim bohaterze: „To był niestety dobry ojciec, gdyby było inaczej, łatwiej by mi było”.
Zyta Rudzka, „Tkanki miękkie”. W.A.B., 288 stron, w księgarniach od października 2020
Jasne, i syn, i ojciec wiele mają do powiedzenia o kobietach, które traktują jak jednorazowe przedmioty uciech. Ojciec pozuje na wielkiego znawcę spraw erotycznych, instruuje swojego syna i zachęca, przytaczając niezliczone przykłady własnych doświadczeń. A i syn, choć ewidentnie brak mu jurności ojca, o własnym potomku – który pojawia się raz i chyba wyłącznie w tym celu – mówi tylko, że „wygląda jak chihuahua swojej suki”. Ten pierwszy zdaje się kuzynem Gustawa ze „Spisu cudzołożnic” Jerzego Pilcha, ten drugi pewnie dogadałby się z Florentem-Claude’em z „Serotoniny” Michela Houellebecqa.
Tyle że u Rudzkiej to wszystko są kłamstwa, przechwałki bez pokrycia, żałosne pozy odgrywane na pustej scenie i bez publiczności. Sami bohaterowie zresztą o tym wiedzą, przynajmniej o sobie nawzajem. „Łgał, że jebał. Dawał nura w noc, młócił w polach, rypał w stogach, pieprzył w sadach, przewalał pacjentki, żony pacjentów, córki, siostry, kuzynki, młodsze ciotki, rozochocone pociotki” – mówi o ojcu syn. I niby powinno to sprawić, że łatwiej mu będzie porzucić toksyczne wzorce męskiej tożsamości, tak jak granemu przez Brada Pitta bohaterowi filmu „Ad Astra”, który z rozpoznania szaleństwa swojego ojca czerpie energię, by wrócić na Ziemię i zacząć wszystko na nowo. Ale powieść Rudzkiej to nie jest rzewna historyjka. Pewnie, syn dostrzega, że w męskość już nie wygra. „Jestem mężczyzną zwanym «doktorem». Chociaż z określeniem «mężczyzna» bym nie przesadzał” – przyznaje. Jednak skutek tego jest po prostu taki, że nic mu już nie pozostaje. Niby gada do nas – czy tam do kogoś innego – przez całą książkę, ale jest to gadanie jałowe, mozolne, powracające wciąż i wciąż do tych samych zdarzeń, choć z tych nawrotów niewiele wynika, i rozpaczliwie czepiające się najbardziej podstawowego schematu narracyjnego: wyszedł z domu – pojechał do pracy – wyszedł z pracy – pojechał do domu. Naprawdę nic tu już nie ma: „Cóż to za opowieść – żadna, miałem nudne życie. I nuda ma swoją historię. To prawda”. Jeśli więc „Tkanki miękkie” jakoś nawiązują do prozy Pilcha, to raczej do jego ostatnich powieści, „Portretu wenecjanki” czy „Żywego ducha”, widowiskowo nieudanych, przegadanych, czepiających się starych językowych chwytów, tych wszystkich „w sensie ścisłym” czy „powiedzieć to, to nie powiedzieć nic”, które nieskutecznie maskują ostatnie podrygi maczyzmu.
Z takiego zestawu – antypatycznego bohatera i ziejącej nudą opowieści – trudno zrobić wciągającą książkę. Zresztą Rudzkiej chyba wcale nie o to chodziło. Przyjemność, jaką można czerpać z „Tkanek miękkich”, jest raczej perwersyjna i polega na przyglądaniu się powolnej, choć nieuchronnej dekompozycji. Żeby nieco przyspieszyć ten proces, Rudzka zagęszcza język: wycina wszystko, co mogłoby działać spowalniająco, i zostawia sam rdzeń – krótkie, dobitne zdania, wciągające możliwie najwięcej znaczeń w możliwie najkrótszą formę. To skupienie języka jest przeważnie imponujące, choć czasem, nie tak rzadko, metoda ta sprawia, że powstają – nie jako pisarskie poślizgnięcia, ale raczej ślady nieokiełznania języka – zwykłe suchary, takie jak ten: „Obracał imię w ustach jak monetę, by nie powiedzieć: minetę”, czy ten: „Na samą myśl o erekcji spuszczam się na dno moralne”.
