Poziomów lektury jest tu pod dostatkiem, ale warto też spojrzeć na „Lighthouse” jako na opowieść o aktorze gotowym na wszystko, by wydobyć się z przepastnej szuflady seksownego wampira. Od czasu przebojowego „Zmierzchu”, który uczynił z niego chłopca z plakatu, Robert Pattison jak ognia unika sukcesu komercyjnego, na śmierć zagrywając się w kolejnych ambitnych projektach, które mają większą szansę znaleźć się na festiwalu w Cannes niż na szczycie amerykańskiego box office’u. Tym razem ląduje na błotnej wyspie otoczonej przez rozszalałe żywioły ekspresjonistycznego kina i gotyckiej literatury, w towarzystwie jednego ledwie aktora (Willema Dafoe), w filmie, który obnosi swój ekscentryzm niczym wyznanie wiary. Gdy jego bohater, brodząc po kostki w błocie, wije się w spazmach i zarzyna się przy niewdzięcznej pracy latarnika, trudno nie widzieć jednocześnie aktora, który jest gotowy na wszystko, by przebaczono mu sukces.
Źródłem ekscentryzmu nie jest tu bynajmniej sama historia – tę słyszeliśmy wcześniej wielokrotnie. Film Roberta Eggersa mógłby być ekspresjonistycznym remakiem znakomitego „Jak spędziłem koniec lata” Aleksieja Popogrebskiego. Na nieprzyjazną wyspę trafia dwóch mężczyzn, na czas miesięcznej warty stając się jedynymi jej mieszkańcami. Największym zagrożeniem wydaje się początkowo nuda, ale szybko okazuje się, że robota przypomina nieco służbę na pokładzie U-Boota dowodzonego przez maniakalnego oficera. Młodszy pomagier ma kłopoty z uszanowaniem autorytetu, starszy kult obowiązku perswaduje mu siłą i upodleniem. Jest też oczywiście tajemnica: zrzędliwy zwierzchnik nie dopuszcza młodszego do pracy przy samym świetle, zazdrośnie strzegąc tajemniczej komnaty, odprawiając w niej jakieś niepokojące rytuały. Konflikt narasta, mężczyźni wpadają w sidła ojcowsko-synowskiej relacji, w której przemoc splata się z desperacką czułością, wyspa okazuje się za mała, a zbrodnia wisi w powietrzu. Gdy wydaje się, że mężczyznom uda się nie popaść w obłęd i doczekać końca zmiany, wydarza się coś nieprzewidzianego.
Nieprzewidziane jest tu jednak oczywiście przewidziane. To jedna z fundamentalnych różnic między „Lighthouse” a filmem Popogrebskiego – w filmie Eggersa mniej jest psychologizowania, indywidualny pierwiastek ludzki zostaje zmarginalizowany, bo znajduje się we władzy sił wyższych – bogów, przeznaczenia, nieujarzmionych sił natury. Historia została napisana, bohaterowie są jej niewolnikami, mogą się jedynie szamotać, patrząc, jak się wypełnia. Oznacza to, że film pozbawiony jest niestety pewnego rodzaju napięcia, ale też trudno to uznać za błąd w sztuce. Poczucie bezwładności, odłączenia człowieka od skutków jego działań, wszechobecność fatum – jest kluczowym elementem literackiej konwencji, na której reżyser buduje swoją opowieść. Znajdziemy tu wszystko, co stanowi o esencji gotyku w jego amerykańskim wydaniu: motyw śmiertelnego grzechu, starcia wiary i racjonalizmu, tęsknotę za nierozpoznanym, fascynację obłędem. Sama latarnia, symbol tryumfu człowieka nad nieprzewidywalnością natury, staje się miejscem, w którym rozum zostaje przez naturę zmiażdżony.
„Lighthouse”, reż. Robert Eggers. USA 2019, w kinach od 29 listopada 2019Mimo pozornych ukłonów w stronę realizmu nie jest to kino, w którym jakikolwiek element może sobie po prostu „być”, wszystko coś tu znaczy, ma jakieś zadanie, domaga się przyporządkowania i interpretacji. Aż za ładnie się to wszystko trochę układa, jak w albumie z obrazkami dla miłośników gatunku, który we współczesnej popkulturze wciąż cieszy się znakomitym zdrowiem i popularnością. Chociaż stylowy mrok wygrywa z chwytającą za trzewia grozą, to zbawienie niespodziewanie przynosi ekspresjonistyczny język opowieści. Eggers i autor zdjęć Jarin Blaschke, wbrew pozorom, nie traktują konwencji „starego kina” jako części historycznego kostiumu, nie parodiują go dla zgrywy czy pustego popisu. Wierzą, że wciąż ma on współczesnemu widzowi coś do zaoferowania, że niesie pewien ładunek pierwotnej grozy, hipnotyzującej siły. A ponieważ mają rację i język ten rozumieją, udaje im się różne wymiary scenariusza połączyć subtelnym szwem, dzięki czemu to, co się w „Lighthouse” wydarza, ma taką samą wagę jak to, co się nie wydarza bądź wydarza się być może – pijackim widzeniem, senną marą, natrętnym domysłem.
Czarno-biała paleta nie oznacza tu więc braku kolorów, ale zderzenie dwóch wrogich żywiołów, wyczerpującą walkę, w której światło próbuje wydobyć z mroku jakiś porządek, ale zdaje się skazane na porażkę. Głębokie kontrasty dają namacalny wymiar dualizmowi świata utkanego z dobra i zła, istnienia i nicości. A także: rzeczywistości i fikcji – każdy z bohaterów zdaje się wymyślać na bieżąco swoją biografię na potrzeby jednoosobowej publiczności. W wąskim kadrze atmosfera klaustrofobii gęstnieje na tyle skutecznie, że chwilami można wątpić, czy znalazłoby się tu miejsce dla trzeciego aktora. Obecna dwójka szczęśliwie rozumie konwencję na tyle dobrze, że nie boi się szarżować, wywracać oczami, ryzykować śmieszności, popadać we wzniosłość, by za chwilę zgasić ją niską fizjologią zdradliwego ciała. Przynajmniej dla jednego z nich ta wizyta w czyśćcu okazała się mieć wymiar terapeutyczny. Robert Pattison znalazł chyba w końcu odkupienie, skoro zdążył już zaakceptować tytułową rolę w następnej adaptacji „Batmana”.