Umówmy się: artystyczna doskonałość, arcydzielność, maestria – nie mają dziś dobrej prasy. Same te słowa brzmią zresztą tak, jakby znaleziono je w sztambuchu odziedziczonym po stryju mieszkającym od pół wieku w Chicago. A przecież nie tak dawno miały się jeszcze nie najgorzej. Co się stało? Swoje zrobiły różne warianty polityki tożsamości, dopatrujące się w kanonach sposobu na utrwalanie dominacji białych mężczyzn. To jedno. Drugie wiąże się ze zmęczeniem rynkową mantrą, że praca, praca, więcej pracy, najlepiej z miłości, czyli za darmo. Znamy to doskonale, i niezależnie od branży, ale przecież laboratorium, w którym sprawdzano skuteczność tej manipulacji, od dawna była sztuka. Suchoty, niedożywienie, bezdomność i uzależnienia na tyle mocno splotły się z pracą w kulturze, że stały się niezbędnym składnikiem mitologii twórczości. A że dziś sztuką jest nawet sprzątanie toalet na Warszawie Zachodniej, to i osoby parające się tym pożytecznym zajęciem nieraz usłyszą, że powinny pracować z pasji, a nie dopytywać o podwyżkę. Tak było przynajmniej do niedawna, bo ze szczelin kruszejącego neoliberalizmu wydobywa się powoli inny (choć całkiem stary) pomysł: że praca to po prostu wymiana siły roboczej na pieniądze, albo: tak będę pracować, jak mi zapłacicie. Słuszne to i sprawiedliwe, ale czy również twórcy kultury powinni zapomnieć o artystycznej perfekcji i wkładać w sztukę tylko tyle zaangażowania, ile pieniędzy mogą z niej wyciągnąć? A poza nadzwyczajnymi przypadkami wyciągnąć mogą, powiedzmy sobie szczerze, raczej niewiele.
Niech coś się wydarzy
Przejdźmy do konkretu: 37 opowiadań zebranych w książce „Chcemy się tylko podpalić” Iana Kempa. Opowiadań, a właściwie, jak sugeruje podtytuł, short stories – faktycznie teksty są raczej krótkie, po kilka, kilkanaście stron, pozbawione ekspozycji i porządnie zarysowanej fabuły. Zostajemy raczej wrzuceni w sam środek sytuacji, przez chwilę im się przyglądamy i, nie potykając się o puenty, lecimy dalej. Tematy przewijają się tu najróżniejsze: sąsiedzkie złośliwości, dziwaczne obsesje, kampusowe psikusy, medialne sensacje („Mama małej Barbie”). I sporo pokręconych relacji erotycznych, których bohaterami są zwykle – zmieniający bez skrępowania tożsamości, ale trzymający się swoich imion – MIKI, MINI i PENNY (to autor pisze imiona kapitalikami). Na polu erotyki panuje zresztą podobna rozmaitość: jest poliamoria z całą jej kombinatoryką (w końcu nawet przy zero-jedynkowym zakresie emocjonalnym trójka pozwala na cztery razy więcej wariantów niż dwójka), są nazbyt intensywne związki dwustronne, jest seks bez skrępowania, seks ze skrupułami i seks za (mniejsze lub większe) pieniądze.
Właśnie, jeśli szukać jakiegoś spoiwa tych wszystkich historii, to będą nim pieniądze. A raczej ich brak, wynikający z całego wachlarza przyczyn: nieodnajdywania się w rynkowej konkurencji („Zagazowane”) i spektakularnej kraksy szemranego biznesu („Wielki upadek J&B”), pracy poniżej kwalifikacji („Samotny mężczyzna w centrum miasta”) i rzucenia wszystkiego w diabły („Chcemy się tylko podpalić”). Ale najczęściej z domyślnej kondycji prekariusza: kogoś, kto co prawda pracuje, ale przędzie raczej od pierwszego do przedostatniego; kto niby spłaca długi, ale te zamiast maleć rosną. „2 stówy, tyle właśnie płacisz za to, że nie musisz spłacać 11 000 jak normalnego kredytu. (…) pierwsze spłacone 2 stówy wcale nie obniżyły twojego długu do poziomu 10 800. nadal byłeś winny bankowi 11 000. w ciągu roku tracisz w ten sposób 2400. ta sytuacja trwa już 21 miesięcy” – to kawałek z jednego z najlepiej skonstruowanych opowiadań Kempa, „Banku”, historii o młodym przesiębiorcy, który z powodu opieszałości urzędników wsiada na kilka dni na finansowy rollercoaster.
