Małe aniołki

10 minut czytania

/ Film

Małe aniołki

Agnieszka Jakimiak

Podstawowym motorem Jamesa Gunna jest czerpanie frajdy z tworzenia kina. Było to widać w obu częściach „Strażników galaktyki”, widać to też teraz – to kino zakochane w kinie

Jeszcze 3 minuty czytania

Na starcie rozwiejmy wątpliwości: „The Suicide Squad” („Legion samobójców. The Suicide Squad” z 2021) i „Suicide Squad” („Legion samobójców” z 2016) to dwa różne filmy. Ten nowszy nie jest ani sequelem, ani remakiem tego starszego. Ten starszy, reżyserowany przez Davida Ayera, jest niezbyt zabawny, ma fatalną intrygę, dialogi szeleszczące papierem i masę niekonsekwentnych wątków. Ten nowszy, w reżyserii Jamesa Gunna, jest rewelacyjny – więc lepiej się nie pomylić.

Nowy „Legion” ma nie tyle kontynuować sukces poprzedniego, ile strącić wcześniejszy film w otchłań zapomnienia. Film Ayera z 2016 został zmiażdżony przez krytykę i chociaż może poszczycić się gigantycznym box officem, to niesmak pozostał. Pięć lat temu śmiercionośni legioniści walczyli z antycznym bóstwem, które wyłoniło się z pyłu topornego CGI i obrało za cel – uwaga – stworzenie maszyny, która zniszczy ludzkość, ponieważ ludzkość czci maszyny jak bóstwa, a nie czci już bóstw. Bóstwo, któremu brakowało czcicieli, postanowiło zniszczyć potencjalnych czcicieli – tak wyglądała potencjalnie najbardziej dopracowana nitka fabularna. Pierwszy „Legion” trudno się ogląda: co drugi dialog upada na beton, bohaterowie są albo fasadowi, albo ich osobowości w magiczny sposób zmieniają się co scenę, ścieżka dźwiękowa to playlista „The Best of” sprzed 15 lat, puszczana arbitralnie i raczej bezmyślnie. Grupa wyrzutków, którzy ratują Amerykę przed nią samą, zasługiwała na lepszy film.

 

Nowy „Legion” z jednej strony odcina się od swojego poprzednika, ale z drugiej – już na samym początku puszcza oko do prekursora. Pierwszy kwadrans filmu Gunna to absolutny montażowy i scenariuszowy majstersztyk. Bez zbędnej przedakcji trafiamy w oko fabularnego cyklonu: błyskawicznie poznajemy bohaterów, legion, złożony m.in. z Człowieka Łasicy (Sean Gunn) i Harley Quinn (Margot Robbie), trafia na misję, ale nagle okazuje się, że to nie ten legion będzie wiódł prym w filmie, to nie ta misja jest celem, a na horyzoncie pojawia się kolejny legion. Żeby drugi legion mógł ruszyć naprzód, ten pierwszy musi zostać rozbity w drobny mak. Gunn zaczyna z prawie czystą kartą i rozkręca film, który jest manifestem jego bezgranicznej miłości do kina.

