„Nie znoszę działaczy (…) Za ortodoksję i szermowanie sloganami. I nudziarstwo” – przyznaje Adam Appich, doktorant na wydziale psychologii, jeden z bohaterów „Listowieści” Richarda Powersa. Dodałbym do tej listy krzykliwość. Działacze strasznie się wydzierają.
Na swoje pierwsze protesty poszedłem pewnie z dziesięć lat temu, to musiał być krakowski Marsz Równości. Wtedy chodziło jeszcze o to, żeby stateczny rząd łaskawie zechciał przyznać wszystkim obywatelom równe prawa. Było ciepło, kolorowo, wokół mnóstwo przyjaciół, klaskałem, wspierałem, ale nie chciało mi się krzyczeć. Nie mogłem, a może nie chciałem się przemóc. Jak to tak, wykrzykiwać jakieś hasła, z innymi ludźmi, wspólnie? Nie tego mnie uczyli na polonistyce, gdzie ceniło się wyjątkowość, oryginalność, niepowtarzalność. Odstawanie, a nie przystawanie. Siły tamtego marszu zniosły mnie w końcu w rejony oddalone od głośników, hasła dobiegały z lekkim opóźnieniem, jakieś dziewczyny tuż obok próbowały coś skandować, ale też się chyba wstydziły. No to nieśmiało zacząłem, i tak coraz głośniej i głośniej pokrzykiwaliśmy „Mi-łość, wol-ność, so-li-dar-ność”, z tym żenującym skandowaniem, bo jak inaczej.
A potem to już wiadomo, od 2015 roku trzeba było kolejne protesty zapisywać w kalendarzu i jakoś się dzielić w rodzinie, żeby się ze wszystkimi wyrobić, w sprawie sądów, kobiet, uchodźców, osób LGBT, mediów, klimatu, znowu sądów, w sprawie Margot w samym środku pandemii, znowu kobiet, znowu uchodźców. Na te sądowe poszedł nawet mój kolega wolnorynkowiec, a podejrzewałem, że w życiu na żaden protest się nie wybierze. Mówił potem, że głupio było się wydzierać.
W ostatnich latach nie tylko protesty, ale w ogóle różne formy zaangażowania i aktywizmu weszły do stałego repertuaru życia mieszkańców miast i wsi. Jak się nie krzyczy, to zbiera się ciuchy i plecaki, gotuje zupy, szyje maseczki, ustawia przelewy, podpisuje petycje. A niektórzy po prostu jadą do lasu i ratują ludzi. Jeśli wcześniej aktywistów kojarzyło się z akcjami Greenpeace gdzieś na odległych morzach, to teraz ma się zawsze jakichś wśród znajomych.
WRAŻLIWOŚCI
Wśród zjawisk kultury współczesnej są i takie, które działają wprost na nasze emocje i zmysły, atakują obrazami, odciskają się w gardłach i nogach, zmuszają do zmiany słowników. Niektóre są dobrze znane, inne napadają nas znienacka. Zdarza się, że są od nas silniejsze, a przynajmniej nasze ciała nie nauczyły się jeszcze, jak na nie reagować. W numerze tematycznym „Dwutygodnika” o współczesnych WRAŻLIWOŚCIACH próbujemy przyjrzeć się odmianom relacji i obyczajów oraz powiązanym z nimi opowieściom o świecie. Piszemy o zwycięstwach słabości nad siłą, relacjach z przyrodą i przedmiotami, serialach o młodzieży, słodkich pieskach, infekujących media patostreamach, a także o przemianach pojęć, przygodach eseistycznych „ja” i zaangażowaniach literatury.
Teksty w numerze zostały zilustrowane pracami z kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.
Razem z nami zmieniła się też literatura. Jakaś jej część. Choć prawdę mówiąc, wcale mi się nie chce angażować w dyskusję o zaangażowaniu literatury. Jest długa, nudna i zwykle służy różnym akademikom do podkreślania, jaka to ich praca jest doniosła. Pamiętam, że na konferencjach o polityczności wielkie emocje wywoływało twierdzenie, że im literatura mniej dotyczy polityki, tym bardziej jest polityczna. Pewnie miało to jakiś sens, ale przede wszystkim pozwalało literaturoznawcom dalej zajmować się tym, czym się zajmowali.