Ian Kemp, „Chcemy się tylko podpalić. Short stories”. Białe Kruki Czarne Owce, 384 strony, w księgarniach od października 2018Postaciom Kempa nawet wygrana na loterii niewiele może pomóc. Trzem fotografom prasowym z „Rolls-Royce’a” zdjęcie KATE MOSS trafia się jak ślepej kurze ziarno. Zarobione pieniądze wydają na zdezelowanego rollsa (wiadomo, trzeba się pokazać), którym uciekają z topiącego się w upale miasta, i obmyślają brawurowy plan dorabiania na obwoźnej sprzedaży ekskluzywnych wydań Biblii. Kończy się to tak: „po 2 godzinach twardych negocjacji udało nam się wymienić 3 biblie na 3 puszki z wieprzowiną. szczęśliwi rozpaliliśmy ognisko i zaczęliśmy ucztować”. Bo też prekariat to nie tylko debet na koncie i permanentny pech, ale również, a może przede wszystkim: stan ducha, sposób życia, horyzont wyobraźni. Obejmuje wszystkie sfery życia: pracę i stosunki rodzinne, rozrywki i lęki, poczucie humoru i uzależnienia. Oraz, oczywiście, seks, bo – podobnie jak w powieściach Michela Houellebecqa, którego odległy patronat daje się tu wyczuć – u Kempa jedna waluta łatwo wymienia się na drugą. Życie seksualne bogatych (występujących w tej książce raczej jako właściciele apartamentów, które sprzątają bohaterowie) jest regularne i ucywilizowane („TOTO […] w pokoju ogląda filmy, onanizuje się, posuwa prostytutki. w living roomie też je posuwa, ale rzadziej” – „Samotny mężczyzna w środku miasta”), życie seksualne prekariuszy – to chaos, potlacz i choroby weneryczne.
Uwewnętrzniony, przełknięty i przetrawiony prekariat tworzy modelowych przegrywów – produkt uboczny późnego kapitalizmu, społecznych odrzutków, nie tylko przyzwyczajonych do życiowego pecha, ale samych siebie uznających za życiowego pecha. Dla przegrywów ambicja – ta fałszywa ideologia, którą rynek karmi swoje ofiary – jest w zaniku: „nigdy nie czułem się pierdolnięty, może po prostu jestem leniwy i nie mam żadnych ambicji życiowych” („Nie pójdziemy do raju, Mr. CEO”), „a kto dziś ma ochotę chodzić do pracy? albo szukać żony? przecież to niedorzeczne” („Every time you masturbate god kills a neocon”), „od 50 lat wiem, że marzenie o czymkolwiek nie ma sensu” („Doświadczony pechowiec…”).
Tyle że bez ambicji trudno nawet pomyśleć o tym, że cokolwiek mogłoby się zmienić. To stąd bierze się tytułowe pragnienie, by się po prostu podpalić i przy okazji podpalić wszystko dookoła. Albo zagłosować na DONALDA TRUMPA, bo choć wiadomo, „że to niebezpieczne, że głupie, że skończy się źle”, ale „cholera, niespróbowanie tego będzie jeszcze bardziej bolesne” („Pisali o niej w gazetach”). I nie, nie chodzi tu wcale o banalną tezę, że wykluczeni ekonomicznie biali mężczyźni wybierają polityków, którzy obiecują im powrót do starych dobrych czasów. Ważniejsza jest pokusa, by coś, cokolwiek, się w końcu wydarzyło. Nawet jeśli miałaby to być katastrofa.
Bez poprawek
Oczywiście na dnie można też się całkiem znośnie urządzić – wzorem ojca chrzestnego wszystkich przegrywów, Biga Lebowskiego z filmu braci Coen („Malibu na kostkach lodu”). Można też pisać short stories: „i tak sobie leżę, dolewam ciepłej wody, robię świeżą piankę, popijam, wymyślam historyjki i wpadam na głupie pomysły. bezrobocie mi służy” („Aldi, Pene, Rewe”).
