Kronika zapowiedzianej zemsty

9 minut czytania

/ Film

Kronika zapowiedzianej zemsty

Agnieszka Jakimiak

Zaryzykuję stwierdzenie, które może być dla wyznawców „Fury Road” obrazoburcze: nie ma dla mnie fundamentalnej jakościowej różnicy między „Fury Road” a „Furiosą”

Jeszcze 2 minuty czytania

Stało się. Musiała minąć prawie dekada od „Mad Max: Fury Road” i 45 lat od premiery pierwszego „Mad Maxa”, żeby saga o samotnym mścicielu, przemierzającym australijskie stepy w maszynie z ośmiocylindrowym silnikiem, zaczęła się rozrastać do rozmiarów uniwersum. W piątym filmie z franczyzy tworzonej przez 79-letniego George’a Millera po raz pierwszy bohaterem nie jest Max Rockatansky (grany w trzech pierwszych filmach przez Mela Gibsona, a w czwartym przez Toma Hardy’ego), ale Furiosa – pretorianka, a później imperatorka, odbywająca służbę w Cytadeli. W 2015 roku w tę rolę wcieliła się Charlize Theron, w późniejszym o 9 lat spin-offie (który jest też prequelem „Fury Road”) Furiosy są dwie: Alyla Browne jako młodsza i Anya Taylor-Joy jako starsza. Max ma powrócić w kolejnych odsłonach sagi, ale jego losy nie układają się w spójną całość.

W przeciwieństwie do filmów Marvela i DC na planecie Mad Maxa nie ma ortodoksyjnej chronologii i łańcucha logicznych konsekwencji. Nie trzeba tu wehikułów do podróży między wymiarami i magicznych kamieni umożliwiających cofanie czasu i rozwidlanie stworzonego świata na niestworzone warianty. W filmach z sagi Millera zawiła fabuła to raczej fanaberia – do stworzenia historii wystarczy piach, cysterna wypełniona benzyną i 
bohater_ka.

 

Różne filmy z cyklu miały diametralnie odmienną recepcję. Pierwszy „Mad Max” z 1979 roku był niskobudżetowym powiewem świeżości w australijskim kinie, drugi – z 1985 roku – uchodzi za jeden z najważniejszych filmów akcji w historii, trzeci jest uznawany za niewypał i przerost teatralizowanej i sztucznej formy na treścią. „Mad Max: Fury Road” z 2015 roku szczyci się mianem kinowego arcydzieła: nominowany do 10 Oscarów, zgarnął sześć statuetek i zapisał się w filmowej encyklopedii jako game-changer, który wyniósł kino akcji na poziom wyrafinowania i artyzmu. Oczekiwania wobec „Furiosy” były spore i zapewne niemożliwe do spełnienia – bo czy Miller mógł po raz kolejny zrobić film, który odmieni bieg postapokaliptycznego kina? Tym razem Australijczyk nie wyważał otwartych przez siebie drzwi i postawił na poszerzanie granic świata zarysowanego w poprzednim filmie.

Zaryzykuję stwierdzenie, które może być dla wyznawców „Fury Road” obrazoburcze: nie ma dla mnie fundamentalnej jakościowej różnicy między „Fury Road” a „Furiosą”. Nie do końca rozumiem powody, dla których film z roku 2015 okrzyknięto arcydziełem gatunku, a jego prequel z 2024 rozpoczął swój kinowy żywot z nie najlepszym box-office’em i wśród mieszanych (choć raczej pozytywnych, ale z pewnością nie entuzjastycznych) głosów krytyki. Fabuła w „Furiosie” jest być może odrobinę bogatsza i bardziej rozbudowana, ale nie przysłania tego, czym saga „Mad Maxa” jest w swojej podstawowej istocie, czyli kinem drogi i szaleńczych wyścigów.

Stylówka postaci jest właściwie w obu filmach identyczna, a ich motywacje mają charakterystyczny dla Millera poziom zniuansowania i głębi – czyli bohaterami kierują tak zwane trudne emocje: wola zemsty, gniew i nienawiść. Z jaśniejszych odcieni ludzkiej psychiki przebija się co najwyżej syndrom zbawcy i opętańcza determinacja w dążeniu do celu. Na poziomie obrazu obie produkcje czerpią garściami z tego samego worka CGI (wbrew obiegowej opinii, fetyszyzującej „autentyczność” efektów poprzedniego filmu, i w „Fury Road”, i w „Furiosie” wiele scen powstało i na greenscreenie, i z użyciem cyfrowych efektów specjalnych) i z podobnego klatkażu (motoryka bohaterów wydaje się często groteskowo przyspieszona albo nienaturalna – Miller jest fanem eksperymentowania na prędkości ruchu w kadrze). O ile między pierwszymi trzema „Mad Maxami” z lat 70. i 80. istnieją estetyczne, fabularne i wizualne przepaście, to dwa ostatnie filmy zdecydowanie wywodzą się z tego samego świata.

