Gdyby ktoś wpadł na pomysł, żeby podczas zabawy w pierwsze skojarzenia rzucić nazwisko Johna Maxwella Coetzeego, usłyszałby pewnie: RPA, apartheid, postkolonializm, przemoc. Ktoś złośliwy może dodałby, że powaga (nadmierna) i humor (brak), ale też przecież nie minąłby się całkiem z prawdą. W końcu za to, podobno, dostaje się literacką Nagrodę Nobla: za odważne pisanie o najważniejszych sprawach, choćby właśnie o próbach, jak to było w „Hańbie”, poukładania życia na nowo po latach okrutnej rasowej segregacji. Ale jeśli ktoś świeżym okiem przyjrzałby się długiej liście powieści Coetzeego, mógłby dostrzec, że tych najpoważniejszych książek: o wojnie (debiutancki „Ciemny kraj”), o stanie wyjątkowym („Życie i czasy Michaela K”) czy wprost o apartheidzie („Wiek żelaza”), jest tyle samo, a może nawet mniej, co historii o miłosnych związkach kobiet i mężczyzn, czyli mówiąc wprost, romansów.
W końcu główna bohaterka „Elizabeth Costello” i „Powolnego człowieka”, chłodna i pozbawiona złudzeń intelektualistka, beznamiętnie rozkłada erotyczne relacje na najprostsze (i najmniej pociągające) składniki. „Hańba” może być o trudnym dziedzictwie RPA, o rasizmie i okrucieństwie wobec zwierząt, ale zaczyna się przecież od pełnego ukrytej przemocy romansu. „Czekając na barbarzyńców” to przypowieść o wytyczaniu granic i oddzielaniu swoich od obcych, ale taka przypowieść, w której środku jest historia niemożliwej i niechcianej bliskości dwóch osób. A „Zapiski ze złego roku”, pierwsza powieść po Noblu, w której Coetzee próbuje zdystansować się do swojego nowego wizerunku i jednocześnie powoli żegnać się ze światem, przede wszystkim opowiada o dwuznacznej relacji między starzejącym się pisarzem a młodą kobietą.
To do tego ostatniego pomysłu, tylko odrobinę inaczej i o piętnaście lat starszy (to tyle, jeśli chodzi o wiarygodność literackich pożegnań), Coetzee wrócił właśnie w swojej najnowszej powieści, „Polaku”. Po raz kolejny głównym bohaterem (albo jednym z dwojga głównych bohaterów) jest tu mężczyzna w zaawansowanym wieku, nieporzucający erotycznych fantazji, czyli stały bywalec prozy noblisty, kolega Davida Luriego i Paula Raymenta, a może i samego autora (w końcu wiek, wygląd i parę innych rzeczy by się zgadzało, i to w końcu on sam, Coetzee, pisał tak o sobie w „Lecie”, trzeciej części autobiograficznego cyklu); powiedzmy niezbyt elegancko: stary lubieżnik. Tym razem to „Polak, po siedemdziesiątce, lecz dziarski, pianista koncertowy najbardziej znany z interpretacji Chopina, interpretacji kontrowersyjnych, dodajmy: jego Chopin nie ma w sobie nic z romantyka, wręcz przeciwnie, jest dość surowy, niemal jak spadkobierca Bacha”.
Historia jest stosunkowo prosta: pianista przyjeżdża do Barcelony na koncert, tam poznaje młodszą panią, nic między nimi nie zachodzi, on wyjeżdża, a potem wysyła jej jakieś enigmatyczne wiadomości, nieoczekiwane zaproszenia; znów się spotykają, coś się niby wydarza, ale oboje chyba woleliby o tym zapomnieć; on umiera, pozostają po nim jakieś papiery, ona próbuje zrozumieć, o co w nich chodzi. Z grubsza to tyle, żaden z tego harlequin.
