W labiryncie (super)ludzkich spraw

6 minut czytania

/ Film

W labiryncie (super)ludzkich spraw

Darek Arest

Chociaż znaczną część metrażu „Avengers. Koniec gry” wypełnia wielka bitwa, mniej tu mordobicia, a więcej przytulania i klepania po ramieniu. Seans na kacu grozi śmiertelnym przedawkowaniem płytkich wzruszeń

Jeszcze 2 minuty czytania

Rok czekaliśmy, by dowiedzieć się, czy herosi unicestwieni przez Thanosa w „Wojnie bez granic” wydobędą się z niebytu. Złoczyńca jednym pstryknięciem palców zlikwidował połowę populacji wszechświata, resztę pozostawiając zszokowaną i porządnie wkurzoną. Ocaleni mściciele mają się teraz przynajmniej za co mścić. Minął też rok, odkąd bez przekonania narzekałem na tych łamach na poprzednią część serii i gdybym za punkt honoru przyjął napisanie recenzji, która nie powtarza tamtych narzekań i nie zawiera spoilerów, musiałbym ją zakończyć w tym miejscu. Najnowsi „Avengersi” to (znowu) udany crossover, który nie broni się jako samodzielna opowieść, nie próbuje on jednak wcale samodzielnej opowieści udawać. Widowiska Marvela grają w swoją własną grę. Widz przychodzący na seans bez odrobionych lekcji odbije się od setek odwołań, mrugnięć okiem i cytatów, ale cała reszta powinna z zachwytem podziwiać zszyte w jedną trzygodzinną całość „momenty”.

Coś tam się jednak pozmieniało. Nie mogę już na przykład ponarzekać na brak porządnego początku i końca, bo film, jakby w odpowiedzi na moje zeszłoroczne żale, zaczyna się i kończy kilka razy. Spory ciężar mają zwłaszcza te „początki”, które mierzą się z doświadczeniem straty. Pokazują bohaterów złamanych, pozbawionych wyraźnego celu, zdezorientowanych nie tylko klęską, ale także jej niepokojącą połowicznością. Ci, którzy przeżyli, mogą cieszyć się życiem na kwitnącej planecie, która dzięki drastycznej terapii Thanosa została uwolniona spod naporu ludzkiej (i superludzkiej) mnogości. W podobnej tonacji utrzymane są „zakończenia”, których zadaniem jest zamknąć nie tyle samo widowisko, ile cały dotychczasowy dorobek filmowy Marvela i przygotować scenę pod jakieś nowe otwarcie.

Mniej tu mordobicia, więcej przytulania i klepania po ramieniu, a seans na kacu grozi śmiertelnym przedawkowaniem płytkich wzruszeń. Całość ma jednak niewinny urok deklaracji złożonej przez kilkuletnią córeczkę Tony’ego Starka, która w jednej ze scen zaklina się, że „kocha go trzy tysiące”. Kto by się spodziewał, że komiksowy blockbuster będzie działał raczej poprzez ilość niż głębokość doznań? Pada tu wiele mądrych słów na temat umiejętności zaakceptowania porażki, pogodzenia się z nieuchronnością śmierci i heroizacji codziennego życia budowanego na gruzach. Wszystko to jednak traci nieco na wiarygodności, gdy zauważymy, że środek filmu wypełniają próby osiągnięcia czegoś wręcz odwrotnego: wskrzeszenia umarłych, odwrócenia okrutnego losu, zmiany przeszłości. Trzeba żyć dalej, mówią bohaterowie, ale czemu by nie żyć dalej życiem, które już minęło?

Tak, wiem, spoilery, ale nie oszukujmy się, że zmartwychwstanie herosów nie było czystą formalnością. Autorzy komiksów uśmiercają swoich bohaterów niemal dla sportu, w ramach rozgrzewki przed kolejnymi narodzinami, celem podbicia napięcia i wprowadzania korekt w świecie, który zdążył się już opatrzeć (Robert Downey Jr. czaruje nas urokiem Iron Mana już ponad dekadę). Kto siedzi w tym interesie choć chwilę, zna stosowane w tym celu narzędzia. Zwykle kombinuje się coś z podróżami w czasie, równoległymi rzeczywistościami albo kosmiczną mocą ucieleśniającą fabularne deus ex machina. W nowych „Avengersach” znajdziemy wszystkiego po trochu, a maszynę w ruch wprawia Kapitan Marvel – bohaterka, która nie zdążyła jeszcze opuścić kin ze swoim solowym filmem. Gdyby Marvel pozwolił jej zadebiutować nieco wcześniej, udałoby się może uniknąć całego tego bałaganu z Thanosem, ale wtedy stracilibyśmy pretekst do rozegrania epickiej bitwy sił światła z siłami ciemności.

Oprócz festiwalu wzruszeń jest tu bowiem oczywiście miejsce na finałową bitwę, zrealizowaną z adekwatnym rozmachem i inwencją. Jej stawka jest jednak nieco naciągana – nie po to przecież scenarzyści stają na rzęsach, ożywiając bohaterów, by ich ponownie na wielką skalę ukatrupić. Doceniając wysiłki kosmicznej armii zła w robieniu złowieszczego wrażenia, warto zauważyć, że narzędzie zniszczenia, znajdujące się w centrum fabuły, wymaga do użycia ledwie jednej ręki i filozoficznego usposobienia. Ale zgromadzone tu legiony herosów nie mogą przecież stanąć ramię w ramię naprzeciwko jednego, uzbrojonego w rękawicę nieskończoności Thanosa. Wspólne bitewne ujęcie jest niezbędną nagrodą dla widza, spełnieniem – tym samym, czym finałowy pocałunek w komedii romantycznej albo money shot w pornografii. A najnowsi Avengersi dostarczają satysfakcji z niemal pornograficzną uczynnością.

„Avengers: Koniec Gry”„Avengers. Koniec gry”Obok początków, końców i apokaliptycznej bitwy twórcom udało się w najnowszym filmie upchnąć jeszcze jedną atrakcję. Najważniejszym elementem „Końca gry” jest rozbudowana sekwencja podróżowania w czasie. Scenarzyści Christopher Markus i Stephen McFeely adaptują do swoich potrzeb schemat heist movie. Grupa śmiałków egzekwuje idealny plan, ale by przechytrzyć ospałych strażników i oszukać systemy antywłamaniowe, musi nagiąć prawa fizyki i twarde zasady logiki. Nie oczekujcie od tego „czasoprzestrzennego przekrętu” precyzji rodem z „Incepcji” Christophera Nolana. Intryga jest szyta grubymi nićmi, zasady gry co najmniej kontrowersyjne i niezbyt konsekwentnie przestrzegane, a pseudonaukowe wywody zastąpiono popkulturowymi odwołaniami. Cel uświęca środki – w rezultacie bohaterowie mogą dosłownie odwiedzić poprzednie filmy Marvela, powiązać je siecią nowych apokryfów, powtórzyć osiągnięcie komiksowego pierwowzoru opowieści o „Rękawicy Nieskończoności” z początku lat 90.

„Koniec gry” staje się bezwstydnie szczery w swoim autotematyzmie, wzruszony podejmowanym przez siebie heroicznym wysiłkiem scalania dwudziestu filmów w jedno doświadczenie.

Wzruszenie mi się udziela, wierzę we wszystko. Zresztą czemu najpotężniejszym herosom we współczesnym Hollywood nie miałoby się udać to, co udało się niedawno „Dwutygodnikowi”.