„Furiosa: Saga Mad Max”, reż. George Miller, mat. prasowe

Może właśnie podobieństwa, a nie różnice między dwoma filmami ciążą „Furiosie” i zaważyły na stonowanym odbiorze kinowej publiczności. Nie ma tu już wrażenia nowatorstwa i świeżości, a kronika zapowiedzianej zemsty toczy się przewidywalną trajektorią. Auta mutanty przetaczają się przez pustynne hałdy w dobrze znanym rytmie, wypuszczając znajome wszystkim języki ognia, a każdy nagły zwrot akcji prowadzi do puenty, którą już kiedyś widzieliśmy. Zresztą nawet krajobraz filmowej Wasteland utracił dawną oryginalność – dzięki dwóm częściom „Diuny” Villeneuve’a, które wyszły w przerwie między „Fury Road” a „Furiosą” – poruszamy się po postapokaliptycznych piaskach jak po własnym podwórku, trudno nas dziś czymś zaskoczyć.

A jednak dostrzegam w „Furiosie” estetyczny naddatek i stylistyczną unikatowość, która wynosi ten film ponad inne blockbustery realizowane za setki milionów dolarów. Nawet w słabszych i fabularnie przeładowanych produkcjach (jak „Mad Max: Beyond Thunderdome”) Miller potrafił przełamywać patos mroczną, wykręconą groteską. Kiedyś zamiast bokserskiego ringu wprowadzał na ekran kopułę, pod którą walczący pojedynkowali się uwieszeni na sprężystych rajstopach i odbijali się od ziemi jak kangury, a walka zamieniała się w dziwaczny taniec rodem z Cirque de Solei. W 2024 roku antagonista Furiosy, Dementus (znakomity Chris Hemsworth), mówi z akcentem australijskiego dresiarza, ale słowa układa we frazy niczym komentator sportowy ze starego radia, jeździ na rydwanie rodem z „Bena Hura”, ale zamiast koni kieruje trzema motorami, na plecach natomiast nosi pelerynę, która wygląda jak parodia kostiumów Marvela.

Mimo że „Furiosa” jest naszpikowana biblijnymi, historycznymi, mitologicznymi i legendarnymi odniesieniami, balon powagi jest ciągle przebijany przez stylistyczny humor Millera, który buduje uniwersum Mad Maxa ze śmiesznych strzępów i absurdalnych śmieci, rozrzuconych na filmowym złomowisku. „Furiosa” rozpoczyna się wprawdzie sceną zerwania owocu przez dziewczynkę w rajskim ogrodzie, a kończy nawiązaniem do greckiej mitologii, ale religijna metaforyka nie jest w stanie przysłonić ryku silników wymyślnych maszyn, stworzonych z maski forda coupe z roku 1932, wiatraków, wierteł i czaszek bawołów. Nie ma drugiej takiej wyobraźni w Hollywood i należę do tych, które uważają, że jej różnorakie wybryki trzeba cenić i chronić.

Furiosa„Furiosa: Saga Mad Max”, reż. George Miller, Australia, USA 2024, w kinach od 24 maja 2024Saga o Mad Maxie i Furiosie to nie tylko kupa złomu połączona w unikatowe i onieśmielające konstrukcje (jak Gigahorse, pojazd zbudowany ze zespawanych ze sobą cadillaców i kół od traktora, z wyrzutnią harpunów na dachu), ale też pocztówka z niedalekiej przyszłości, w której trwa wojna o zasoby. Ekologiczna refleksja zawsze była najmocniejszym punktem cyklu George’a Millera, a w XXI wieku wybrzmiewa jeszcze dobitniej. Społeczeństwa żyjące na zatrutej ziemi toczą wojny o wodę i jedzenie, a pilnie strzeżone oazy zieleni znajdują się za murami wzniesionymi przez władców i oligarchów. Patriarchalni tyrani powtarzają stare gesty, które doprowadziły ludzkość do kryzysu: rozpętują wojny, wprowadzają niewolnictwo, skazują poddanych na klęskę głodową.

Zemsta bohaterów jest także odwetem za zniszczenie planety – Furiosa wraz z matką traci dostęp do zalesionej Krainy Obfitości, Max, którego rodzina zostaje zamordowana przez bandycki motocyklowy gang, oddala się z nadoceanicznych zielonych skarp, które w wyniku kryzysu naftowego zostaną wkrótce wyparte przez pustynię. Pokolenie wojennych watażków wzrasta w kulcie silnika V8 i w miłości do Maszyny, dla której chcą umrzeć i trafić do Valhalli, ale Furiosa spędza swoje życie na odnalezieniu miejsca, gdzie mogłaby zasadzić pestkę brzoskwini, otrzymaną od matki.

 

I choć nowy film Millera nie jest pozbawiony wad – w połowie tempo trochę siada, a samochodowe walki stają się nużące, relacje między postaciami musimy brać raczej na wiarę niż na rozum, bo w komiksowym pośpiechu nie starcza na nie czasu – to wciąż zajmuje zaszczytne miejsce wśród najbardziej fascynujących filmowych dystopii. W dodatku, mimo wszechobecnych ryczących maszyn, jest głęboko antypatriarchalny: uparcie krytyczny wobec manifestacji władzy, drwiący z militarystów i zadający kłam kultowi jednostki. Nawet jeśli „Furiosa” robi to nieco po łebkach, to i tak pozostaje widowiskowym i niepodrabialnym spektaklem zemsty.