Poglądy są nudne
Gustavo Pancheco / CC BY-NC-ND 2.0

17 minut czytania

/ Literatura

Poglądy są nudne

Maciej Jakubowiak

„Gdzie jesteś, piękny świecie” toczy się w napięciu między gadaniem o sobie i gadaniem o świecie, między poglądami a życiem. To stąd wyłania się podstawowy dylemat tej książki: po co czytać Sally Rooney, kiedy świat płonie?

Jeszcze 4 minuty czytania

Przysięgam: szykowałem już samokrytykę. Że z tym moim zachwytem to było takie tylko nieporozumienie. Że chyba zobaczyłem tam coś, co sam chciałem opowiedzieć, i dlatego tak mnie wzięło. I że przecież czasem tak się zdarza, że ktoś coś napisze, ktoś to zrozumie po swojemu, ale potem się to rozłazi, bo chodziło o coś innego. Albo że po prostu zdarzyła się jej ta jedna książka, i tak bywa, że ktoś ma talent na jedną książkę, a wszystko, co wcześniej i później, to tylko popłuczyny. No więc szykowałem to dementi, bo w udowadnianie, że „Normalni ludzie” Sally Rooney to świetna książka, włożyłem chyba cały swój warsztat i może nawet postawiłem na szali swoją reputację, a przecież byli tacy, co twierdzili, że nie taka świetna, przeciwnie, że raczej szmira. I teraz, kiedy wziąłem się za nową Rooney, o pomysłowym przecież tytule „Gdzie jesteś, piękny świecie”, po pierwszych stu stronach wychodziło mi na to, że jednak tamci mieli rację.

Sam ten pomysł jest niezbyt oryginalny: żeby po wielkim rynkowym sukcesie swojej książki kolejną książkę napisać o pisarce odnoszącej wielki rynkowy sukces. Kiedy zrobiła tak Dorota Masłowska w „Pawiu królowej”, to miało to powab jakiejś straceńczej przewrotności, polegającej na obśmianiu tych wszystkich blichtrów, które miały być nagrodą za literackie powodzenie. No i było rapowane. Tymczasem Rooney bierze tę swoją bohaterkę po sukcesie, wsadza do wypasionej posiadłości gdzieś na prowincji i każe utyskiwać nad tym, jakie to straszne, że odniosła sukces.

Już w „Normalnych ludziach” Connell, pisarz na rozbiegu, narzekał na urynkowienie literatury. Zresztą, to nie jedyny pomysł, jaki Rooney pożycza od samej siebie. Lekko masochistyczne skłonności połączone z figurą nieobecnego ojca? Są. Trudne relacje z matką i bratem? Są. Erotyka przeskakująca klasowe podziały? Jest. Jest nawet wypad do Włoch. „Czy to już tak będzie? Czy ona będzie nowym Houellebecqiem?” – zanotowałem sobie nawet na marginesie, bo to sprawdzona metoda autora „Serotoniny”, żeby wziąć te same ingrediencje, poukładać je w nieco zmienionych proporcjach i sprzedać jako nowe danie, choć to w gruncie rzeczy wciąż te same kartofle z grochem i omastą. No i Houellebecq też po sukcesie rynkowym zaczął pisać o mężczyznach, którzy odnieśli sukces rynkowy. Choć im to akurat nie przeszkadzało.

Sally Rooney, „Gdzie jesteś, piękny świecie”. Przeł. Jerzy Kozłowski, W.A.B., 368 stron, w księgarniach od marca 2022Sally Rooney, „Gdzie jesteś, piękny świecie”. Przeł. Jerzy Kozłowski, W.A.B., 368 stron, w księgarniach od marca 2022