Legion samobójców. The Suicide Squad” to superbohaterski film opowiadający o tym, co DC Comics lubi najbardziej: o bandzie skazańców, pariasów i sierot, które dostają tajną misję i udowadniają, że szlachetniej być odszczepieńcem niż klasycznym amerykańskim bohaterem. Najnowszy legion (oficjalnie: Task Force X) składa się z człowieka, którego ciało wypuszcza mordercze kolorowe kropki (David Dastmalchian jako Polka-Dot Man), dziewczyny, która ma władzę nad szczurami (Daniela Melchior jako Ratcatcher 2) i hybrydy istoty ludzkiej i rekina (Sylvester Stallone jako Shark King). Supermoce legionistek i legionistów są dość szemrane, ich talenty stanowią wynik nieudanych eksperymentów, ich motywacje nie należą do najuczciwszych. Ten status czyni ich ciekawszymi bohaterkami i bohaterami filmowymi – co James Gunn wykorzystuje w pełnej krasie. W „Legionie” jest przestrzeń na sekwencję zadzierzgnięcia przyjaźni między King Sharkiem a ławicą figlarnych meduz i na fantastyczny wątek miłosny między Harley Quinn (Margot Robbie) a potencjalnym księciem z bajki. Co ciekawe, w poprzednich filmach z Harley – zarówno w pierwszym „Legionie”, jak w „Ptakach nocy” – dużo mówiło się o tym, jak niezmiernie szalona jest była psychiatrka i dziewczyna Jokera, ale rzadko było to widać na ekranie. W filmie Gunna nie ma wątpliwości, że Harley widzi inaczej niż większość ludzi – a ponieważ często wydaje jej się, że jest otoczona światem animacji i komiksu, to jej perspektywa może być tożsama z punktem widzenia reżysera. Bez wątpienia drugi „Legion” to najlepszy film o Harley Quinn – bezgranicznie empatycznej bojowniczce, która ciągle wymyśla rzeczywistość na nowo i działa na przekór wszystkim systemom opresji.


„Legion samobójców. The Suicide Squad”, reż. James Gunn

Kolejnym bohaterem filmu Gunna jest sama kamera (za zdjęcia odpowiada Henry Braham, z którym Gunn pracował już przy drugiej części „Strażników galaktyki”). Bywa, że na obiektyw pryskają krople krwi, zdarza się, że kamera musi uchylić się przed atakiem wroga. To tylko parada zabawnych sztuczek, ale jest w filmie moment, kiedy robi się poważniej i oko kamery staje się dźwignią do mocnej metafilmowej refleksji. Legion zostaje wysłany na misję na wyspę Corto Maltese – fikcyjną, ale mocno zakorzenioną w uniwersum DC, bywał tam i Superman, i Batman. Pucz na Corto Maltese stał się powodem politycznej turbulencji, która uderza w USA. Task Force X ma zniszczyć kosmiczną broń, zagrażającą równowadze zbrojeń na świecie, a przynajmniej tak brzmi oficjalna wersja wydarzeń. Legioniści przedzierają się przez dżunglę, po drodze mają odbić porwanego pułkownika Ricka Flaga (Joel Kinnaman). Trafiają do obozowiska wroga i znakomici strzelcy Bloodsport (Idris Elba) i Peacemaker (John Cena) rozpoczynają to, co potrafią najlepiej: zawody na najbardziej pomysłowe i celne zabijanie. Strzały spod pachy i eksplodujące pociski trafiają w niczego niespodziewających się przeciwników, krwawa jatka staje się wizualną uczta, bo, chociaż brutalna, jest też bezczelnie innowacyjna. Coś się jednak nie zgadza w tej efektownej walce – mieszkańcy osady nie bronią się, nikogo nie alarmują i chyba nie są uzbrojeni, ktoś przeciąga się na werandzie po drzemce, a ktoś, podśpiewując, pierze majtki. Zanim Bloodsport i Peacemaker zorientują się, kogo zabili, nie będzie już co zbierać. „Typowi Amerykanie” – mówi Sol Soria, przywódczyni ruchu oporu. – „Po prostu wbiegają z buchającą bronią”. 

Przemocy jest w nowym „Legionie” sporo i pokazuje się ją jawnie, bez owijania w bawełnę – krew przeciwników jest czerwona i lepka, kule zabijają ludzi (oszczędzają King Sharka), białe tiszerty brudzą się od smaru, kurzu i potu. „The Suicide Squad” nie jest w żadnym wypadku kinem realistycznym, ale nie perfumuje obrazu i pozwala sobie na więcej niż niejeden film superbohaterski. W kadrze w drugim planie pojawiają się czasem nieidealne ciała – gdzieś mignie przeciągający się golas z porządną oponką i jego dyndający penis, i jest to rewolucja w kinie o herosach z nadludzkimi możliwościami. Chociaż Task Force wyglądają jak z „Men’s Health” i „Shape”, to świat, który ich otacza, niekoniecznie jest z tej samej bajki.

