„No i chuj” – mówi mężczyzna do słuchawki i odkłada telefon. „Oj tam, tak czułem”. – Uśmiecha się do kolegi, który siedzi z nim przy stoliku. Dowiedział się właśnie, że jest bezpłodny, ale ta informacja zdaje się nie robić na nim wielkiego wrażenia. Ot, ciekawostka, wynik meczu w drugiej lidze. Silvano dowiaduje się zresztą wielu interesujących rzeczy każdego dnia – dla komika całe życie to poszukiwanie inspiracji. Zapewne myśli sobie, nie bez racji, że posiadanie dzieci jest niehigieniczne, nieekonomiczne i nieekologiczne, i widzi tu potencjał na dobry dowcip, ale upaja się tą swoją nonszalancją nieco zbyt mocno. Dobrą zabawę psuje mu jednak jakiś obcy głos, który co prawda dobywa się z jego wnętrza, ale nie jest jego głosem. Teraz, w tej knajpie, jeszcze udaje się go zagłuszyć. Ale już za chwilę, gdy wyrwany ze swojego życia będzie czekał na śmierć matki w położonym na odludziu pensjonacie, głos powróci. Zabierze go w odległą przyszłość i przeszłość gatunku ludzkiego i na przerażające spotkanie twarzą w twarz z troskliwie pielęgnowanym w sobie małym chłopcem.
Silvano jest tym typem bohatera komiksowego, którego trudno nie lubić. I w którym trudno nie dopatrywać się rysów autora. To ekshibicjonista zakuty w pancerz, ironicznie zdystansowany wobec siebie i świata. Bezgranicznie czuły, a jednocześnie zawsze gotowy, by wyznającej uczucie dziewczynie wytłumaczyć, że miłość i prawda nie istnieją, że tak się tylko mówi. Słowem, jak wyjaśnia mu to ten „wewnętrzny” chłopiec, Silvano jest klasycznym przypadkiem wrażliwego dupka.
Jednak cała jego elokwencja i wrażliwość nie wystarczają, by zrozumieć prawdziwą wagę i wielowymiarowość chwili, w której stoi przy łóżku umierającej matki. „Matka, która umiera”. Powtarza tę frazę niczym mantrę, czuje jej siłę, ale to, co się z nim dzieje, nie mieści się w starannej konstrukcji, którą bierze za swoją tożsamość. Pisze nawet wiersz o dziecku, które chciało na zawsze pozostać dzieckiem i prychać na zakaz kąpieli w morzu. Zza bijących dziko fal patrzeć z zachwytem na siedzącą na brzegu matkę i być przez nią widzianym. „Napisałem to w barze przy autostradzie. Ale to nie jest komiczny tekst. Nie wiem, co to takiego”. Z pomocą przychodzi mu Gipi, wrzucając go w narracyjną strukturę rodem z „Odysei kosmicznej” Stanleya Kubricka.
Wspaniale narysowany i cudownie dowcipny komiks Gipiego, który nie jest bynajmniej tekstem komicznym, wykorzystuje patent czasoprzestrzennej sztafety, w której pałeczkę przekazują sobie bohaterowie rozdzieleni przez setki tysięcy lat. Ten koncept ma spory ciężar, ale Gipi wygrywa go z godną podziwu lekkością, zgrabnie unikając patosu. Przemierzający galaktykę kosmonauci, walczący o przetrwanie człowiek pierwotny, amerykański żołnierz z egzystencjalną misją w Hollywood i komik stojący przy łóżku matki, która umiera – wszystkie wątki udaje się tu scalić w jedną intymną opowieść o nieudanej ucieczce od siebie.
Jednocześnie jest to opowieść o samym akcie opowiadania – jego zbawczej mocy i kompletnej bezradności. Wszystko jest tu punktem wyjścia żartu, teoretyczną sytuacją narracyjną, piwną anegdotą. Każda z warstw jest gotową konwencją, kostiumem przywdziewanym przez bohatera dla odwrócenia uwagi – nie tyle nawet czytelnika, ile własnej. Żeby spojrzeć w lustro, Silvano potrzebuje dystansu, metafory, miękkiej kołderki utkanej z ironii. Gdyby nie ironiczny kontekst baru przy autostradzie, nie pozwoliłby sobie na spisanie wiersza, z którego bije tak proste pragnienie. Bo przecież banał jest straszniejszy od śmierci.
Gipi, „Wyjątkowe chwile ze sztucznymi brawami”
Komiks, świetnie przetłumaczony przez Jacka Drewnowskiego i pięknie wydany, ma pewne cechy artystycznej summy, co jest o tyle dziwne, że 57-letni Gianni Pacinotti nie jest żadnym weteranem. Tworzeniem komiksów zajął się dość późno, bo dopiero koło trzydziestki. Wcześniej rysował na potrzeby prasy i przemysłu reklamowego, a jego wypowiedzi sugerują, że nigdy nie interesował się tym medium przesadnie mocno. Ale kiedy już się zainteresował, nie tracił ani chwili. Przez ostatnie 15 lat zdążył przetestować różne konwencje plastyczne i gatunkowe, którymi gra tutaj jak kartami jednej talii, na każdym etapie dbając o kompozycję i rytm opowiadania. Nie traci przy tym żadnego ze swoich dobrze znanych atutów.
Pierwszym wydanym po polsku jego komiksem była bodaj „Sala prób” – pamiętam, że nie potrafiłem powiedzieć, dlaczego tak podoba mi się historia czterech nastolatków marzących o rockowej karierze. Pretekstowa fabuła, stonowany humor, styl plastyczny, którego najbardziej wyrazistą cechą jest delikatność – wszystko podporządkowane nastrojowi ulotnej chwili, zbudowane na poczuciu, że ma ona znaczenie, które może się jeszcze przed nami odsłonić.
Gipi, „Wyjątkowe chwile ze sztucznymi brawami”
W najnowszym dziele Gipi powtarza swoje firmowe zagrania plastyczne, na każdej stronie tka nastroje ze światła i koloru, ale nie daje się już uwieść podobnym „wrażeniom”. Zamiast unosić się na akwarelowej powierzchni, nurkuje w poszukiwaniu odpowiedzi. Nie boi się niczego – ani ciemności, ani końca świata. Ani banału.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).