Zamiast więc wikłać się w teoretyczne spory, spróbuję tu raczej opowiedzieć o pewnym stylu pisania, stylu robienia literatury, który wydaje mi się jakoś spleciony ze zmianami, jakie zaszły w naszych gardłach i nogach. O stylu, który wyczułem w książkach Ali Smith (przeł. Jerzy Kozłowski), Richarda Powersa (przeł. Michał Kłobukowski), Olgi Hund, Bernardine Evaristo (przeł. Aga Zano), Macieja Bobuli, Michała R. Wiśniewskiego. Nie wiem, czy to większy nurt, reprezentatywne zjawisko, przybierający na sile trend. Żeby się o tym przekonać, musiałbym przeczytać co najmniej wszystko, a wtedy i tak znalazłyby się jakieś wątpliwości, ale na pewno nie zdążyłbym nic napisać. To zresztą tak jak z protestami, nie wiadomo nawet, czy coś dają, ale przecież się chodzi i krzyczy.
Akcja, reakcja
Nie trzeba długo szukać, żeby znaleźć coś, co może łączyć powieści ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Polski. Trump, Brexit, PiS, w światowej prasie dorzucało się do tego zestawu Orbána i Erdoğana, a później jeszcze Bolsonaro, więc pewnie w literaturze węgierskiej, tureckiej i brazylijskiej też coś by się znalazło. Niespodziewana, choć raczej na zasadzie życzenia, a nie chłodnego rachunku politycznego, fala sukcesów nacjonalistycznie nastawionej prawicy w drugiej dekadzie XXI wieku zachwiała wyobrażeniami o konsekwentnym postępie, jaki miał się dokonywać w liberalnych demokracjach. To, co rzekomo było tylko kwestią czasu: prawa osób LGBT, liberalizacja praw reprodukcyjnych, eliminacja języka nienawiści z debaty publicznej, pełna inkluzywność, nagle w ogóle zostało zakwestionowane jako pożądany cel. Szybko trzeba się było nauczyć słowa backlash.
Świat kultury wziął to do siebie. Nieprzypadkowo gromadzi on w większości osoby o poglądach co najmniej progresywnych, w końcu sztuka i literatura są właściwie z definicji nastawione na nietypowość, odstępstwa od normy, zmianę (ponawiane doniesienia o istnieniu sztuki prawicowej okazują się co najmniej naciągane). Jednak obawy brały się nie tylko z klęski preferowanych opcji politycznych, ale też z realnego zagrożenia dla samych warunków funkcjonowania kultury, o czym zresztą szybko przekonaliśmy się w Polsce, a co wcześniej obserwowaliśmy na Węgrzech.
Jeśli więc wcześniej uprawianie literatury mogło się kojarzyć ze zdystansowanym obserwowaniem i rejestrowaniem rzeczywistości, ważeniem odmiennych głosów, odkrywaniem tego, co wciąż nieodkryte, cyzelowaniem stylu czy nawet subtelnym ingerowaniem w sferę polityczności za sprawą rekonfigurowania tego, co zmysłowe, itd. itd., to teraz po prostu nie można sobie było na to pozwolić. Dalsze powstrzymywanie się od bezpośredniego zaangażowania literatury w politykę groziło tym, że później wcale nie będzie się dało uprawiać literatury.
Skądinąd przed całkiem podobnym wyzwaniem stanęła nauka, również tradycyjnie zdystansowana do polityki, ale w obawie przed skutkami kryzysu klimatycznego niemająca innego wyboru. To samo z mediami, które z coraz większą śmiałością zaczęły zdradzać się z własnym politycznym usytuowaniem i przekonaniami, kiedy ich wolność stanęła pod znakiem zapytania. W ogóle pozycja dystansu zaczęła tracić swoje dotychczasowe znaczenia, a zdaniem niektórych po prostu się skompromitowała. I kiedy Olga Hund w powieści „Łyski liczą do trzech” przywołuje liberalny dogmat: „Nic nie jest czarno-białe, demokracja uczy odcieni szarości. Teraz jak nigdy potrzebny jest nam dialog”, to nie ma większych wątpliwości, że to drwina. Wiemy już po prostu, że dialogowanie, choć wciąż potrafi być cenne, bywa też sposobem na nicnierobienie. Zresztą jak długo jeszcze można dialogować i co tu jeszcze odkrywać? Jeśli literatura była wierna tym zadaniom co najmniej od dwustu lat, jeśli fedrowała uparcie i zawzięcie w złożach rzeczywistości, to może doszła wreszcie do momentu, kiedy zasoby się wyczerpały? I nie ma już co dalej fedrować, wreszcie trzeba coś zrobić z tym, co już się wydobyło.