Inna sprawa, że te narzekania bohaterki „Gdzie jesteś, piękny świecie” idą krok w krok za tym wszystkim, co robi jej autorka. Alice kręci nosem, że przemysł literacki, nawet kiedy pozoruje jakąś radykalną krytykę, w gruncie rzeczy wytwarza lekkostrawną papkę dla zadowolenia konsumentów – a Sally przeplata te słuszne uwagi scenami seksu wrzucanymi ex machina co pięćdziesiąt stron. Sally obsadza w powieści biseksualną dziewczynę i chłopaka z klasy robotniczej – Alice pomstuje na krótkowzroczność polityki tożsamości. Alice narzeka na to, jak rynek książki fetyszyzuje autorki i autorów, a coraz mniej interesuje się samymi książkami – Sally, która odniosła sukces itd., pisze powieść o pisarce, która odniosła sukces itd. W końcu Alice surowo ocenia, że ludzie zabiegający o sławę, ci, „którzy zasmakowawszy jej trochę, chcą jej więcej”, są „poważnie zaburzeni psychicznie” – w książce, którą Sally napisała i opublikowała raczej nie dlatego, że skrajnie unika sławy i nie chce jej ani trochę więcej.

W ogóle dużo tu takiego gadulstwa, jakie wypełniało debiutancką powieść Rooney, „Rozmowy z przyjaciółmi”. Mogło się wydawać, że to tylko niefortunna maniera, szczęśliwie przepracowana w minimalistycznych „Normalnych ludziach”. Ale najwyraźniej przez chwilę stłumiona, teraz wybiła z jeszcze większą siłą. Rooney nawet się już nie kryguje, każe swoim dwóm bohaterkom pisać do siebie maile, jakie tam zresztą maile, raczej epistoły, i to takie w rodzaju: „Przyjaciółko od serca! Przepraszam za zwłokę”.

To już nie dyskretne nawiązania do XIX-wiecznej powieści, jakie pojawiały się we wcześniejszych książkach Rooney, ale przeniesienie wprost do powieści toczącej się w trzeciej dekadzie XXI wieku tego archaicznego zwyczaju, by kierować ku bliskiej, atoli odległej duszy złożony dyskurs serca i rozumu. I rety, co to jest za dyskurs. „Też ostatnio myślę o czasie i konserwatyzmie politycznym” – wyznaje jedna z bohaterek, a druga, nic a nic się nie wstydząc lewicowych banałów, przyznaje: „Pomyślałam o reszcie ludzkiej populacji – z której większość żyje, jak byśmy to określiły, w skrajnej biedzie – ludziach, którzy nigdy nie widzieli takiego sklepu ani w nim nie byli”. Nie miałem wyjścia, szykowałem samokrytykę.

Antologia eseju

Samokrytyka była już w zasadzie gotowa i szkoda, żeby się zmarnowała, dlatego tyle tu narzekam. A przecież z tego gadulstwa wreszcie zaczęło się wyłaniać coś ciekawego. Kiedy malkontenctwo Alice, najpierw nakierowane na rynek książki, zatacza coraz szersze kręgi i zaczyna obejmować cały świat zmierzający do katastrofy – mniej więcej wtedy, po jakichś stu stronach, wraca samo do siebie i przygląda się sobie ze zdziwieniem. To w tym momencie Alice i jej przyjaciółka Eileen zaczynają dyskusję o upadku kultury mykeńskiej, ewidentnie szukając historycznych precedensów dla końca świata, w którym same tkwią po pas.

Takie zapośredniczenie, czyli po prostu zajęcie się przez chwilę kimś innym niż one same, staje się zbawienne. Dzięki temu sążniste epistoły przekształcają się najzwyczajniej w świecie w błyskotliwe eseje. A to o czasie teraźniejszym w powieści, który objawia się w coraz krótszych odcinkach i przez to domaga się coraz dokładniejszych dookreśleń, ostatecznie przekreślając rojenia o uchwyceniu jakiejkolwiek współczesności. A to o przemyśle literackim, który z powodu tych kłopotów z czasem marzy tylko o produkowaniu kolejnych genialnych debiutantek. A to, mimo wszystko, o polityce tożsamości, skrywającej teologiczne ciągoty i utrwalającej relacje władzy, które próbuje zwalczać. I nawet o tym, że być może doświadczenie apokalipsy, czy to współczesne, czy to z ery mykeńskiej, ma w sobie coś z klasowego uprzywilejowania przywiązanego do pewnej kultury. I o tym, jak ta kultura potrafi stać się narzędziem służącym do oddzielania się od naszych przodków, „cienkim bandażem na pierwotnej ranie (…) pochodzenia”.