John Maxwell Coetzee, „Polak”. Przeł. Aga Zano, Znak, 192 strony, w księgarniach od stycznia 2024A przecież można się obawiać, szczególnie jeśli żywi się wobec tego beznamiętnego pisarstwa jakieś emocje, czy tym razem Coetzee dał radę. Bo przecież trudno o kwestię, która w ostatnich latach ulegałaby szybszym przewartościowaniom niż relacje między kobietami i mężczyznami. I tak się składa, że najczęściej niemądre opinie na temat tych zmian wygłaszają biali mężczyźni w średnim wieku (nic dziwnego, to oni stają w samym centrum krytyki), a od tych 83-letnich już naprawdę trudno oczekiwać, że się nie potkną.
Coetzee daje radę. Trudno w „Polaku” znaleźć jakiś fałszywy ton, jakąś próbę obrony starych dobrych czasów, jakieś narzekania, że nawet zażartować nie można, nic podobnego. Przeciwnie, Coetzee, może właśnie dlatego, że pisząc o starzejącym się męskim ciele, pisze trochę o sobie, pozwala sobie na bezwzględne okrucieństwo. Kiedy więc główna bohaterka widzi pianistę po raz pierwszy, stwierdza, że „jest, co tu kryć, starym człowiekiem”; kiedy pierwszy raz go dotyka, ma wrażenie, „jakby jej skóra spotkała się z suchą kością. Z żywym szkieletem”, a kiedy wreszcie ląduje z nim w łóżku, myśli przede wszystkim o tym, że „ostatnie, czego by chciała, to mieć w łóżku trupa”.
Zresztą może wcale nie trzeba się było martwić. W końcu to właśnie autor „Hańby”, na długo zanim stało się to przedmiotem powszechnej debaty, w swoich kolejnych romansach pokazywał mechanizmy przemocy. A opowiadając o tym najbardziej podstawowym napięciu, powstającym między dwiema z początku obcymi sobie osobami, które mogą stworzyć najbardziej intymną relację; albo o tym pierwszym związku, z którego wynikają dopiero międzyludzkie reakcje wyższego rzędu; albo o tym najczęściej granym motywie wszelkich kultur; no więc opowiadając o miłości, Coetzee próbował jak pod mikroskopem podejrzeć te wszystkie siły, które napędzają całe społeczeństwa. I pewnie dlatego jego historie o miłości były tak gorzkie: bo ich zasadniczym tematem, jak mówi się o tym w „Polaku”, była i jest „wojna między mężczyznami a kobietami, pierwotna i bez końca”.
Czyli nigdzie
W najnowszej powieści ta wojna toczy się w językach. To stąd ten Polak w tytule. Jasne, Coetzee ma jakieś dalekie korzenie w Polsce i swego czasu chętnie cytował wiersze Zbigniewa Herberta, parę razy tu przyjeżdżał. Dostał nawet doktorat honoris causa Uniwersytetu Śląskiego, mógł się więc poczuć zaintrygowany, a może nawet zobowiązany przez ten kraj tak odmienny od tych, z którymi związało go życie, RPA i Australia. Ale raczej nie o to chodzi. Polska w „Polaku” jest sprowadzona do kilku najprostszych skojarzeń, zresztą lekko wykoślawionych: jest tu coś o PRL-u, są szare bloki z betonu, ale jest też powieść „Przyjaciel rodziny”, o której mówi się, że to „polski Werter”, a przecież to jakaś bzdura. To raczej taka Polska, jaką można poznać w pośpiechu, kiedy jest się noblistą i właśnie się tu przyleciało, ale po drodze gdzieś się zgubiło walizkę, więc występuje się w ciuchach na szybko kupionych w galerii handlowej (tak było w 2018 roku), a kraj ogląda się przez okno, między jednym spotkaniem autorskim a drugim, między Sosnowcem, Katowicami a Warszawą.
No właśnie, cała ta powieść toczy się między miejscami i językami. Główna bohaterka mówi po katalońsku, hiszpańsku i całkiem nieźle po angielsku, a główny bohater też co prawda po angielsku, ale trochę słabiej, więc zdarzają mu się kalki z polszczyzny, a „przez tę jego niepełną angielszczyznę trudno się czasami domyślić, co ma na myśli. Czy chodzi o coś głębokiego, czy po prostu trafia nie w te słowa, co trzeba, jak małpa posadzona przy maszynie do pisania?”.