To zresztą żadne wielkie odkrycie, tak jak całe to zaangażowanie wcale nie jest nowe. Nie przypadkiem wśród patronów pisania, o jakim chcę opowiedzieć, wymienia się Jamesa Baldwina czy Toni Morrison, nie przypadkiem dziś częściej niż kiedyś tłumaczy się teksty klasyków literatury politycznej lat 60. i 70. XX wieku. Bo choć przyjmuje różne formy i refleksyjnie się zmienia, zaangażowanie raczej faluje w niepokojąco regularnym rytmie: nasilając się, kiedy czasy robią się niespokojne, opadając, kiedy coś udało się wskórać.
Nie ma wątpliwości, że dzisiaj jesteśmy na fali wznoszącej. Powodów do niepokoju, a więc i do mobilizacji, nie brakuje. Na ich wynajdywanie jest nawet termin: doomscrolling. Wygląda to tak jak w powieści Macieja Bobuli „Franciszka, Maryśka i ja”: „Usiadłem w kuchni, otworzyłem przeglądarkę internetową i zacząłem czytać, co słychać w dużych ośrodkach miejskich. Trafiłem na artykuł, w którym autor pisze, że w Polsce gęstnieje atmosfera pogromowa. Coraz więcej ludzi nie chce w tym kraju widzieć obcokrajowców, coraz więcej uważa, że Unia Europejska to twór, który ma na celu zniszczenie białej Europy. Znów powszechniejsze są teorie, że Żydzi rządzą Polską, Unią, światem, wszystkim. Coraz mniej chciało mi się żyć, gdy to wszystko czytałem”.
Podręczniki
Jeśli jednak współczesność czymś się wyróżnia, to pewnie świadomością, że te wszystkie sprawy – rasizm, kryzys ekologiczny, dyskryminacja, wyzysk, przemoc – nie są nowe. Znamy te numery, mamy dla nich nazwy.
Tak jest w „Łyskach” Olgi Hund, które dałoby się potraktować jak elementarz początkującej aktywistki. Już pierwsze strony to praktyczne przykłady tego, jak media manipulują komunikatami o mniejszościach („Często te programy wyglądały dość podobnie. Dziennikarze kręcili głowami i mówili: – Proszę się nie gniewać, po prostu próbuję to zrozumieć”). Później jak na modelu, w pomniejszeniu, przy zwiększonym kontraście, dowiadujemy się, na czym polega podstawowy problem z instytucją policji, jak uzależniona jest od społecznych nierówności, z których skutkami ma sobie radzić. Wreszcie w kilku miejscach dostajemy wykład o tym, na czym polega strukturalne wykluczenie, takie, które działa w białych rękawiczkach i sprytnie przerzuca odpowiedzialność na tych, których dyskryminuje. To wszystko niby złożone mechanizmy, ale autorka rozbraja je z zamkniętymi oczami. Widziała to wiele razy, czytała o tym artykuły i książki („Miała dziesięć lat, kiedy po raz pierwszy przeczytała o patriarchacie, wiwisekcji, rasizmie, nazistach i skłotingu”). Kiedyś nawet się tym emocjonowała, teraz chce już tylko nam to wyjaśnić.
Podobnie jest w „Dziewczynie, kobiecie, innej” Bernardine Evaristo, która zarzuca czytelniczki kolejnymi obrazami społecznej dyskryminacji i strukturalnego rasizmu: „Kiedy coś zmajstrował razem z białymi kolegami, tylko jego wysyłano za karę do kozy / kiedy złościł się na tę niesprawiedliwość, mówili, że się nie kontroluje / a kiedy wychodził z klasy, żeby się uspokoić – że jest agresywny” albo „w liceum dobrze się uczył, ale wkrótce pojął, że poza budynkiem szkoły jest uważany za złego człowieka / i wroga narodu ze względu na swój kolor skóry / policja zatrzymywała go na przeszukania, odkąd skończył dwanaście lat, bo wyglądał na piętnaście”.
