Uroczystości żałobne
Hersson Piratoba CC BY-NC-ND 2.0

21 minut czytania

/ Ziemia

Uroczystości żałobne

Maciej Jakubowiak

Kryzys klimatyczny, kiedy staje się końcem świata, nabiera kształtu i sprawczości, zaczyna domagać się obrzędów i ofiar

Jeszcze 5 minut czytania

Nie da się wykluczyć, że globalne ocieplenie stroi sobie z nas żarty. Brytyjski literaturoznawca i filozof Timothy Morton w książce „Hyperobjects. Philosophy and Ecology after the End of the World” przekonuje, że globalne ocieplenie sprawia nam tyle trudności, bo nie jest zwykłym przedmiotem, na który można wskazać i powiedzieć: „To jest to”. Jest raczej hiperobiektem, zbyt dużym i zbyt złożonym, żebyśmy umieli przyłapać go na gorącym uczynku. Nie ma go tu, nie ma go tam – co ułatwia pracę tym wszystkim, którzy chcą zaprzeczyć jego istnieniu. Ale przecież jest, tyle że w innym wymiarze: rozmiarami dorównuje całej planecie, a wiekiem – co najmniej historii produkcji przemysłowej (patrząc wstecz) i kilkuset tysiącleciom przyszłości Ziemi trwale zmienionej przez działalność człowieka (wybiegając w przód). Nie są to skale, które łatwo nam objąć wyobraźnią. Do tego globalne ocieplenie dotyczy niemal każdego zjawiska na Ziemi, przez co nie da się go wyizolować i wpisać w proste ciągi przyczynowo-skutkowe.

Właśnie dlatego bohaterami opowieści o kryzysie klimatycznym są zwykle naukowcy. To oni mają dostęp do wiedzy, która pozwala na podstawie danych pochodzących z najróżniejszych źródeł stworzyć obraz czegoś, co raz jest takie, a raz takie, raz tu, raz tam. Zresztą trudno o naukowców, którzy samodzielnie byliby w stanie objąć całość współczesnej wiedzy o klimacie i jego zmianach. Wypracowuje się ją w zespołach, z których każdy i tak pracuje na osobnym wycinku całości, a potem próbuje dołączyć swoje ustalenia do układanki, której wzór dopiero się wyłania. Nieprzypadkowo kwestia zaufania do nauki jest jednym z głównych tematów debaty o kryzysie klimatycznym: naukowcy za sprawą specyficznego treningu są w stanie mówić o czymś, czego nie widać gołym okiem.

Tak jak w przypadku innych odkryć naukowych – miejsca Ziemi w Układzie Słonecznym, teorii powszechnego ciążenia, teorii względności, fizyki kwantowej, ale też istnienia bakterii czy witamin – masowa wyobraźnia podąża za wiedzą naukową w raczej żółwim tempie. Od ustaleń Kopernika minęło niemal pół tysiąca lat, a my wciąż uparcie mówimy, że Słońce wschodzi i zachodzi.

Drzewo poznania

Jeśli potrzeba zobaczenia – a przynajmniej wyobrażenia sobie – globalnego ocieplenia jest tak ważna, to dlatego, że stawką nie jest tu tylko ciekawość. Chodzi o coś znacznie trudniejszego, co Roy Scranton, amerykański pisarz i eseista, ujmuje tak: „Jak mamy powstrzymać się przed spełnieniem naszego losu jako samobójczo wydajnych dronów w uzależnionym od dwutlenku węgla roju, niszczących samych siebie w jakimś psychopatycznym zespole masowego ginięcia kolonii”. Mówiąc prościej, chodzi o działanie. Przełożenie abstrakcyjnej wiedzy naukowej na obrazy, które mogą trafić niemal do każdej głowy, jest niezbędne, jeśli kryzysem klimatycznym ma się przejąć ktoś więcej niż sami naukowcy. Ta kwestia zaczęła nabierać coraz większego znaczenia w ostatnich latach. W piątym raporcie IPCC z 2014 roku kwestie oddziaływania społecznego, transferu wiedzy i społecznej mobilizacji zostały potraktowane z taką samą powagą jak ścisłe badania nad samym klimatem. Wiadomo, że globalne ocieplenie istnieje, wiadomo, jakie mechanizmy za nim stoją, wiadomo, jakie może przynieść skutki. Nie wiadomo tylko, dlaczego tak mało nas to obchodzi.

