Ktoś chyba zmusił Pawła Miśkiewicza do zrobienia teatralnej adaptacji „Serotoniny” Michela Houellebecqa. Tak pewnie najłatwiej dałoby się wyjaśnić to, co dzieje się w spektaklu w Teatrze Studio. Mniej zwariowane interpretacje mogłyby zawieść, choćby dlatego, że przygotowana przez Miśkiewicza i Joannę Bednarczyk adaptacja powieści to w pewnym sensie dwa całkiem różne spektakle.
Jeden jest zaskakująco tradycyjną, oszczędną formalnie serią długich monologów wygłaszanych przez kolejne postaci. Zaczyna się od tego, że główny bohater, Florent-Claude (w tej roli Roman Gancarczyk), wychodzi na scenę, rozgląda się, siada przy fortepianie – i gada. Głównie o swojej mizerii, trochę o sprośnościach, czasem puszcza oko do publiczności, ale bez specjalnych konsekwencji. Kiedy dołącza do niego Claire (Halina Rasiakówna), niegdysiejsza kochanka i awangardowa aktorka, teraz raczej wspominająca młodzieńcze nadzieje i urodę, może się wydawać, że akcja nabierze wigoru – ale nie, gadają. I nawet kiedy okazuje się, że na scenie Florent-Claude ma dwa równoległe wcielenia, nie tylko Gancarczyka, ale i Marcina Czarnika, i że te wcielenia nie tylko krążą w różnych planach czasowych, ale też wzajemnie się oceniają, co mogłoby stanowić obiecującą zapowiedź ekscytujących chwytów, a może i sugestię, że depresja bohatera ma pewien rys schizofreniczny – nie, dalej gadają.
Michel Houellebecq, „Serotonina”, reż. Paweł Miśkiewicz. Teatr Studio, premiera 20 grudnia 2019Jasne, w powieści Houellebecqa (zresztą nie tylko tej) dałoby się znaleźć sporo kawałków doskonale nadających się na monologi. Jednak bohaterowie spektaklu Miśkiewicza w głównej mierze zajmują się po prostu opowiadaniem akcji. To, co należy ściśle do konwencji powieściowej – relacjonowanie zdarzeń w narracyjnym czasie przeszłym – zostaje nie tyle zaadaptowane, ile żywcem przeniesione na deski teatru. Historia Flaurent-Claude’a – zajmującego się rolnictwem urzędnika, który w wieku 46 lat, uzależniony od likwidującego libido antydepresanta, postanawia wycofać się z życia i doczekać końca w pokoju hotelowym – nie zostaje tu pokazana, ale zrelacjonowana.
Towarzyszy temu oszczędna scenografia: wspomniany fortepian, kilkanaście krzeseł ustawionych w rzędach, ekran w tyle, na którym wyświetlane są filmowe sekwencje z hotelowego pokoju, oraz posklejana taśmą folia, która unosi się nad bohaterami, raz wyżej, raz niżej, jak duszne niebo nad Paryżem. Minimalistyczna jest też choreografia – aktorki i aktorzy (o których wiadomo, że wiele potrafią) owszem, poruszają się, ale raczej w poszukiwaniu możliwie różnorodnych póz umożliwiających gadanie. Jest to na tyle dojmujące, że kiedy zdarzają się wyjątki – jak w ekspresjonistycznym monologu Claire albo wtedy, gdy ciałem Aymerica (Krzysztof Zarzecki), upadłego arystokraty i rolnika, wstrząsają kolejne impulsy – zdają się wyjęte z całkiem innego przedstawienia.
Spektakl ciągną niemal wyłącznie aktorskie głosy. Właściwie zamiast oglądać przedstawienie, słucha się – jak to ujmuje Witold Mrozek – „scenicznego audiobooka”. Jasne, produkcji premium, z udziałem kilkunastu aktorów i na żywo, ale jednak audiobooka. I to długiego: według jednego z portali przeczytanie „Serotoniny” zajmuje 5 godzin i 36 minut – spektakl w Studio trwa jakieś trzy godziny.
Efekt jest nużący. I byłby to przytyk, gdyby w pewnym momencie to znużenie nie stawało się tematem samego przedstawienia. Kiedy bohaterowie przez kilka minut słuchają zapętlonego kawałka Pink Floydów, staje się jasne, że nie tylko my się tu nudzimy, ale i oni się nudzą; że wszyscy się nudzą; że nuda jest tu najwyraźniej zaprogramowana.
Nuda – ta po stronie aktorów – przeradza się w końcu w dezynwolturę. W scenie, w której kilkoro postaci prowadzi kompletnie niezborną rozmowę składającą się z niepowiązanych ze sobą wypowiedzi, jeden z aktorów (bodaj Mateusz Smoliński) myli się w swojej kwestii, zacina, poprawia, ktoś wchodzi mu w słowo, ale za wcześnie, więc wahanie, pada uprzejme „proszę, proszę”, w końcu wszyscy wybuchają śmiechem. Działo się tak podczas pokazu premierowego, więc mógł to być jeszcze efekt niezgrania zespołu, ale równie dobrze mogło to być zamierzone poluzowanie aktorskiego rygoru. Sygnał, całkiem podobny do puszczania oka przez Gancarczyka w pierwszej scenie spektaklu, mówiący: wcale nie chcemy tu być, nie chce nam się tego grać, dajcie nam już spokój.
Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby spektakl kończył się wtedy, kiedy materiał ulega – i to w podwójnym sensie – wyczerpaniu. Ale dopiero wtedy na dobre zaczyna się w „Serotoninie” Miśkiewicza ten drugi, zupełnie inny spektakl. Punktem przełomowym jest wkroczenie na scenę Camille, jednej z utraconych miłości Florent-Claude’a. Wcielająca się w tę rolę Dominika Biernat niemal kompletnie zmienia konwencję spektaklu – na burleskowo-farsową – wciągając Gancarczyka do obłąkanego tańca i nawet strojem – trochę sentymentalnym, a trochę pinupowym (zresztą trudno o lepszą wizualną syntezę erotycznych fantazji bohaterów Houellebecqa) – przełamując dominującą wcześniej szaroburą kolorystykę.
Camille rozbija też ostatecznie fikcję pokornej adaptacji, wciągając pozostałe bohaterki do komentowania samej powieści. Historie, które opowiada Flaurent-Claude, okazują się wtedy po prostu mizoginicznymi fantazjami samego Houellebecqa. „Fiut nie staje, w sam raz temat na książkę” – drwi Camille i staje się wtedy jasne, że to, co dzieje się na scenie, nie jest żadną adaptacją.
Pomyślałem więc sobie, że Miśkiewicza ktoś musiał zmusić do zrobienia tego spektaklu (może przypomniało mi się „Porwanie Michela Houellebecqa”), a to, co dzieje się na scenie, jest przewrotną samoobroną twórców. Mamy zrobić Houellebecqa? No dobrze, zrobimy Houellebecqa, zrobimy go tak, że się nim udusicie – słyszałem w głowie głos zespołu. Z jednej strony dostajemy tekst przeniesiony na scenę w taki sposób, aby nikt nie próbował się nawet domyślić, że to z własnej woli; z drugiej – obserwujemy krótkie momenty, w których twórcy wysyłają do nas rozpaczliwe prośby o ratunek. Wyobraźcie sobie nastolatka, który przed całą klasą ma recytować „Na lipę” Kochanowskiego, choć wolałby rapować „Patointeligencję”.
No dobrze, ale niby kto miałby zmusić Miśkiewicza do zrobienia „Serotoniny”? Teatr Studio? Grupa Wydawnicza Foksal? Tajemniczy milioner i fanatyczny wielbiciel Houellebecqa w jednym? Z braku twardych dowodów przyjmuję, że po prostu – koniunktura, która sprawia, że Houellebecq wciąż świetnie się sprzedaje, uchodząc przy tym za przenikliwego diagnostę zachodniej świadomości.
W to ostatnie można było wierzyć na etapie „Cząstek elementarnych”, kiedy ostra krytyka zachodniej kultury, połączona z niemal cyniczną bezwzględnością ocen, brzmiała jeszcze świeżo. Stworzona wtedy recepta na Houellebecqowski bestseller – schyłkowość cywilizacji + seks + sugestie pedofilskie + analizy marketingowe podawane z filozoficzną powagą + seks + wątki transhumanistyczne + solidna doza mizoginii + więcej seksu – sprawdziła się jeszcze w „Platformie” i „Możliwości wyspy”. W „Mapie i terytorium” Houellebecq usiłował przynajmniej zdystansować się od tej skostniałej i przewidywalnej formuły, ale szybko do niej powrócił w „Uległości” (podmieniając tylko transhumanizm na religijny fundamentalizm). Na tym tle „Serotonina” brzmi momentami jak autoparodia pisarza, który wie zbyt dobrze, że jego czytelnicy oczekują jeszcze więcej tego samego, więc daje im to w takim natężeniu, żeby się w końcu udusili. Niewykluczone, że i Houellebecqa ktoś zmusił do napisania „Serotoniny”.
Jednak o przymusie dręczącym Pawła Miśkiewicza wolałbym myśleć jak o przymusie dopadającym krytyka literackiego, kiedy czyta okropną, choć poszechnie chwaloną powieść, i nie daruje sobie, jeśli nie wyprodukuje sążnistej recenzji. Przeprowadzona w spektaklu krytyka „Serotoniny” dotyka kwestii najbardziej dziś oczywistej – nachalnej wręcz mizoginii Houellebecqa. Sprowadzanie postaci kobiecych do roli narzędzia realizowania zachcianek seksualnych głównego bohatera ma, przecież nie tylko w „Serotoninie”, i taki skutek, że po przekroczeniu pewnego wieku, mniej więcej 35–40 lat, stają się one jeśli nie po prostu zbędne, to co najmniej żałosne. Taka też miałaby być postać Claire – niespełnionej aktorki, upijającej się samotnie w drogim mieszkaniu odziedziczonym po matce. Kiedy jednak w spektaklu Miśkiewicza Claire zyskuje konkretne ciało – ciało Haliny Rasiakówny – cały ten budowany od lat fatalizm Houellebecqa momentalnie się wywraca.
Byłoby to w sumie banalne, ale na tym się nie kończy. Bo też metoda nużącego odtwarzania tekstu powieści Houellebecqa ujawnia przy okazji jej konstrukcyjną niezborność albo – jak pisała Zofia Król – „językową nijakość, rozmemłanie zdań i akapitów, styl pozbawiony cech dystynktywnych”. Pewnie, trudno to przeoczyć w lekturze, ale pokazana na scenie literacka dezynwoltura Houellebecqa staje się naprawdę dojmująca. Jeśli spektakl Miśkiewicza przeprowadza krytykę powieści Houellebecqa, to nie z bezpiecznych, publicystycznych pozycji, ale od środka – podążając niemal ślepo za tekstem do punktu, w którym sam ujawnia swoją nijakość. Recenzja rozpisana na jedenaścioro aktorów i trzy godziny oglądania? A mówią, że krytyki literackiej nikt już nie traktuje poważnie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).