Jeśli czasem brzmi to jak podręcznikowe przykłady, to pewnie dlatego, że to są podręcznikowe przykłady. Tyle że z podręczników, które nie trafiają do szerokiego obiegu. W jednej z części „Małego toporu”, antologii filmowej Steve’a McQueena, aktywistki odwiedzają rodziców dyskryminowanych dzieci, wciągają ich do rozmowy i zostawiają im książeczkę Bernarda Coarda o systemowym rasizmie systemu edukacji. Hund czy Evaristo działają jak te aktywistki: roznoszą po domach powielane na ksero ulotki, punkowe ziny, feministyczne manifesty i zachęcają do zapoznania się.
Olga Hund, „Łyski liczą do trzech”. Czarne, 184 strony, w księgarniach od marca 2021
Podręczniki mają i to do siebie, że lubią język abstrakcji. Chodzi przecież o zjawiska, które nie przeszły przez fazę językowego udomowienia; gdyby to się stało, nie byłoby już o czym gadać. Stąd więc ten egzotyczny, a najczęściej po prostu anglojęzyczny posmak aktywistycznego leksykonu: backlash, empowerment, call-out, non-apology, sit-in. Ale kiedy ktoś posługuje się takim językiem na co dzień, to traci w końcu do niego dystans i przy jego użyciu zaczyna nazywać nawet najbardziej intymne sfery własnego życia. Jak w „Dziewczynie, kobiecie, innej” Dominique, która „nie była pewna, czy naprawdę wciąż poddaje się praniu mózgu ze strony białego społeczeństwa i czy rzeczywiście sprzeniewierzyła się swojej najcenniejszej tożsamości czarnej feministki”, albo jak Amma, która przekonuje, że „powinnyśmy celebrować to, że o wiele więcej kobiet dzisiaj rekonfiguruje feminizm”.
Podobnie działa Ali Smith, która do „Pór roku” wciąga wprost nie tylko komunikaty medialne, nagłówki i tweety, ale też kawałki eseistyczne czy małe wykłady historii sztuki, jak ten o Pauline Boty w „Jesieni”. Smith nie próbuje ich przerabiać tak, żeby jakoś bardziej naturalnie pasowały do powieściowej narracji; raczej sugeruje, że jeśli powieść ma być realistyczna, to musi też być otwarta na specjalistyczną terminologię, która po prostu jest w obiegu i do czegoś ostatecznie służy. To zresztą kolejna rzecz bardzo współczesna: przekonanie, że próby zrozumienia świata, który robi się coraz bardziej skomplikowany i którego najbardziej palącym problemem jest wzrost wskaźnika średniej rocznej globalnej temperatury, nie obędą się bez abstrakcji.
Czasem wywołuje to popłoch albo poczucie zagubienia. Podręczniki są w końcu dla tych, którzy dopiero się uczą, a nie dla tych, którzy już wszystko wiedzą. Choć prawdę mówiąc, nikt tu chyba nie wie niczego na pewno, wszystko podlega nieustannym negocjacjom, i nowe słowa, i nowe zasady, które próbuje się nimi opisywać. Evaristo, w odróżnieniu od jej młodziutkiej bohaterki Yazz, która ma chyba mniej cierpliwości, szczególnie jest wyczulona na momenty nierozumienia czy nieporozumienia. To dlatego Hattie ma wszelkie prawo wyznać wprost: „Słuchaj, dziecko, ja się urodziłam w latach dwudziestych, naprawdę za dużo ode mnie oczekujesz, nie rozumiem, o czym ty w ogóle do mnie mówisz”.
My
Niektóre elementy tych fabuł wydają się przewidywalne, jakbyśmy znali je skądinąd. Policjant zabija chłopca (Hund). Chciwa firma chce wyciąć las (Powers). Faszyści organizują manifestację (Bobula). Imigrantka spotyka się z dyskryminacją (Smith). Imigrantka spotyka się z dyskryminacją (Evaristo).
Bo i społeczeństwa bywają przewidywalne, powtarzalne, powolne. Ich wielkie cielska nawet nie stają do rywalizacji z rzutkimi postaciami literackimi, które mogą się zmieniać ze strony na stronę. To dlatego robienie literatury z socjologii, a nie z psychologii, jest wyzwaniem. Choć może nie ma innego wyjścia, bo jak w „Listowieści” pisze Powers: „Świat przegrywa właśnie dlatego, że żadna powieść nie zdoła przedstawić walki o jego los w sposób równie frapujący jak zmagania między kilkorgiem zbłąkanych ludzi”.