Możliwe, że Rooney w końcu mnie przekonała, bo znów błyskotliwie splotła dwa wątki, które mnie interesują: koniec świata i awans społeczny. W każdym razie w trakcie lektury tych kawałków zamarzyło mi się, żeby dała sobie spokój z wymyślaniem fabuł, do których najwyraźniej nie ma powołania, i po prostu napisała porządną książkę eseistyczną.

Ale i z tego musiałem się w końcu wycofać. Bo w „Gdzie jesteś, piękny świecie” stopniowo staje się jasne, że te wszystkie eseiki, te wszystkie słuszne i niesłuszne poglądy, zostają za każdym razem precyzyjnie usytuowane, osadzone w jakimś osobowościowym, emocjonalnym, ale też historycznym i politycznym tu i teraz. Właśnie do tego, choć wyglądają cokolwiek cudacznie, potrzebne są te długaśne epistoły – żeby pokazać, że opowiadanie o świecie, nawet abstrakcyjne, zawsze jest kierowane przez jakiegoś kogoś do jakiegoś innego kogoś. Że to zawsze komunikacja, gadanie o sobie i o tobie, nawet jeśli przy okazji o kulturze mykeńskiej.

Choćby ta ostatnia staje się pretekstem do tego, żeby opowiedzieć o doświadczeniu pisania i publikowania książek. Ale już nie tak banalnie, że rynek, komercja, zło, tylko bardziej intymnie. Jeśli opublikowanie powieści staje się dla Alice końcem świata, to raczej dlatego, że wszystko, co do niej włożyła, w jednym momencie odrywa się od niej i zaczyna znaczyć coś kompletnie innego. I kiedy pisze o starożytnych Grekach: „Nie do zniesienia jest myśl, że te symbole, gdy po raz pierwszy je zapisano, coś znaczyły dla ludzi, którzy je pisali i czytali, a potem przez tysiące lat nie znaczyły nic, nic, nic – bo ogniwo pękło, historia się zatrzymała”, to pisze też o sobie, o swoim milczeniu i potrzebie ucieczki od świata.

W takim napięciu – między gadaniem o sobie i gadaniem o świecie, między poglądami a życiem – toczy się ta powieść. Zresztą zostaje to rozegrane wyraźnie w kompozycji, w której długie maile przeplatają się w regularnym rytmie z trzecioosobową narracją, romansami i scenami seksu. I to z tego napięcia wyłania się podstawowy dylemat tej książki, który jest również dylematem jej czytelniczek i czytelników: po co czytać Sally Rooney, kiedy płonie świat?

Rozstania i zostania

Jasne, najłatwiej by było, gdyby Rooney sama rozstrzygnęła ten dylemat i nie napisała swojej książki. Tyle że wtedy nie byłoby żadnych dylematów i wcale nie jest pewne, czy lepiej byśmy na tym wyszli. Zamiast więc milczeć, Rooney wybiera jedyne możliwe rozwiązanie: opisuje same wątpliwości. To z nich układa swoją książkę, która staje się książką o warunkach własnego istnienia. I najciekawiej robi się wtedy, gdy te wszystkie sprzeczności, o których pisałem wyżej, stają się tematem samej powieści. Daje to rzadkie w kontakcie ze współczesną literaturą poczucie, że ktoś tu kogoś zaprasza do wspólnego myślenia (a nie, dajmy na to, zwykłego podziwiania), na zasadzie: zobacz, coś takiego, nie wiem, czy to sensowne, co o tym myślisz, a może by spróbować inaczej?