Potem robi się jeszcze gorzej. Bo kiedy bohaterka próbuje zorganizować przesyłkę kurierską z Polski, szuka pomocy u skrzypka z Rosji, który najpierw jej tłumaczy, że rosyjski i polski to dwa różne języki, a potem próbuje podpowiedzieć jej parę słów w takim rosyjskim, który powinien zrozumieć ktoś w Polsce („To nie jest właściwy rosyjski, ale może ta pani zrozumie”). A kiedy wreszcie bohaterka dostaje w swoje ręce papierzyska po zmarłym pianiście, to najpierw wrzuca je do jakiegoś Google Translatora, a kiedy wyniki okazują się niezadowalające, szuka pomocy u tłumaczki przysięgłej z polskiego na hiszpański, nawykłej raczej do urzędowych dokumentów, a do tego, jak się okazuje, Żydówki.
Gdyby tego było mało, powieść wprost odwołuje się do dwóch literackich źródeł. Jedno z nich to „La Vita Nuova” Dantego, zbiór sonetów pisanych pod koniec XIII wieku po włosku, które będzie próbował naśladować polski pianista, tworząc wiersze dla swojej katalońskiej Beatriz. Drugie źródło to francuska powieść „Zima na Majorce” George Sand, opisująca m.in. spotkanie autorki z Chopinem na tytułowej wyspie, gdzie swój krótki romans przeżyją również bohater i bohaterka „Polaka”.
A więc: hiszpański, kataloński, polski, angielski, rosyjski, włoski, francuski. I jeszcze raz angielski, w którym powstała ta powieść, napisana przez meżczyznę, którego drugim rodzimym językiem był afrikaans, czyli kolonialna odmiana holenderskiego; i jeszcze raz hiszpański, w którym „Polak” ukazał się pierwotnie, nawet przed wersją angielską, i to nawet nie w Hiszpanii, ale w Argentynie. Zresztą podobnie było ze „Śmiercią Jezusa”, ostatnią częścią trylogii o tajemniczym chłopcu i jego opiekunie. Decydując się na taką kolejność wydań, Coetzee próbuje, jak sam twierdzi, kwestionować dominację angielszczyzny, kulturalny prymat Globalnej Północy, ale i relacje oryginału i przekładu. Jego nowe książki ukazują się więc w pierwszej kolejności jako tłumaczenia, co zmusza co najmniej do zastanowienia się, co tu jest oryginałem, a co tekstem pochodnym. Zresztą w przypadku „Polaka” autor sugerował, że na ostateczny kształt tekstu wpłynęła Mariana Dimópulos, nie tylko jako tłumaczka na hiszpański, ale też jako kobieta, która czytała tę historię raczej z perspektywy Beatriz, a nie polskiego pianisty.
Jeszcze przy okazji trylogii o Jezusie krytycy zwracali uwagę, że jej bohaterowie mówią po hiszpańsku, ale tak, jakby to był „tłumaczony na hiszpański angielski udający hiszpański”. Podobnie jest z bohaterem „Polaka” i w ogóle, zdaje się sugerować Coetzee, z nami wszystkimi, którzy niby mówimy językami, ale tak naprawdę wśród nich się gubimy. A one same wcale nie są niewinne, bo o ich kształcie i hierarchii decydowały (i wciąż decydują) konflikty, wojny i naga przemoc (o czym coś powinien wiedzieć polski pianista urodzony w roku 1943), wynikające, jak w jakiejś tragicznej spirali nieszczęścia, z wzajemnego niezrozumienia.
Jeśli mimo wszystko można gdzieś szukać nadziei, zdaje się podpowiadać autor „Polaka”, to w pracy tłumaczy i tłumaczek. Ich praca może jest skazana na porażkę, bo doskonały przekład, tak jak doskonałe porozumienie (choćby między kochankami), nie jest możliwy, ale przynajmniej próbują. I to nie bez znaczenia, że w „Polaku” warunki ich pracy pojawiają się wprost (nawet jeśli z grubsza i trochę nietrafione): „Po tygodniu przychodzi wiadomość od señory Weisz. Tłumaczenie skończone. Łączny koszt to tysiąc pięćset euro”.