Wśród niezbyt pomysłowych społecznych wynalazków szczególnie mało oryginalna bywa dyskryminacja. Czyni ją to słabą kandydatką na bohaterkę powieści, ale jednocześnie sprawia, że może się cieszyć niewidzialnością. Kiedy więc powieści biorą ją na warsztat, to może i zdradzają etos odkrywczości, za to wyciągają na widok coś, co dotąd pozostawało właściwie przezroczyste. Coś, o czym nikt nie opowiadał głośno, bo nie było o czym opowiadać, bo co tu w ogóle mówić: „o dorastaniu w mieszkaniu komunalnym w bloku, o wychowaniu przez samotną matkę sprzątaczkę / nikt nie opowiadał głośno, że nigdy nie był na żadnych wakacjach, nigdy w życiu / nikt nie opowiadał głośno o tym, że nigdy nie leciał samolotem, nie widział spektaklu w teatrze ani morza, nie jadł w restauracji z obsługą kelnerską / nikt nie opowiadał głośno o tym, że czuje się zbyt głupigrubybiedny albo po prostu że jest nie na miejscu, nie pasuje, nie nadaje się / nikt nie opowiadał głośno o tym, że w wieku trzynastu i pół roku przeżył gwałt zbiorowy” (Evaristo).
I może nie da się inaczej niż właśnie przewidywalnie opowiedzieć o skutkach decyzji, które zapadają na wysokim szczeblu: o reformie edukacji („ministerialne Gestapo narzuciło plany lekcji” w „Dziewczynie, kobiecie, innej”), o wyrokach sądu federalnego w sprawie legalności wyrębu (w „Listowieści”), o polityce imigracyjnej (w „Porach roku”). Żeby choćby uchwycić skutki takich posunięć, trzeba poświęcić coś z własnej wyjątkowości i spróbować objąć tysiące, miliony podobnych historii.
Nieprzypadkowo powieści, o których tu piszę, chętnie sięgają po bohaterów zbiorowych, takich jak Caaakowie u Hund, a przynajmniej rozkładają możliwie szeroki wachlarz reprezentowanych tożsamości. Zanim akcja „Listowieści” na dobre się rozkręci, dostajemy, na dwustu stronach, skrócone wglądy w biografie ośmiorga protagonistów: od białych protestantów, przez córkę chińskiego imigranta, po nastolatka hinduskiego pochodzenia. Smith w całych „Porach roku” wprawia w ruch kilkanaścioro bohaterek i bohaterów oraz niezliczone zastępy postaci drugo- i trzecioplanowych. Podobnie Michał R. Wiśniewski w swojej trylogii powieściowej („Jetlag”, „God Hates Poland”, „Hello World”) splata losy swoich postaci, żeby pokazać, że nie ma czegoś takiego jak jednostki, jest tylko społeczeństwo. Powers doda: „W lesie nie ma osobnych drzew”.
Pewnie najgłośniej to wybrzmiewa w „Dziewczynie, kobiecie, innej”, przy okazji której sięgano po takie sformułowania jak „atlas różnorodności” (to Sylwia Chutnik w blurbie), pewnie dlatego, że sam tytuł podsuwa taki klucz. Głównych postaci jest tu dwanaście, to przeważnie czarne kobiety żyjące w Wielkiej Brytanii, ale jeśli to jest zasada porządkująca, to tożsamościowe rozbałaganienie przebiega według preferencji seksualnych i genderowych: są tu lesbijki, heteryczki, biseksualistki, poliamorystki, są transdziewczyny, transchłopaki i osoby niebinarne. Evaristo, tak jak inni wyżej wspomniani, realizuje postulat, który wszedł już do kulturalnego mainstreamu: pełniejszego reprezentowania społecznej różnorodności. Skądinąd nasuwa się pytanie: czy samo reprezentowanie różnorodności wystarcza, żeby uznać „Dziewczynę, kobietę, inną” za powieść zaangażowaną? Czy do tego wystarczy naruszenie domyślnych, czyli białych i męskich, norm przedstawienia? Co nam to mówi o samym zaangażowaniu?
W każdym razie nie ma większych wątpliwości, że tego rodzaju powieści stają raczej po stronie polityki tożsamości. A przynajmniej rozumieją, skąd się wzięła: że nie jest wymysłem, jak się czasem sugeruje, zblazowanych studentów amerykańskich kampusów, ale raczej taktycznym przejęciem piętnujących i wykluczających mechanizmów społecznej władzy. Jeśli czarni ze swojego koloru skóry, a lesbijki ze swojej orientacji czynią dziś powody do dumy, to dlatego, że przez stulecia były one powodami do wstydu. I choćby z tego powodu nie można tych tendencji zbagatelizować.