 

„Legion samobójców. The Suicide Squad”, reż. James Gunn„Legion samobójców. The Suicide Squad”, reż. James Gunn. USA 2021, w kinach od 6 sierpnia 2021Podstawowym motorem Jamesa Gunna jest czerpanie frajdy z tworzenia kina. Było to widać w obu częściach „Strażników galaktyki”, widać to też teraz – to kino zakochane w kinie, garściami czerpiące inspiracje z pulpowych filmów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, w którym czasem słychać echa Meliesa i Chaplina. Rysem charakterystycznym filmów Gunna jest też brawura i dezynwoltura: naprawdę, naprawdę przeciwnikiem Task Force X jest gigantyczna rozgwiazda Starro, która wygląda, jakby wywędrowała z filmów kaijū, i która posiada pojedynczą gałkę oczną wielkości satelity. Jest coś wzruszającego w obserwowaniu, jak Gunn skacze między gatunkami, bawi się konwencjami, nieoczekiwanie oddaje przestrzeń drugiemu planowi, łączy animację z live action, a wszystko po to, żeby film nabrał barw i zyskał więcej poziomów, słowem: żeby sprawiał jeszcze więcej frajdy. Osobnym tematem jest ścieżka dźwiękowa: w poprzednim „Legionie” muzyka była czapą narzucaną na sceny, u Gunna każda piosenka to osobna historia, która czasem wyłania się z samochodowego radia, a czasem jest nucona przez bohaterkę.

Najnowszemu „Legionowi” przyświeca jeszcze inna stawka. Film Gunna jest antyimperialistyczny, antyautorytarny i w gruncie rzeczy antyamerykański. Zamiast wychwalać naród, Task Force upiera się przy przyjaźni; zamiast odbywać samobójcze misje w imię kraju, legioniści zawsze wybierają samobójczą misję w imieniu konkretnych ludzi, a przede wszystkim w obronie marginalizowanych i samotnych. W „Legionie” pojawia się też jasno wyrażona krytyka wobec Stanów Zjednoczonych jako mocarstwa instalującego rządy w krajach Ameryki Południowej – co w superbohaterskim kinie jest ewenementem na skalę światową. „The Suicide Squad” wyśmiewa autorytety, kpi z władzy i obnaża jej słabe strony (Gunn podążył za komiksem Johna Ostrandera i zamiast oddawać przestrzeń silnemu wrogowi, wpisał w scenariusz całą plejadę antagonistów – o zmniejszonym potencjale i znikomej charyzmie). Nie twierdzę, że brakuje filmów i seriali o superbohaterach, które posiadają krytyczny sznyt – wystarczy spojrzeć na „Chłopaków” Erica Kripke z produkcji Amazona na podstawie komiksu Gartha Ennisa, czyli serial, który rozmontowuje amerykański sen o bohaterstwie tak dogłębnie, że aż boli. Jednak „Legion” wciąż jest sygnowany przez Warner Bros i trudno, żeby superbohaterowie franczyzy okazywali się gwałcicielami i mordercami dzieci. To i tak dużo, że Harvey Quinn wypowiada jedno z najbardziej uroczych zdań w historii mainstreamowych blockbusterów: „Uwielbiam deszcz. To tak, jakby spuszczały się na nas małe aniołki”. I to bardzo wiele, że oglądamy na ekranie grupę połamanych ludzi, którzy wkładają dużo pracy w to, żeby odbudować siebie dla relacji z innymi, a na służbę narodowi mają wywalone. To pocieszające, że poprzeczka dla rozrywkowego kina została tak wysoko zawieszona.