Podeszliśmy do przeciwnika ze zbyt dużym szacunkiem – mawiają ostatnio piłkarze, którzy tłumaczą się z porażek. Dobrze ich rozumiem, też używam nadmiernego szacunku, żeby przykrywać braki merytoryczne. Na przykład japońskim filmom, w obawie przed ośmieszeniem się, daję na wszelki wypadek kredyt zaufania. Na pewno przeoczyłem jakieś kulturowe niuanse, pomyliłem prostactwo ze szlachetną prostotą, uśmiech wdzięczności z grymasem zakłopotania, niezręcznie napisany dialog z perfekcyjnie uchwyconą niezręcznością sytuacji. Ostrożnie zakładam więc, że Ryusuke Hamaguchi ironicznie traktuje romantyczne klisze, którymi naszpikował „Asako. Dzień i noc”, a fabularne uproszczenia stosuje, by nie dać się zwieść zmysłom i lepiej wyeksponować metaforę kryjącą się za symetrycznym konceptem.
A ten jest prosty: doskonale niedobrani kochankowie. Ona skromna, cicha i zamknięta w sobie. On pewny siebie, nonszalancki i tak spontaniczny, że pewnego dnia wychodzi kupić nowe buty i już nie wraca. Nie ma mowy o tragedii czy nieszczęśliwym zbiegu okoliczności – Baku znika z życia Asako dokładnie tak samo, jak się w nim pojawił, robiąc to, czego się wszyscy po nim spodziewali. Pięć lat później, po przeprowadzce z Osaki do Tokio, Asako spotyka przypadkiem (ha!) Baku. A przynajmniej tak się jej początkowo wydaje – gość naprawdę nazywa się Ryôhei i poza powierzchownym podobieństwem do zaginionego kochanka jest jego dokładnym przeciwieństwem. Odpowiedzialny młody biznesmen nie wie, dlaczego nieznajoma dziwnie mu się przygląda, ale widać kręcą go dziwne sytuacje, bo zakochuje się w niej bez pamięci. Dziewczyna walczy ze sobą (ha, ha!) i powoli otwiera się na nowe uczucie. I wtedy niespodziewanie jak grom z jasnego nieba (ha, ha, ha!) na horyzoncie ponownie pojawia się prawdziwy Baku.
To nie tak, że recenzent rozbrykał się ze spoilerami i z nawiasami, bo mu się wydaje, że nic go w kinie nie może już zaskoczyć. Ryusuke Hamaguchi nikogo zaskoczyć nie próbuje. Wielkie uczucie, tragedia i zwroty akcji są u niego jedynie symbolicznymi znakami, które służą zadaniu pytań o naturę miłości, tożsamości i ogólnie – brzydko mówiąc – sensu życia. Czy Asako zakochuje się w Ryôhei, bo jest jaki jest (dobry i czuły), czy dlatego, że przypomina jej kogoś, kto jest jego przeciwieństwem? Czy kochankowie wikłają się w związek, mimo że wszystko wokół zwiastuje jego tragiczne zakończenie, czy może właśnie dlatego, że nęci ich widmo katastrofy? Baku odchodzi nie dlatego, że jest wolnym duchem, ale dlatego, że przeznaczono mu zrobić dziurę w sercu Asako, zostawić drzwi otwarte dla sobowtóra, byśmy się mogli z filozoficznym namysłem przyglądać rezultatom. Każdy spontaniczny poryw serca jest tu podyktowany starannie wyważonym dylematem, o czym reżyser przypomina, rozstawiając na prawo i lewo ironiczne znaki interpunkcji.
„Asako. Dzień i noc”, reż. Ryusuke Hamaguchi. Japonia 2018, w kinach od 24 maja 2019Moment zakochania wstawia w nawias i puentuje ujęciem eksplodujących fajerwerków, by za chwilę wziąć całą scenę w cudzysłów, gdy okazuje się ona snutą przy piwie opowieścią („Nie wierzę! Nikomu się tak nie zdarza” – komentuje przyjaciel). Umowność potęguje się jeszcze, gdy w kadr, po kilkuletniej nieobecności, ponownie wkracza Baku, zachowując się, jakby wrócił właśnie z zakupów (brakuje mu tylko pudła z butami pod pachą). Nawet nie udaje, że jest czymś więcej niż fantazmatem, tylko nieznacznie ustępuje w tym względzie swojemu sobowtórowi (o którym wiemy tyle, że lubi owoce morza i tęskni za Osaką), a nawet rozdartej między nimi tytułowej bohaterce. Głównym rysem charakteru Asako jest posiadanie kota, co w skali pełnokrwistości sytuuje ją na poziomie Ali z elementarza Falskiego. Kwestię realizmu psychologicznego reżyser komentuje dobitnie sceną utarczki między dwójką aspirujących aktorów („Grając Czechowa, nie interpretuj przesadnie tekstu. To wypada tandetnie. Ci aktorzy, którzy to robią, po prostu zachwycają się sobą”).
W „Asako” nie ma więc sztucznie pompowanego dramatyzmu ani naiwnie rozumianego realizmu. Co wobec tego jest? Odrobina ironicznego humoru i nastrój dziwnie pogodnego fatalizmu, który takiemu jak ja ignorantowi kultury japońskiej kojarzy się z „Tokijską opowieścią” Yasujiro Ozu (z powodu nadmiernego szacunku i z niedostatków erudycji połowa japońskiego kina mi się z Ozu kojarzy). Gdzieś po drodze love story zamienia się w letnią, snutą z pokornym uśmiechem opowieść o egzystencjalnym rozczarowaniu. Piękno świata pozostaje obietnicą bez pokrycia, więc bohaterowie pracowicie pokrywają je romantycznym, fabularnym czy filozoficznym kłamstwem. Inaczej pozostaje tylko interpunkcja: nawiasy, wielokropki i cytowanie Czechowa. „Mnie się zdaje, że człowiek powinien być wierzący, przynajmniej powinien szukać wiary, bo inaczej pustka, pustka…” – recytuje (przesadnie zachwycając się sobą) jedna z bohaterek. Po występie wysłuchuje krytycznych uwag na temat swej gry, przełyka gorzką pigułkę, przyjmuje przeprosiny skruszonego kolegi, który dał się ponieść emocjom. Pustka ani przez chwilę nie jest dla nich kuszącym wyborem.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).