Tramwaj zwany pożegnaniem

5 minut czytania

/ Film

Tramwaj zwany pożegnaniem

Darek Arest

„Zabij to i wyjedź z tego miasta” to pierwszy w historii animowany zwycięzca Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Film powstawał 14 lat i opowiada o świecie, którego już nie ma, a może nigdy nie było

Jeszcze 1 minuta czytania

Fakt, że filmy animowane rzadko zdobywają główne laury na festiwalach kina fabularnego, w otwartej konkurencji z filmami aktorskimi, nie mówi nic o artystycznej kondycji, ale prawie wszystko o żywiole tego medium. Jasne, można w nim zrealizować całkiem klasyczną historię fabularną, z realistycznie narysowanymi postaciami i scenami dialogowymi, ale efekt przypomina psa chodzącego na dwóch łapach, o którym wiadomo, że na czterech potrafi niemal unosić się w powietrzu. Animacje, które zgłaszają akces do głównego nurtu, zawsze do pewnego stopnia walczą ze swoją abstrakcyjną naturą, kłaniając się kryteriom, które nie powinny ich obowiązywać. W „Zabij to i wyjedź z tego miasta” nie ma takiego wiosłowania pod prąd, co wynika pewnie przede wszystkim z faktu, że projekt rósł organicznie na warsztacie. Planowany początkowo jako krótki metraż, pochłaniał stopniowo kolejne tematy, wątki i postaci. Można by polecać tę metodę twórczą jako efektywną, gdyby nie fakt, że ukończenie filmu zajęło Mariuszowi Wilczyńskiemu 14 lat.

Skoro film do pewnego stopnia trzyma się ram opowieści fabularnej, trzymajmy się ram klasycznej recenzji, która w drugim akapicie próbuje tę fabułę nakreślić. Jest letni poranek w późnym peerelu: mężczyzna z synem wyjeżdżają spędzić dzień nad morzem, kobieta zostaje w domu, by martwić się o nich, przedzierać przez codzienną beznadzieję i zmagać z poczuciem własnej nieważności. Te dwie podróże – poza horyzont i do wewnątrz – stanowią szkielet opowieści, na którym oplatają się kolejne sytuacje i wizje. Początkowo film poddaje się narracyjnemu rygorowi, ale z każdą minutą staje się coraz bardziej oniryczny. Łańcuch przyczyny i skutku pęka, wszystko łączy tylko bardzo osobista emocja. Trio bohaterów z pierwszej sceny ciągle gdzieś tu jest i da się z pewnym wysiłkiem śledzić ich drogę przez scenariusz, ale zaczynają istnieć jednocześnie w kilku wymiarach czasowych, odbijać w innych postaciach. Pokorna klientka przegląda się w opryskliwej ekspedientce, pielęgniarka – w staruszce, której ciało zamyka na prosektoryjnym stole. Wspomnienia splatają się z tropami literackimi. Wszystko jest czymś i jednocześnie czymś innym, a to nawarstwianie, przenikanie, migotanie nie daje się sprowadzić do funkcji formalnego ozdobnika, ale staje się treścią filmu Wilczyńskiego.

„Zabij to…” jest filmem ekstremalnie osobistym, ale jednocześnie takim, który nie dogodzi wojerystom. Zamiast dreszczu podniecenia towarzyszącego spoglądaniu przez okno czyjegoś mieszkania oferuje możliwość spojrzenia do wnętrza czaszki. Wilczyński nie tyle obraca kamerę na siebie, ile wciska jej oko w swój oczodół. Istnieje tu jako postać na ekranie, co pozwala mu odbyć spóźnione rozmowy z bliskimi, wykonać wobec nich kilka czułych gestów, „Zabij to i wyjedź z tego miasta”, reż. Mariusz Wilczyński„Zabij to i wyjedź z tego miasta”, reż. Mariusz Wilczyński. Polska 2019, w kinach od marca 2021wyspowiadać się trochę, ale przede wszystkim sam staje się światem swojej opowieści. Nie tylko dlatego, że w dużej części sam rysował te wszystkie niespokojne kreseczki (pracą podzielił się dopiero na późniejszym etapie tworzenia), ale też dlatego, że rysując, starał się nie odwoływać do źródeł innych niż własna pamięć („Nie podglądałem w googlu, jak wygląda tramwaj” – mówi w jednym z wywiadów). Rzecz osadzona jest w konkretnej czasoprzestrzeni, ale wierna wyłącznie jego indywidualnej wrażliwości. Dlatego nie sposób mu zarzucać, że się „myli” czy „przesadza”. Dlatego rozbrzmiewający z każdego kąta blues Tadeusza Nalepy, idola i przyjaciela artysty, jest tak naturalną ścieżką dźwiękową tej opowieści, chociaż niekoniecznie królował na radiowej antenie lat 70.

Okazuje się, że można się w tym skrajnie intymnym malunku zaskakująco dobrze odnaleźć. Jako osobiste pożegnanie „Zabij to...” wykracza poza doświadczenie prywatne, stając się kolektywnym egzorcyzmem i czymś w rodzaju podróży przez historię polskiego kina. Efekt uboczny tworzenia filmu przez kilkanaście lat: ustami rysowanych postaci mówią do widzów nie tylko żywe legendy (Daniel Olbrychski, Krystyna Janda, Barbara Kraftówna), ale przede wszystkim duchy: Andrzej Wajda, Irena Kwiatkowska, Krzysztof Kowalewski, Gustaw Holoubek... Te głosy z zaświatów mogłyby być tylko ciekawostką, ale nie są, bo wizja Łodzi drugiej połowy XX sprawdza się jako podejrzanie uniwersalny obraz kończącego się świata, świata, którego już nie ma i pewnie nigdy nie było. Także w warstwie plastycznej film przywołuje coś ponadindywidualnego. Nieważne, jak mocno Wilczyński będzie krył się we własnej osobności i bronił przed wpływami – jeżdżąc tymi nierzeczywistymi tramwajami po nieistniejącym mieście, budzi tradycję polskiej szkoły plakatu i animacji, z ich skłonnością do wynajdywania urody w brzydocie i humoru w rozpaczy. Może nie jest to wcale efekt inspiracji czy nawet tęsknoty za tym, co było, ale efekt jakiegoś naturalnego ciążenia. Może nie wszystko da się zabić i nie zawsze można wyjechać.