To skądinąd chwyt wzięty wprost z „Krótkiej wymiany ognia”, tyle że tam miał sensowne uzasadnienie: Roma była poetką w zaawansowanym wieku, zawodowy nawyk wywracania słów działał u niej bez przerwy i bez kontroli. W „Tkankach miękkich” – gdzie ta maniera jest jeszcze podkręcona – budzi to wątpliwości, bo narrator mówi o sobie, że woli milczenie – i brzmi to przekonująco, taka w końcu powinna być ta męskość, wyniosła i milcząca. Czemu więc bohaterowie tyle gadają, jak – to sam narrator o sobie – „męskie Szeherezady, odurzone własnymi bajdami”? Że Rudzka wzięła swoją sprawdzoną metodę i przyłożyła ją po prostu do innego przedmiotu? To mało prawdopodobne, a przede wszystkim nieszczególnie ciekawe wyjaśnienie. A przecież może chodzić o coś innego. W „Krótkiej wymianie ognia”, gdzie również chodziło o niezałatwione sprawy między pokoleniami, eksmąż głównej bohaterki też był lekarzem, też synem lekarza. Czy nie byłoby więc kuszące, by uznać, że w „Tkankach miękkich” wciąż gada Roma, choć tym razem ukrywa się skutecznie i posługuje męskimi bohaterami jak brzuchomówczyni swoimi pacynkami? Pewnie, byłoby to pokrętne, nieuczciwe, a może nawet cyniczne: kazać swoim bohaterom wykrwawiać się w żenujących pozach. Ale Roma – a może po prostu Zyta Rudzka – nie jest czułą narratorką, która z uwagą i przejęciem zdaje sprawę z kruchości świata. Jest raczej okrutną jędzą, która z uciechą grzebie w bebechach, by wydobyć z nich oślizgłe kawałki prawdy.
Nic dziwnego, że ma skłonności cmentarne. Przecież sama nie żyje (Roma, nie Zyta). W „Tkankach miękkich” zakopanych jest kilka trupów, ale prawdę mówiąc, każdy jest tu chodzącym umarlakiem. Nie tylko ojciec, jedną nogą już tkwiący w grobie, i nie tylko syn, który przegrał życie, zanim zdążyło się rozpocząć. To samo dotyczy żony młodszego lekarza, o której już w pierwszym zdaniu powieści dowiadujemy się, że chciała się zabić. I Reginy – ostatniej żony ojca, Ukrainki, która na własnym ciele doświadczyła działań wojennych i do Polski „nie całkiem żywa przyjechała”; na domiar złego, kiedy odchodzi już całkiem, szwankująca pamięć starego lekarza nie pozwala jej umrzeć i nieustannie ją przywołuje z zaświatów. Cała ta powieść to „żałobne pląsy”, niejeden rozdział poświęcony jest rozważaniom o właściwym stroju pogrzebowym, a w końcu narrator w kolejnych napotykanych osobach dostrzega już tylko kształt uzębienia.
Można się w tym pogubić. Sam kilka razy musiałem wracać do dopiero co przeczytanych stron, bo bohaterowie, którzy mieli być martwi, nagle okazywali się całkiem żywi. Na to samo łapie się zresztą narrator, który w pewnym momencie z rezygnacją mówi: „Pewnie ojciec znowu umarł”, a mimo to po raz kolejny wsiada do auta i jedzie, by pogrzebać swojego ojca. Podobnie można się pogubić w świecie powieści, który niby jest całkiem konkretny, ale jakoś dziwnie wykoślawiony. Tramwaje jeżdżą normalnie i używa się tu internetu, ale po mieście krąży, jakby żywcem wyjęta z lat 50. ubiegłego wieku, plotka, że „przy zajezdniach powstały całkiem upojne szynkwasy”. Bezdomna na przystanku „w podartej masce na ustach spała z otwartymi oczami”, a znajomy antykwariusz umiera przez „choroby towarzyszące” – niby więc jesteśmy w Polsce czasu pandemii – ale w kraju panuje dojmująca zima, kilkanaście stopni na minusie i zaspy śniegu. Ten „zły rejon” – to określenie powraca tu parę razy – w końcu zaczyna przypominać „Sanatorium pod Klepsydrą”, gdzie również ojciec z synem spotykają się na granicy życia i śmierci, niby w świecie, ale już poza nim. We współczesnej literaturze polskiej podobnie intymne sprawy ze zmarłymi, jak Bruno Schulz, mają chyba tylko Weronika Murek i Paweł Sołtys. No i, teraz to jasne, Zyta Rudzka, która ustami swojej pacynki przyznaje: „Jeżeli jeszcze komuś na tym świecie można zaufać, to tylko umarłym”.
Jeśli dwaj lekarze, ojciec i syn, zostają tu wykorzystani do tego, by opowiedzieć o schyłku męskości, to sama ta opowieść też zostaje użyta do czego innego. Pewnie to nie przypadek, że sflaczałe tkanki męskie świetnie się nadają na materiał poglądowy w studiach nad śmiercią.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).