Tekst pochodzi z książki Macieja Jakubowiaka Ostatni ludzie, która ukaże się 18 sierpnia nakładem wydawnictwa CzarneTekst pochodzi z książki Macieja Jakubowiaka „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata”, która ukaże się 18 sierpnia nakładem wydawnictwa CzarnePróby wyjaśnienia, dlaczego kryzys klimatyczny nie wywołuje powszechnej paniki, a przynajmniej masowych protestów, stanowią obowiązkowy element każdej książki na ten temat publikowanej w ostatnich latach. Pisze się więc i mówi, że to skutek: ignorancji, głupoty, bezmyślności, paraliżującego lęku, niechęci do zmian, obaw przed niepotrzebnym wzniecaniem paniki, wiary w technologię, jeszcze silniejszej wiary w wolny rynek albo po prostu braku zainteresowania. Nieco bardziej zniuansowane odpowiedzi wskazują na nadmiar informacji, który jest trudny do ogarnięcia nawet dla specjalistów i prowadzi do – jak to ujmuje Ewa Bińczyk – „odrętwienia ekologicznego”. Nie ma w tym nic dziwnego, wręcz przeciwnie, to nawet pożądane zjawisko, przynajmniej w obrębie kultury (powiedzmy: liberalnej), która wysoko ceni wątpliwości wynikające z nadmiaru wiedzy. Przecież zdanie Timothy’ego Mortona: „Im więcej wiemy, tym trudniej jest nam podjąć jednostronną decyzję” – można by potraktować jako doskonałą szkolną maksymę, wypisaną wyciętymi z kartonu literami na klasowej gazetce. Dopiero kontekst kryzysu klimatycznego nadaje tym słowom grozy: trudno nam podjąć decyzję.

A nawet jeśli chcielibyśmy już jakąś podjąć, to nie do końca wiadomo jaką. Właściwie nigdy w historii ludzkości nie staliśmy przed wyzwaniem o podobnej skali, więc nie tylko nie wiemy, co robić, ale nie wiemy też, jak się dowiedzieć, co robić. Jeden z bohaterów trylogii Kima Stanleya Robinsona „Science in the Capital” porównuje to do buddyjskiego koanu – paradoksalnej historyjki, której roztrząsanie może sprawić, że „umysł podda się i odpuści myślenie”. Takim koanem jest na przykład przywrócenie prawidłowej cyrkulacji Golfsztromu: stabilizuje ono pogodę na krótką metę, ale jednocześnie – i dokładnie z tych samych powodów – przyczynia się do dalszego ocieplenia Arktyki w dłuższej perspektywie. Albo uwolnienie na Syberii zmodyfikowanego genetycznie porostu, który zwiększa co prawda tempo pochłaniania dwutlenku węgla przez las, ale pozbawiony kontroli może przynieść skutki odwrotne do zamierzonych. Nic dziwnego, że w pewnym momencie Frank Vanderwal, niby wskutek wypadku, ale właściwie za sprawą tych nierozwiązywalnych dylematów, zapada na lekką przypadłość neurologiczną, która sprawia, że nie może on podjąć najmniejszej decyzji.

Dyskusja o kryzysie klimatycznym sięga samych podstaw tego, czym są działanie, odpowiedzialność czy sprawczość. Waha się między wiarą w indywidualną odpowiedzialność a potrzebą wspólnego działania – a więc w gruncie rzeczy tkwi w starym jak świat, a przynajmniej średniowiecze, sporze między determinizmem a wolną wolą. Czy winny jestem ja, czy system? Jak zauważa Timothy Morton, nie tylko jest to spór nierozstrzygalny, lecz również ironiczny. W jego ramach osoby szczerze przejęte globalnym ociepleniem, ale przekonane, że jednostka sama niewiele może, nieoczekiwanie odnajdują się w pobliżu osób konsekwentnie nieprzejętych globalnym ociepleniem, ale przekonanych, że jednostka sama może wszystko – jedni i drudzy w końcu nie zrobią nic.