No właśnie. Gdyby „Chcemy się tylko podpalić” było zaledwie galerią przegrywów, wystawianych na publiczny ogląd jak rzadkie okazy w zoo, to nie byłoby o czym mówić. Zresztą takich dziwowisk trochę się ostatnio pojawia w polskiej prozie: w „Dobrym trollu” Jasia Kapeli, „(niepotrzebne skreślić)” Wojciecha Engelkinga, „Maszkaronie” Patrycji Pustkowiak. Jednak w tych powieściach nazbyt oczywisty jest dystans autora wobec bohaterów, z czego bierze się lekka pogarda. U Kempa jest inaczej, bo przegrywowa dezynwoltura schodzi w tym wypadku na poziom samego pisania. Sporo rzeczy chciałoby się tu redaktorskim ołówkiem poprawiać i skreślać: choćby pisownię pozbawioną wielkich liter na początku zdania (jak na fejsie albo w na szybko kleconym mailu) czy nadmierną liczbę opowiadań. Bo też niektóre z nich są przynamniej niekoniecznie, a takich, które są konstrukcyjnie dopięte – w których o coś po prostu chodzi – jest może kilka. Ale takie poprawki mijałyby się kompletnie z tym, co jest w ten zbiór mocno wpisane: obojętnością na wartości literackie. (Nie dotyczy to ortografii, więc wypunktuję: na stronie 10 to „szlag mnie trafi”, nie „szlak”).
Proza Kempa nie próbuje imponować językowymi zawijasami, pomysłowymi metaforami czy stylistyczną różnorodnością. To pisanie raczej konwersacyjne (sporo tu zwrotów do czytelnika), potoczne, choć niesilące się na odtwarzanie mowy ulicy. Ani postaci, ani narratorzy nie mają swoich idiomów – jakichś powiedzonek czy manier. Wszyscy mówią z grubsza tak samo, a nad wszystkim roztacza się jednolity autorski styl – płaski jak kinowy ekran.
To nieprzypadkowe porównanie: film jest tu ważniejszym od literatury punktem odniesienia. Niektóre opowiadania są w całości zapisane w formie dramatycznego dialogu (albo scenariusza), a tu i ówdzie całkiem wprost pojawiają się nawiązania do konkretnych tytułów, głównie amerykańskich. Imiona bohaterów też są przeważnie amerykańskie, a miejsca akcji to w większości bliżej niesprecyzowane okolice – nie realistycznie przedstawiona Ameryka, ale raczej filmowa fantazja o Ameryce. Taki jest też styl tej książki – to beznamiętny głos polskiego lektora, który w ten sam sposób wygłasza kwestie 5-letniego chłopca, 40-letniej kobiety i 85-letniej emerytki z hollywoodzkiego filmu.
Podobna mieszanka – spłaszczonego języka, fantazmatycznej amerykańskości i prekarnej śmieciowości – napędzała „Kochanie, zabiłam nasze koty” Doroty Masłowskiej. Tam jednak efekt banalności był realizowany (do bólu) konsekwentnie, tymczasem u Kempa pojawiają się co jakiś czas narracyjne uskoki: autodemaskacje, samozaprzeczenia, naruszenia dobrej wiary, którą zbyt pospiesznie obdarzyło się opowiadającego: „nie czujecie tego nadużycia? to zbyt proste i idealne. gdy ktoś opowiada o takich ludziach, takim świecie, w taki sposób, z pewnością nie ma czystych intencji” („Nim staniesz się ofiarą poliamorii”). Nie ma tu jednak mowy o ironii, wynoszącej ponad poziom opowiadanej historii, skąd można by dostrzec jej prawdziwe znaczenia: te akrobacje są pozorowane, odbywają na tym samym poziomie języka. Innego tu po prostu nie ma.
Z tego samego powodu jakoś nieprzekonująco wypadałaby próba wskoczenia na stopień, z którego można by wydawać opinie o tej prozie. Czy to świetna literatura? Nie, ale wcale nie usiłuje być świetna, bo też świat, w którym jest zanurzona, wcale świetny nie jest. Czy odkrywa coś, czego bez niej nie dałoby się dostrzec? Nie, w końcu opowiada o rzeczywistości pozbawionej wygórowanych oczekiwań.
W opowiadaniu „Fiction, non-fiction” pisarz Ian Kemp udziela wywiadu, ale wyjątkowo mu nie idzie; próbuje serwować atrakcyjne bon moty, choć strasznie się przy tym męczy. W końcu opowiada, jak to kiedyś pisarze mogli korzystać z aury nadzwyczajności, ale „współczesny czytelnik żyje podobnie (…) wszyscy wiedzą, jacy jesteśmy żałośni i kłamliwi”. Chyba podobnie jest z literaturą, która już nie daje rady być ciekawsza od świata, z którego się bierze.
Tekst powstał we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, organizatorem Nagrody Conrada za debiut literacki, przyznawanej w ramach programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).