Joanna Wichowska (1969-2022)
fot. Roza Sarkisian

Joanna Wichowska (1969-2022)

Agnieszka Jakimiak

W tym jednym życiu Joanny krył się cały ogród o rozwidlających się ścieżkach. Chciałabym napisać coś na pocieszenie, ale nie umiem oderwać się od myśli, że ten ogród stracił swoją opiekunkę, i ogarnia mnie wtedy lęk – co teraz z nim będzie?

Jeszcze 2 minuty czytania

Wichura albo Majdanica – tak nazywaliśmy Joannę. Majdanicę ukuł najpewniej dramaturg Goran Injac: przyrostek -ica to serbsko-chorwacka końcówka dla rodzaju żeńskiego. „Chodźmy do Majdanicy” – mówił, kiedy spotykaliśmy się w knajpie w Krakowie, a Wichowska czekała w którymś ze zorganizowanych przez teatr mieszkań. Wolała spotykać się w pokoju i płynnie przejść od plotek do pracy niż spędzać puste godziny w kolejnych kawiarniach. Zresztą od 2013 roku, nawet jeśli była we własnej kuchni, to mentalnie była na Majdanie. Pisała maile, tłumaczyła teksty, dzwoniła, czytała, znowu pisała i jeździła, do Lwowa, Charkowa, do Kijowa i Mariupola. Łączyła ludzi i sprawy, nigdy nie miała cienia wątpliwości, że rewolucja w Ukrainie to kwestia priorytetowa, a od naszej – osób sąsiadujących i bliskich – reakcji zależy tak wiele, jak nigdy dotąd.

Kiedy ją poznałam, biegle posługiwała się serbsko-chorwackim, ukraińskim i angielskim – wędrowała między językami, tłumaczyła konteksty i pozwalała zrozumieć, że naszym obowiązkiem jest przeglądanie się w cudzym losie, przybliżanie doświadczeń, szukanie podobieństw, które pozwolą nam uniknąć błędów z przeszłości. Jej dokładność i troska o precyzyjny przekład, którą wielokrotnie widziałam na próbach z Frljiciem do „Nie-Boskiej komedii. Szczątki” i „Klątwy” („Nie, Agnieszka, poczekaj, to trzeba przetłumaczyć dokładnie, to jest bardzo istotne” – zatrzymywała mnie, kiedy w tłumaczeniu słów reżysera z angielskiego na polski chciałam zbyt szybko przeskoczyć do kolejnego wątku), trochę mnie na początku drażniły. Do momentu, kiedy zobaczyłam, jak dzięki staranności Joanny otwiera się na oścież przestrzeń komunikacji między osobami wywodzącymi się z różnych kontekstów i obarczonych całkowicie odmiennymi (zdawałoby się) doświadczeniami. Wichowska dążyła do jasności i porozumienia, co nie oznacza, że hołdowała łatwemu konsensusowi. Wprost przeciwnie, spór i zaogniona dyskusja były żywiołami Joanny.

 

Nie znosiła natomiast mataczenia, manipulacji i odwracania kota ogonem. Wichura – ten przydomek nie był jedynie wariacją na temat nazwiska. Nieraz widziałam, jak w obliczu przeinaczonych faktów, wobec politycznej niesprawiedliwości albo w konfrontacji z jawnym kłamstwem Wichowska wpadała w gniew. Potrafiła jednym kategorycznym zdaniem przerwać potok cudzych słów, otwarcie i głośno wyrażała niezgodę. „To jest nieprawda – mówiła kategorycznie. – Jak możesz tak mówić”. Jej sprzeciw miewał siłę orkanu, nie oszczędzał nikogo, nie zważał na konsekwencje. Dawał też pewność, że osoby wykluczone, pozbawione głosu, marginalizowane, pozbawione siły przebicia albo zdolności artykulacji swojego argumentu nie pozostaną na polu ideologicznej bitwy osamotnione. Wichowska zawsze stawała po ich stronie, służyła wsparciem i dbała o to, żeby mogły się wypowiedzieć. Wiedziała, jak kruche i narażone na krzywdę są osoby, które stawiają opór przemocy Kościoła katolickiego, autorytarnym rządom, ideologicznej cenzurze. I nie odpuszczała.