Jest to oczywiście stara sztuczka romantycznej ironii, zresztą tytuł swojej powieści Rooney pożyczyła od Friedricha Schillera. I może tak właśnie trzeba by czytać powieści irlandzkiej pisarki: jako próbę wykorzystania starych literackich pomysłów w całkiem nowych okolicznościach. Tak czy inaczej, Rooney próbuje opowiedzieć o podwójności właściwej pisarstwu, a może i wielu innym naszym przedsięwzięciom, sprowadzającej się do stwierdzenia: „Uważam, że moja praca jest moralnie i politycznie bezwartościowa, mimo to właśnie to robię w życiu i jest to jedyna rzecz, którą chcę robić”.

Jest więc to, co się robi, i to, co się myśli, a te dwa porządki niekoniecznie się ze sobą spotykają. Właśnie do tego, żeby rozegrać tę dwuznaczność, potrzebna jest fabuła – te historie dwóch romansujących z sobą par. Dziwne są te historie, niby klasycznie romansowe: byli ze sobą, nie byli, byli, nie byli, ale inaczej rozegrane. Jeśli w tradycyjnym romansie, a nawet jeszcze w „Normalnych ludziach”, przeszkody dla zakochanych tkwią gdzieś na zewnątrz, to tutaj okoliczności są raczej sprzyjające. Eileen i Simon mają się ku sobie od dzieciństwa; Alice i Felix lubią spędzać ze sobą czas. Tym, co napędza intrygę, są sposoby myślenia i odczuwania. Czasem z niecierpliwością śledzi się te perypetie, chciałoby się, żeby po prostu usiedli i się dogadali, nic prostszego. A przecież o tym, że nic trudniejszego, jest cała ta powieść. Do tego stopnia, że kiedy jednej z tych par udaje się wreszcie porozumieć, to jest to taki cud, że narratorka – całkiem tradycyjna, taka, co nie sypia i unosi się nad głowami – chyba jedyny raz ogranicza swoją wszechwiedzę.

Bo też literatura, rzecz jasna, niewiele tu pomaga. Nie przypadkiem Felix, chłopak, z którym romansuje pisarka Alice, nie czyta. Początkowo myślałem, że to kolejna fantazja w rodzaju: intelektualistka spotyka robotnika, co z tego wynika. Może i tak jest, ale przy okazji nieczytający Felix staje się w tej powieści czymś na kształt kresu kultury mykeńskiej – kolejną antytezą dla literatury i sprawdzianem na to, co pozostaje, kiedy symbole tracą swoje znaczenia. I jest to intrygujące, że w tej rozgadanej powieści, która mieści w swoich ramach sążniste eseje, podsuwa nam się mimo wszystko sugestię, że z gadania nie pozostaje tak naprawdę nic, bo „jedyna rzecz, o której chcemy mówić”, jedyna, która się liczy, to „czy ludzie się rozstaną, czy zostaną ze sobą”.

Rytuały

I to chyba za sprawą tego skupienia na relacjach międzyludzkich pojawia się w tej powieści, dość nieoczekiwanie, religia. I to nie jakaś tam nowa duchowość, mindfulness czy joga, ale całkiem po prostu rzymski katolicyzm. Trzeba docenić tę prowokację: młoda irlandzka pisarka, która opowiadała światowej prasie o swoim zaangażowaniu w legalizację aborcji, a przez to utożsamiana z uwolnieniem Irlandii od wpływów Kościoła, jednemu z bohaterów swojej kolejnej powieści każe być pokornym katolikiem. Co prawda i chyba na wszelki wypadek również lewakiem o nieortodoksyjnym stosunku do przedmałżeńskiej wstrzemięźliwości, ale jednak katolikiem. Sama powieść wydaje się zaskoczona tym konceptem: kiedy Eileen trafia pewnego dnia w towarzystwie Simona na poranną mszę, to nie może się nadziwić: „Czy to możliwe, że takie rzeczy dzieją się w rzeczywistości, w której obie żyjemy?”.