To jednak nie oznacza, że trzeba poprzestać na celebrowaniu różnorodności. Wystarczy wybrać się chociaż raz na marsz równości, żeby się przekonać, że tożsamości, a w zasadzie osoby, które je noszą, wchodzą ze sobą w najróżniejsze konfiguracje, nie zawsze wesołe. Jeśli punktem wyjścia powieści Hund jest dyskryminacja mniejszości Caaaków, to w końcu dowiadujemy się, że sama ta mniejszość jest wewnętrznie zróżnicowana, niepozbawiona wad, po prostu bardziej skomplikowana, niż podpowiadałaby tożsamościowa etykietka. Z tożsamością mocuje się bohater powieści Bobuli, który w toku akcji zaczyna podejrzewać, że może być Niemcem, potem, że Żydem, a w ogóle to ma nazwisko Einhorn, Jednorożec. W „Listowieści” Powers idzie jeszcze dalej, bo pyta o możliwość wyjścia poza tożsamość gatunkową (a nawet rodzajową); Ali Smith jednym z patronów swojego cyklu, którego bohaterowie nieustannie szukają dla siebie wygodnych przegródek, czyni autora „Metamorfoz”, Owidiusza. A Michał R. Wiśniewski sugeruje, że może najlepszym rozwiązaniem byłaby w ogóle ucieczka od tożsamości, bo więcej z nich kłopotów niż pożytku.
W tym też upatrywałbym literackiej korekty do socjologicznych ambicji tych powieści. Mierzą się one ze społecznymi mechanizmami, nie ukrywają swojego politycznego usytuowania, ale jednocześnie pozostawiają miejsce na to wszystko, co nie mieści się w pojęciowych abstrakcjach. To wciąż powieści i ciągnie je w stronę tego, co wyjątkowe, kuriozalne, dygresyjne, tego, co dziwacznie brzmi. Bohaterki i bohaterowie Smith potrafią zagapić się na jakieś dzieło sztuki, choć potem niewiele z tego wynika. Bobula raczy nas kawałkami ezoterycznej wiedzy o kapelach blackmetalowych. A Hund wplata w swoją powieść anegdotki znikąd wzięte i chyba tylko dlatego, że żal jej nie podać dalej tak pysznych kawałków.
Pewnie, jest tu aktywistyczny know-how, jest poważna polityka, ale jest też przestrzeń na wyjątki, pomyłki i trochę świeżego powietrza. Taki literacki odruch impregnuje te powieści przeciw dogmatyzmowi i odróżnia je od groteskowych satyr, najczęściej podawanych z monotonnie pierwszoosobowej perspektywy (przykładów nie brakuje). Pewnie, Hund może najpierw nabija się z tego, że „nic nie jest czarno-białe”, ale potem przez 150 stron wyjaśnia motywacje policjantów, komplikuje tożsamość dyskryminowanych i pokazuje, że nic nie jest czarno-białe. Co jeszcze nie oznacza, że nie należy robić nic.
Bajki
Robić trzeba, choć czasem wydaje się, że to wszystko na nic. Może kiedy zdzieramy gardła na protestach przeciwko tym czy innym posunięciom rządzących, tylko realizujemy ich cyniczne scenariusze służące odwróceniu uwagi od bardziej niecnych posunięć? Co właściwie uchodźcom marznącym w lesie po naszym bohaterskim mazaniu kredą po chodnikach? I jak tu nie zwątpić, kiedy naszą manifestację pewnego razu okrąża dziesięć razy liczniejsze zgromadzenie niosące pozłacany krzyż?
Maciej Bobula, „Franciszka, Maryśka i ja”. Wydawnictwo j, 256 stron, w księgarniach od 2020 roku
Właśnie po to czasem potrzebujemy bajek. Takich jak ta o nadzwyczajnie przekonującej dziewczynce, której wystarczy parę minut na osobności, żeby nawet dyrektora ośrodka odosobnienia dla imigrantów przekonać, że powinien otworzyć bramy. W „Wiośnie” Ali Smith opowiada tę historyjkę z kamienną twarzą, dbając o realistyczny sztafaż. Długo jednak nie da się utrzymać tego napięcia i wreszcie staje się całkowicie jasne, że to tylko literacka sztuczka, która ma przesunąć nasze wyobrażenia o tym, co możliwe. I wtedy Smith podprowadza tę historię do spotkania z całkiem już realistycznymi, choć ukrywającymi się w anonimowości aktywistami, którzy mówią o sobie: „Jesteśmy bajką. Baśnią. (…) I nad tym właśnie pracujemy, nad zmianą”.