Można to ująć i tak, że albo wszystkiemu winne są korporacje, albo wszystkiemu winni są konsumenci. Co by w sumie oznaczało, że wszystkiemu winny jest kapitalizm. Problem z – jak to nazywa Jason W. Moore – kapitalocenem, czyli epoką w dziejach, kiedy dominujący system gospodarczy wywołuje nieodwracalne skutki w ekosystemie, polega jednak na tym, że jeszcze trudniej sobie wyobrazić, co można by z nim zrobić. A „łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu” – głosi słynne zdanie, przez Slavoja Žižka przypisywane Fredericowi Jamesonowi, choć ten użył go w 1994 roku jako niedokładnego cytatu z H. Bruce’a Franklina na temat J.G. Ballarda, co może nie jest w tym kontekście najważniejsze, ale chyba celnie ukazuje problemy, jakie mamy ze wskazywaniem odpowiedzialnych.

Istnieje więc dość całkiem racjonalnych powodów, żeby nie robić nic. A przecież jest jeszcze sprawa bardziej podstawowa. Jesteśmy w gruncie rzeczy prostymi zwierzętami, które najmocniej reagują na to, co zobaczą, usłyszą albo poczują. Tak po prostu działają nasze emocje: uruchamiają się w odpowiedzi na bezpośrednie zagrożenie. A uruchamiają się po to, żebyśmy mogli podjąć działania umożliwiające przetrwanie. To prosty ciąg: bodziec – emocja – działanie. Tylko że myśli o średnich rocznych anomaliach temperatury albo liczbie cząsteczek dwutlenku węgla przypadających na milion cząsteczek powietrza nie są przesadnie emocjonujące. Nienawiść, która napędzała II wojnę światową, uruchamiała się na widok wroga, zimnowojenny lęk łączył się z obrazem grzyba atomowego. A globalne ocieplenie?

Mobilizacja

Koniec świata właśnie temu ma służyć: mobilizacji. Sprawdzano go już wcześniej, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, kiedy globalne ocieplenie w popularnym odbiorze sprowadzało się do obrazu niedźwiedzia polarnego dryfującego na oderwanym kawałku lodowca. Ostatni miś to jednak nie ostatni człowiek. Prawdziwa erupcja myślenia apokaliptycznego nastąpiła całkiem niedawno, a jak twierdzi David Wallace-Wells, punktem przełomowym była publikacja w 2018 roku specjalnego raportu IPCC na temat potencjalnych skutków ocieplenia na poziomie dwóch stopni Celsjusza. Oczywiście w samym raporcie nie ma mowy o końcu świata, końcu cywilizacji czy wyginięciu gatunku ludzkiego (choć na dwusetnej stronie pojawia się króciutka wzmianka o tym, że długotrwała susza w okolicach 1200 roku p.n.e. poskutkowała upadkiem „wielu kwitnących wschodnio-śródziemnomorskich cywilizacji”), natomiast precyzyjne liczby pokazują dobitnie, jak katastrofalne skutki może mieć zachowanie współczesnego tempa emisji dwutlenku węgla. Jednak tym, co chyba najsilniej uruchamia myślenie apokaliptyczne, jest pojęcie „punktów zwrotnych” (tipping points) – momentów, w których skutki globalnego ocieplenia nie będą już odwracalne. Takie punkty łatwiej uchwycić wyobraźnią: kiedy nastąpią, nic już nigdy nie będzie takie samo; w skali globalnej to zresztą nasi dobrzy znajomi: stopienie pokrywy lodowej Zachodniej Antarktyki i Grenlandii, zatrzymanie Golfsztromu, ekstremalne zjawiska związane z El Niño.

IPCC musi być wyważone, dlatego często zarzuca się mu, że jest zbyt ostrożne w swoich prognozach. Stąd między innymi wziął się raport australijskiej organizacji Breakthrough z 2019 roku. Jego autorzy przekonują, że zmiany klimatyczne stwarzają „egzystencjalne zagrożenie dla ludzkiej cywilizacji”. Wartość naukowa raportu jest raczej niewielka – cały dokument to zaledwie dziewięć stron, a autorzy, David Spratt i Ian Dunlop, choć są zaangażowani w działalność ekologiczną, nie mają stopni naukowych, są byłymi przedsiębiorcami. Mimo to informacje o raporcie rozniosły się szerokim echem po świecie. „Alarmistyczne prognozy naukowców. »W 2050 roku nastąpi koniec świata, jaki znamy«” – donosił „Wprost”, „Koniec świata w 2050? Naukowcy ostrzegają przed końcem naszej cywilizacji” – informowała „Wirtualna Polska”.