Mniej tu jednak chodzi o same formy religijności, a bardziej o potrzeby, jakie ona obsługuje, i o pomysły na zorganizowanie relacji między ludźmi. A te najwyraźniej zachowują swoją aktualność, nawet kiedy wcale nie przypominają katolickich rytuałów. Jak w tej rozmowie Felixa z Alice, kiedy on postanawia przyznać się do wszystkiego, co w życiu przeskrobał, a ona wysłuchuje jego opowieści, choć nie daje mu rozgrzeszenia. Rooney zdaje się sugerować, że przymus szczerości – który kieruje tu chyba wszystkimi postaciami i najpewniej całą kulturą współczesną – ma wyraźnie religijne pochodzenie, nie ma za to narzędzi, by radzić sobie ze sprzecznościami, które ujawnia. Tymczasem kiedy Alice zastanawia się: „A co, jeśli na całym świecie grono złych ludzi, którzy czekają, aż ich złe uczynki zostaną zdemaskowane, nie jest wcale małe? A co, jeśli wszyscy nimi jesteśmy?” – to upomina się o możliwość życia z tymi wszystkimi przeciwnościami, które rozgrywa powieść. I pewnie, jest to nie tyle zachęta do tego, żeby chadzać regularnie na msze, ile raczej przewrotny sposób, by przypomnieć, że życie potrafi być bardziej niejednoznaczne niż poglądy na jego temat.

A jednak to zastanawiające, że bohaterki Rooney żyją z poczuciem melancholii spowodowanej rozpadem konserwatywnej organizacji społecznej. Już w nią nie wierzą, ale brakuje im siły, by na jej miejsce zaproponować coś nowego. „Tradycyjne małżeństwo naturalnie nie spełniało oczekiwań i niemal każdorazowo kończyło się porażką tego czy innego rodzaju, ale przynajmniej było próbą osiągnięcia czegoś, a nie tylko smutnym i jałowym odcięciem się od życiowych możliwości” – wyznaje Alice, co brzmi dziwnie zachowawczo jak na biseksualną dziewczynę w nieformalnym związku z biseksualnym chłopakiem.

To z tego zapatrzenia w przeszłość biorą się apokaliptyczne tony, które są wyraźnie inspirowane Fukuyamą („Gdy rozpadł się ZSRR, razem z nim umarła historia”) i czasami brzmią jak pastisz (znowu!) Houellebecqa: „Brzydkie są samochody, brzydkie budynki, produkowane masowo dobra konsumpcyjne jednorazowego użytku są niewymownie brzydkie”. I pewnie to oglądanie się za siebie sprawia, że nieznośność prekariackiego kapitalizmu zostaje tu przezwyciężona – tak jak w finale filmowych „Igrzysk śmierci” – przy pomocy rozczarowująco konserwatywnego pomysłu: ciąży. Masz za dużo wątpliwości? Zrób sobie dziecko.

Choć może tkwi w tym też – nie taka znów rozczarowująca – sugestia, że jedynym wyjściem z tarapatów, w jakie wpędzają nas poglądy, czy to bardzo postępowe, czy konserwatywne, jest cudowna bezmyślność naszych ciał. W końcu – jak pisze Eileen – „dzieci i tak będą się rodzić (…). Musimy próbować tak czy siak budować świat, w którym będą mogły żyć”. Ostatecznie wychodziłoby na to, że najważniejsze są tu sceny seksu.

*

„Uważasz pewnie, że poruszam kwestie absolutnie podstawowe, myślisz może nawet, że wypowiadam się niedialektycznie” – martwi się w jednym z listów Alice. Raczej niesłusznie. Trudno byłoby zarzucić „Gdzie jesteś, piękny świecie” niedobory dialektyki. Wielopiętrowe sprzeczności napędzają całą tę książkę – zachowania postaci, ale i to, jak jest zrobiona. To powieść, która nawet nie próbuje być gotowa. Ale z tego samego powodu czasem rozczarowuje, jak przymiarka do czegoś, co dopiero ma się wydarzyć. Tak było z rozgadanymi „Rozmowami z przyjaciółmi”, które zdawały się tylko rozbiegiem do „Normalnych ludzi”. Może tak samo będzie z tym pięknym światem, który gdzieś przecież jest, ale jeszcze nie tu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).