Bajki nie muszą być zmyślone. W książce „Radical Happiness: Moments of Collective Joy” (Radykalne szczęście. Chwile kolektywnej radości) brytyjska feministka Lynne Segal przypomina, że potrzebujemy opowieści o tym, że coś może się udać, żeby nie stracić paliwa do dalszego działania. Sama sięga po opowieści z historii feminizmu, żeby powiedzieć: zobaczcie, kiedyś się udało, dlaczego teraz miałoby się nie udać?
W bajkopisarstwie może chodzić o coś jeszcze: o sięgnięcie do ukrytej głęboko pod warstwami nabytego sceptycyzmu dziecięcej swobody, która nie zdążyła się przekonać, że czegoś się nie da. To z takiej dziecięcej czy dziewczęcej przekory, która karmi się „Czarodziejkami z Księżyca”, bohaterki Wiśniewskiego czerpią siłę, by najpierw odrzucić patriarchalne nawyki, a potem wziąć się za zmienianie świata.
Pewnie to dlatego sporo tych powieści zmierza do happy endu. Tak jest u Wiśniewskiego, którego postaci wreszcie dowiadują się, jak mają żyć. Tak jest u Evaristo, u której końcówka nie tylko spina literacką konstrukcję, ale właściwie spina porządek wszechświata, i przy okazji potrafi wycisnąć łzy u trzydziestoletniego faceta. Bajkowe jest też zakończenie powieści Hund; choć przecież jest również przepisaniem pewnego całkiem rzeczywistego zdarzenia, i to chyba sporo mówi o granicach naszej wyobraźni, jeśli jako bajka jawi się nam sama historia.
Bajkami, które mają zmieniać świat, chcą też być same powieści, o których tu mowa. Kiedy jedna z bohaterek powieści Wiśniewskiego mówi: „Chcę zrobić książeczkę, która pokona rzeczywistość!”, to przecież od razu wiadomo, że to pragnienie samego autora. A kiedy Ali Smith opowiada w „Porach roku” o Brexicie i o rosnących wszędzie murach granicznych, to w samej formie swoich opowieści kompletnie rozmontowuje ideę granicy.
O tej pokusie wyraźnie opowiada „Listowieść”. Niefortunny pomysł translatorski Michała Kłobukowskiego zatraca podwójność oryginalnego tytułu „The Overstory”, który oznacza najwyższe piętro lasu, ale sugeruje też, że to opowieść o innych opowieściach (za to „Listowieść”, dla odmiany, nie oznacza chyba nic). I rzeczywiście, sporo tutaj autotematycznych uwag o tym, jak działa literatura i co może zrobić, żeby przyczynić się do społecznej zmiany. Ale przede wszystkim powraca tu historia jednej książki, która spaja losy bohaterów, a przy okazji podpowiada im sensowne kierunki działania. To właściwie podręcznik, taki jak ulotki dystrybuowane przez Hund i Evaristo, napisany przez jedną z bohaterek popularnonaukowy esej o życiu drzew „Tajemny las”.
To skądinąd intrygujący pomysł, żeby zawrzeć w książce historię innej książki, która staje się nie tylko bestsellerem, ale przede wszystkim kultowym przewodnikiem dla aktywistów z całego świata. Od razu nasuwa się to znane już skojarzenie: na pewno fantazjuje o sobie. I rzeczywiście Powers robi wiele, żeby sprostać recepcie, którą wystawia inny z jego bohaterów: „Nawet najlepsze argumenty na świecie nikogo nie skłonią do zmiany zdania. Sprawić to może tylko przekonująca opowieść”. Autor „Listowieści” wciąga czytelników w świat, w którym drzewa są aktorami życia społecznego, i tak do niego przyzwyczaja, że po zamknięciu okładki nie da się już patrzeć za okno jak dotychczas. Ale kiedy może się wydawać, że autor naprawdę próbuje nas przekonać, żeby to jego powieść stała się globalnym bestsellerem (i tak się nim stanie, ale nie o to chodzi), to zdanie o przekonującej opowieści pada ponownie, przy okazji jednego z bohaterów, który dla sprawy oddaje życie. „A więc to właśnie próbował osiągnąć. Dlatego pozwolił się zamknąć na dwa życia, nikogo nie obciążając. Oddał życie za baśń, która może rozpalić umysły nieznanych mu ludzi”. To nie jest ta baśń, którą właśnie czytamy, ale jakaś inna, bardziej przekonująca.