„Jeśli nie zmienimy nawyków, to będzie koniec ludzkości”, „Ziemia zdegradowana, grozi nam głód i wojny”, „Nie damy sobie rady na planecie, której klimat będzie chciał nas zabić” – to niewielka próbka nagłówków, pod jakimi informuje się w prasie o nowych doniesieniach na temat klimatu. Zmienia się też nazwa zjawiska: do niedawna mówiło się po prostu o globalnym ociepleniu, teraz coraz częściej o kryzysie klimatycznym czy nawet klimatycznej katastrofie. Dałoby się to zwalić na praktyki współczesnych mediów – apokalipsa po prostu lepiej się klika. Ale opowieść o końcu świata już kilka lat wcześniej była wykorzystywana przez naukowców, na przykład w fabularyzowanym eseju „Upadek cywilizacji zachodniej” historyków nauki Naomi Oreskes i Erica M. Conwaya. Fikcyjna rama ich argumentacji – opowieść historyka z przyszłości, który usiłuje zrozumieć, dlaczego dawna cywilizacja sama skazała się na zagładę – jest, jak przyznają autorzy, próbą sięgnięcia po nowe narzędzia perswazji, aby przekonać czytelników, że kryzys klimatyczny jest poważnym zagrożeniem. Sam tytuł podpowiada zasadniczą analogię: współczesna cywilizacja upadnie tak, jak upadło Imperium Rzymskie, o którym pod koniec XVIII wieku Edward Gibbon pisał w sześciotomowym dziele „Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego”.

O końcu świata opowiada też David Wallace-Wells, specjalizujący się w tematyce ekologicznej amerykański dziennikarz, w książce „Ziemia nie do życia”. Książka opiera się na artykule, który w 2017 roku ukazał się w magazynie „New York” i był najczęściej czytanym tekstem w pięćdziesięcioletniej historii tego pisma. Wystarczy zerknąć na spis treści drugiej części – „Śmierć z gorąca”, „Głód”, „Utonięcie”, „Pożary traw i lasów”, „Odpływ słodkiej wody”, „Umierające oceany”, „Powietrze nie do oddychania” – żeby przekonać się, jak będzie wyglądała ta historia. Wallace-Wells przywołuje setki opracowań naukowych i opinie kilkudziesięciu klimatologów, sama bibliografia stanowi jedną piątą całej książki. Narracja apokaliptyczna przydaje się więc autorowi jako gotowy schemat, za pomocą którego można uporządkować te wszystkie złożone dane. Ale przede wszystkim chodzi tu o emocje: lektura tych dwunastu rozdziałów oszałamia i przytłacza – tak ściśle udokumentowana i skomplikowana opowieść o kolejnych katastrofach, jakie mogą dotknąć ludzkość, każe myśleć, że sprawa jest już właściwie załatwiona, pozostaje tylko czekać. Oczywiście ten efekt jest ściśle zamierzony przez autora, który pod koniec drugiej części pisze: „Czytelnicy, którzy wytrwali aż dotąd, muszą być bardzo dzielni”.

Ucieczka albo walka

Opowieść o globalnym ociepleniu – która przez wiele lat nie była nawet opowieścią, lecz zbiorem abstrakcyjnych danych – założyła stary, ale wciąż przydatny kostium końca świata. Dzięki niemu nabrała wyrazistych konturów – jakiegoś początku i końca – oraz uzbroiła się w ładunek emocjonalny, niezbędny, aby wreszcie zacząć działać. Jednak takie przebranie – o czym wiedzą superbohaterowie, ale raczej w swoich nowszych wcieleniach, bardziej „Mroczny Rycerz” niż „Batman Forever” – może dodaje supermocy, ale niesie też ze sobą mniej pożądane konsekwencje. Zamiast po prostu zmobilizować obywateli do protestu, a polityków do reform, globalne ocieplenie, stając się końcem świata, wpadło w całą siatkę wieloznaczności i sprzecznych efektów.