To trzeba zrobić”, „to trzeba przetłumaczyć”, „trzeba się tym zająć” – mówiła i ruszała do pracy. Zachwycałam się jakimś tekstem z Chorwacji, który wrzucałam na translatora, i od razu słyszałam: „Może ja to przetłumaczę, jak myślisz?”. Joanna nie zwlekała – dlatego jej teksty pisane dla teatru są tak mocno zaczepione we współczesności, żonglują tematami z bieżących debat, z zadziornością odpowiadają na prowokacje rzucane przez ksenofobicznych polityków i nacjonalistycznych publicystów. Jest w nich nieustępliwość i wyzwanie rzucone światopoglądowej hipokryzji, jest oskarżenie Europy o ignorancję i protekcjonalizm wobec Ukrainy, jest krytyka polskiego społeczeństwa za szowinizm i homofobię, jest ironia i drwina. Wichowska świetnie operowała satyrą polityczną w bardzo autorskim wydaniu – w „Diabłach” i „Mefiście” w reżyserii Agnieszki Błońskiej, w „Radiu Mariia” Rozy Sarkisian dramaturgiczny styl Joanny kipi od przewrotnego żartu, który nie oszczędza hierarchów, patronów i reprezentantów władzy. Nie zostawia też suchej nitki na nas samych, przedstawicielkach środowiska artystycznego, zbyt często idących na kompromisy i niezdolnych do zajęcia radykalnego stanowiska. Joanna pisała z autoironią i głęboką autorefleksją, najpierw brała na tapetę siebie i ludzi wokół, potem z impetem ruszała do krytyki systemu.

Nie znałam jej przed 2013 rokiem. Wpatruję się w zdjęcia Joanny z przeszłości, które publikują teraz Roza Sarkisian, Agata Diduszko, Agnieszka Błońska, osoby jej najbliższe, które przeżyły z Wichowską wiele żyć. Wichowska w Gardzienicach, Wichowska w Berlinie, w Portugalii, Joanna z rowerem, ze skrzypcami, Joanna na huśtawce z opony, Joanna z piwem (z cytryną, koniecznie! mówiła, że z cytryną nie szkodzi na żołądek), Joanna z Pawłem Soszyńskim, Joanna na trawie. Wydaje mi się, jakby w tym jednym życiu Joanny krył się cały ogród o rozwidlających się ścieżkach. Którędykolwiek by się tu poszło – czy w stronę rozmowy z ofiarami Kościoła, czy w kierunku osób, które walczą z Rosją na wojnie w Ukrainie, czy ku queerowym narracjom, które wraz z Rozą Sarkisian i Agatą Siwiak wprowadzały na festiwal Bliscy Nieznajomi: Wschód, czy w stronę odważnego rozliczania gigantów polskiej tradycji teatralnej z molestowania i nadużyć, czy ku kawie parzonej po turecku i powieściom Danilo Kiša – zawsze trafia się na Joannę. I chciałabym napisać coś na pocieszenie, ale nie umiem oderwać się od myśli, że ten ogród stracił swoją opiekunkę, i ogarnia mnie wtedy lęk – co teraz z nim będzie?

 

Przypominam sobie wtedy, że Wichowska nikogo i niczego się nie bała i potrafiła sprawić, że inni też umieli okiełznać swój strach. I myślę sobie, że dobrze będzie się nam spotykać w tym ogrodzie, o który Joanna troszczyła się z bezgraniczną miłością i całkowitym oddaniem. „Postęp jest nieskończony. Cisza jest najważniejsza. Ogrody trzeba uprawiać” – tak kończył się spektakl „Księgi” Komuny//Warszawa, który Wichowska opisywała na łamach „Didaskaliów”: „Taki rodzaj syntezy ma w sobie coś z logicznego paradoksu: pozostaje nauczyć się z nim żyć. Dalej sadzić, podlewać i koordynować”.