Wszystkie ręce
Powieści, o których tu opowiadam, nie przeceniają swojej roli. I może to też wyróżnia je na tle wcześniejszych wcieleń literackiego zaangażowania. Społeczne znaczenie i możliwości oddziaływania pisania nie są już takie same jak choćby pół wieku temu, kiedy druk był jednym z dominujących mediów, więc postulaty reformowania świata przy użyciu pięknych zdań brzmią dziś cokolwiek zabawnie. To dlatego ważniejsze od samej literatury jest w tych powieściach przepracowywanie doświadczenia aktywizmu.
Tak jest w cyklu Smith, która każe swoim bohaterkom zasadzać się na ogrodzenia szatkujące życie publiczne, ale przypomina też historie aktywistek z Greenham Common, które przez niemal dwadzieścia lat protestowały przeciwko brytyjskiemu programowi broni jądrowej. W „Łyskach” Hund opowiada o punkach, czy właściwie pankach, prowadzących nieprzerwaną wojnę podjazdową z wszelkiej maści faszystami. W powieści Bobuli połowa intrygi dotyczy tego, jak by tu dać popalić naziolom. Cała powieść Powersa jest o aktywistach: o tym, skąd się biorą, jak pojawia się w nich impuls przeważający wszelkie wątpliwości, jak czasem potrafią pobłądzić i czego doświadczają ich ciała.
To nie tyle literatura zaangażowana, na to jest zbyt skromna; to raczej literatura zaangażowania. To powieści dla ludzi, którzy robią swoje na mieście, czasem się dopiero tego uczą, a potem wracają do domu, potrzebują ochłonąć i zastanowić się, co właściwie zrobili. Na nic im książki o „uprzywilejowanych ludziach, którzy w egzotycznych okolicach nie umieją żyć ze sobą w zgodzie” (Powers). Potrzebują poczytać o kimś, kto podobnie jak oni uważa, że „polityka to gówno, niczego nigdy nie zmieni, a idą złe czasy i trzeba się sprzeciwić zastanej rzeczywistości” (Bobula). Chcą przejrzeć się w literaturze, żeby uniknąć zasklepienia się w zbyt słusznych poglądach, ale też po to, by nie tracić siły. Czasem potrzebują, żeby opowiedzieć im bajkę.
Czują, że muszą coś zrobić, i próbują coś zrobić, ale sami nie wiedzą, czy ma to sens. I chętnie czytają o tym, że inni też czasem tego nie wiedzą, bo są „całym sercem za równością na świecie, ale bez wgłębiania się w mechanikę ekonomii, która do tej równości miała doprowadzić” (Bobula). A czasem zwyczajnie popełniają błędy, jak autorka tego bestsellera z powieści Powersa, która swoimi zeznaniami przed sądem powstrzymuje wycinkę jednego lasu tylko po to, żeby po chwili dowiedzieć się, że w ten sposób przyspieszyła wycinkę innych lasów.
To też powieści dla tych, którzy chcieliby coś zrobić, ale nigdy się nie przemogą, żeby wykrzykiwać hasła na protestach. Jak ta stara zrzędliwa nauczycielka w powieści Evaristo, która z powątpiewaniem spogląda na to całe fiu-bździu, ale robi wszystko, żeby pomóc swojej uczennicy. Jak małżeństwo w powieści Powersa, o którym właściwie nie wiadomo, co robi w tej historii, chyba właśnie dowodzi, że dla każdego jest w niej miejsce.
W „Listowieści” również Mimi od „dziecka nie cierpiała ludzi o niezłomnych przekonaniach”. Ale kiedy przyszło co do czego, była gotowa zrobić wszystko. „Choćby musiała się święcie oburzyć”. Przecież nie trzeba mieć tego we krwi.
Ilustracja: Paulina Ołowska, „8” z serii „Przypadkowe kolaże”, 2014. Praca z kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, zakupiona dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.