Pewnie, apokalipsa spełnia swoją funkcję i dodaje całej sprawie powagi. Kiedy w styczniu 2020 roku Donald Trump podczas szczytu ekonomicznego w Davos ostrzegał przed „prorokami zagłady” i namawiał do odrzucenia „zapowiedzi apokalipsy”, było to dowodem, że koniec świata działa – zmusza polityków do reakcji. Prorokinią zagłady była w tym wypadku szwedzka aktywistka klimatyczna Greta Thunberg, która niedługo po wystąpieniu Trumpa otwierała sesję dyskusyjną „Zapobieganie klimatycznej apokalipsie”. Ale prezydentowi Stanów Zjednoczonych łatwo było ośmieszać koniec świata, bo oprócz tego, że uruchamia on mobilizujący lęk, ma jeszcze jedną stałą cechę: nigdy się nie sprawdza. Paweł Mościcki w eseju „Nowe porządki” dodaje, że tak bardzo przywykliśmy traktować katastroficzne scenariusze jako bezpieczną fikcję, że kiedy oglądamy podobny scenariusz w rzeczywistości, z przyzwyczajenia uznajemy go za niepoważny. W końcu to nie może się dziać naprawdę.

Jeśli klimatyczna apokalipsa potrafi skłaniać do działania, to też dlatego, że sprowadza złożony i wymykający się wyobraźni hiperobiekt do dobrze znanych wymiarów odcinka o wyraźnie zaznaczonych końcu i początku: zróbmy coś teraz albo nic już nie będzie. Ten odcinek, czasem bardzo krótki, czasem nieco dłuższy, przypomina zresztą inną figurę, za pomocą której przez wieki opowiadaliśmy sobie o świecie zbyt skomplikowanym, by dało się go łatwo uchwycić: boga. Kryzys klimatyczny, kiedy staje się końcem świata, nabiera kształtu i sprawczości, zaczyna domagać się obrzędów i ofiar. Może być nawet złym bogiem, a wtedy możemy, jak republikański prezydent w trylogii Robinsona, wypowiedzieć mu wojnę. Albo uznać, że jesteśmy tego złego boga ofiarami, niewinnymi albo i nie tak całkiem niewinnymi.

Choć jeśli to bóg, sama Ziemia, Gaja czy natura mają sobie poradzić z nadmiarem dwutlenku węgla w atmosferze, to my niewiele już mamy do zrobienia. Wierzą w to dziś prawicowi publicyści, beztrosko oznajmiający, że do atmosfery i oceanów można wpompować dowolne ilości dowolnych substancji, a natura sama sobie poradzi (ich pradziadowie powtarzali, że można grzeszyć, ile się chce, bo Boże miłosierdzie nie zna granic); wierzą w to również ci ekologiczni aktywiści, którzy przekonują, że dla planety najlepiej by było, gdyby ludzkość sama siebie anulowała (ich prababki sądziły, że najlepszy sposób, by nie czynić grzechu, to nie czynić nic).

To właściwie zabawne, kiedy zagadnienie zbyt wymagające naukowo, by dało się je łatwo przedstawić, nagle odnajduje się w rejonie teologicznych bajdurzeń. Ale możliwe, że nie mamy lepszego wyboru, bo jeśli głównym hamulcem dla działań ekologicznych jest dziś – jak to ujmuje narrator „Upadku cywilizacji Zachodu” – „quasi-religijna wiara” w zbawienne działanie wolnego rynku, to przeciwstawić się mu może tylko quasi-religijna wiara w niszczycielskie działanie tego groźnego boga, klimatu. Judeochrześcijańscy Bóg i Szatan, zoroastriańscy Ahura Mazda i Angra Mainyu, yin i yang, światło i ciemność, siły dobra i koalicja zła. Już tu byliśmy, wciąż tu jesteśmy.

To też ironiczne – Timothy Morton znów ma rację – że w kontekście klimatu języka końca świata zaczynają używać, obok Grethy Thunberg i Extinction Rebellion, także środowiska radykalnie prawicowe. Zamachowiec, który w połowie 2019 roku w amerykańskim El Paso zabił dwadzieścia osób, a drugie tyle ranił, opublikował w internecie manifest, w którym przewidywalne tezy rasistowskie i nacjonalistyczne spotkały się z troską o stan przyrody. Wprost jako ekofaszysta określał się również sprawca zamachów w nowozelandzkim Christchurch w marcu 2019 roku. Socjolożka Betsy Hartmann twierdzi, że to nic zaskakującego: wystarczy ograniczyć ludzkość do jakiegoś mniejszego zbioru, na przykład białych, a Ziemię do jakiegoś mniejszego terytorium, na przykład Stanów Zjednoczonych, żeby apokaliptyczny lęk stał się rasistowski, nacjonalistyczny i szowinistyczny; a jest to tym łatwiejsze, że fantazja o niezbrukanej naturze niebezpiecznie rymuje się z fantazjami o czystej rasie. Nie znaczy to, że troska o ekologię czy aktywizm klimatyczny – jak sugerują niektórzy publicyści – jest w gruncie rzeczy nazizmem (bo Hitler był wegetarianinem); znaczy to jednak, że kiedy próbuje się wykorzystać jeden koniec świata, można niepostrzeżenie sprowadzić koniec całkiem inny.