Przy tym wszystkim to jakaś nadzwyczajnie fortunna okoliczność, że tę powieść o niemożliwym, a jednak bezwzględnie koniecznym tłumaczeniu przełożyła jedna z najwybitniejszych obecnie polskich tłumaczek, Aga Zano. To zadanie nie było proste, nie tylko dlatego, że Coetzee po polsku ma już swój rytm, ustalony przez wcześniejsze przekłady m.in. Magdaleny Konikowskiej, Anny Mysłowskiej, Michała Kłobukowskiego i Mieczysława Godynia. Zano bezbłędnie złapała ten minimalizm, w którym kluczowe są najmniejsze drgania, ale jednocześnie doskonale oddała dziwne wrażenie zagubienia między językami, wśród słów, spod których przebijają jeszcze inne słowa; jak w tym najprostszym niby-zdaniu: „Wdzięczność mi podchodzi z serca, aż to widać”.
Ostatni raz
Jakoś pod koniec studiów pracowałem na recepcji jednego z krakowskich hoteli i strasznie się ucieszyłem, kiedy pewnego wieczoru przyjmowałem dwoje młodych turystów z RPA. Po załatwieniu wszystkich formalności zapytałem ich, jak właściwie powinno się wymawiać nazwisko ich literackiego noblisty, tego ostatniego, a oni bez wahania powiedzieli, że „kuc-ija”. Trzymałem się tej wiedzy, uzyskanej przecież z pierwszej ręki, przez wiele lat, aż do momentu, kiedy przy okazji tamtego honoris causa z 2018 roku zamieniłem parę słów z badaczami pisarstwa noblisty, którzy zrobili wielkie oczy na to moje „kuc-ija” i stanowczo stwierdzili, że jednak „kuc-ii”. Sam już dzisiaj nie wiem, jak się wymawia nazwisko mojego ulubionego pisarza. On sam też pewnie słyszał już każdą możliwą wersję. I pewnie dlatego pianiście z „Polaka” dał nazwisko Walczykiewicz, tak żeby nikomu nie było zbyt łatwo. A kiedy Beatriz ten Polak z „grzywą białych włosów” kojarzy się z Maxem von Sydowem, to trudno już o bardziej wyraźny sygnał, że w tę postać Coetzee włożył nie tak mało siebie (zestawcie sobie zdjęcia tych dwóch starszych panów, przecież naprawdę wyglądają jak bracia „spod ciemnej gwiazdy”).
Polskiemu pianiście Coetzee podrzucił też swoje skłonności do chłodnego, oschłego stylu. Wcześniej obdarzał nim również swoich bohaterów, choćby Simóna, opiekuna Jezusa, piszącego beznamiętnie „w akapitach prowadzących jeden do drugiego”. W podobny sposób w „Polaku” pianista interpretuje Chopina (przynajmniej w ocenie Beatriz): „Jakie to suche, jakie rzeczowe! Jakby wyjmował każdy utwór na inspekcję, uważnie go oglądał i wreszcie, wraz z ostatnim akordem, składał i go pogrzebywał”. Tak też napisana jest ta historia o miłości: suchym, niemal formalnym językiem, którego kolejne akapity są ostentacyjnie numerowane, jak w jakimś protokole zysków i strat. I tak samo mówi o swoim stylu Coetzee: „Po wielu latach praktyki uważam, że piszę dobre, proste, oszczędne zdania w języku angielskim, z dostateczną składniową elastycznością, czyniącą je, z muzycznego punktu widzenia, atrakcyjnymi na tyle, aby utrzymać uwagę czytelnika”.
I faktycznie (a to chyba nie jest pierwszy raz, kiedy docieram do podobnego wniosku), jeśli wierzy się, tak jak Coetzee, że język, nawet ten najbardziej intymny, jest polem walki, to taki właśnie styl, który narzuca się tylko na tyle, żeby nie został zbyt pospiesznie zignorowany, jest jedynym etycznym wyborem. Choć czy daje on jakąkolwiek nadzieję na romans? Chyba ostatecznie to właśnie ma sprawdzić „Polak”: powieść o artyście na progu życia i śmierci, który po raz ostatni usiłuje kogoś uwieść, a potem umiera i zostają nam po nim tylko dziwne historie spisane w jakimś obcym języku.