Choć można też nie zrobić nic. Ostrzegał przed tym już piąty raport IPCC z 2014 roku, w którym zwracano uwagę, że poczucie zagrożenia może koniec końców działać demotywująco. Przytłaczając skalą problemu, odbiera ono – tak jak bohaterowi „Pierwszego reformowanego” – chęć do działania. To jak ze złym panem, pryszczatą wiedźmą albo policją, za pomocą których zachęca się dzieci, żeby grzecznie szły spać – może na krótką metę to działa, ale w końcu skutkuje nerwicami, stanami lękowymi, w najlepszym wypadku brakiem zaufania do instytucji publicznych. Może po prostu koniec świata jest argumentem zbyt dużym, żeby zostawiał miejsce na coś jeszcze.

Holendersko-brytyjski profesor Erik Swyngedouw twierdzi jednak, że chodzi o coś innego. Apokalipsa, podnosząc klimatyczne obawy do skali kosmicznego być albo nie być, tym samym neutralizuje jedyne narzędzie, za pomocą którego moglibyśmy cokolwiek zrobić – politykę. Tak jak sprowadza ona globalne ocieplenie do dobrze znanej opowieści o końcu świata, tak też likwiduje społeczne różnice – ekonomiczne, etniczne, ideologiczne, po prostu: różnice interesów – i całą ludzkość traktuje jako całość. Należą do niej mieszkańcy maleńkich państw wyspiarskich i mieszkańcy bogatego Zachodu, zieloni aktywiści i republikanie, ludzie rezygnujący z podróży samochodem, żeby ograniczyć swój ślad węglowy, i gigantyczne firmy energetyczne. A wtedy już w ogóle nie wiadomo, kto mógłby coś zrobić naprawdę, a kto, choćby chciał, nie zdziała nic. To dlatego, jak twierdzi Swyngedouw, koniec świata jest doskonałym narzędziem kapitalizmu: pozwala najbogatszym schować się w tłumie.

To prawda, ale koniec świata kusi przecież i tych, którzy wcale nie chcą uniknąć odpowiedzialności. Roy Scranton w książce o dość jednoznacznym tytule „Learning to Die in the Anthropocene. Reflections on the End of a Civilization” (Nauka umierania w antropocenie. Refleksje o końcu cywilizacji) podbija, podobnie jak Jonathan Franzen, apokaliptyczną stawkę: koniec świata nie jest przed nami, on się już wydarzył. Nie uratujemy się: bo nigdy dotąd nie musieliśmy działać na taką skalę, bo się to nie opłaca, bo nie chcemy, bo nie umiemy. Nie uratujemy się, bo wyrok zapadł już dawno: nie dwadzieścia lat temu, kiedy poziomy emisji dwutlenku węgla zaczęły gwałtownie rosnąć, nie siedemdziesiąt lat temu, kiedy po wojnie zachodnie gospodarki nabrały rozpędu, nawet nie u progu rewolucji przemysłowej z przełomu wieków XVIII i XIX; wyrok zapadł – Scranton nawiązuje tu do Jamesa C. Scotta, autora książki „Against the Grain” – kiedy ludzie przestawili się z kultury łowiecko-zbierackiej na kulturę osiadłą, rolniczą; to wtedy porzuciliśmy raj, reszta jest historią upadku, który teraz dobiega do swoich ostatecznych konsekwencji. Jedyne, co możemy zrobić, to nauczyć się umierać: spakować i dobrze opisać dorobek cywilizacji z nadzieją, że w odległej przyszłości ktoś go odnajdzie, tak jak my odnaleźliśmy ślady dawno nieistniejących światów.