Nareszcie! Nareszcie wiemy, co się stało z kamieniami nieskończoności, które pojawiały się jako rekwizyty w ostatnich produkcjach filmowych Marvela. Dobra, bez wygłupów – nie po to tłumy walą do kina na film za 300 milionów dolarów, żeby zobaczyć historię o magicznych klejnotach, nawet jeśli w rękach niewłaściwego kosmicznego zbira mogą stać się one narzędziem zniszczenia połowy wszechświata. Najnowsi „Avengersi” mają dość starannie zaplecioną fabułę i jasno zarysowaną stawkę, ale główną atrakcją pozostaje tu spotkanie bohaterów, którzy wychodzą z ram swoich filmów, by spotkać się w jednym wspólnym nadfilmie. Crossover to zwieńczenie starannie pielęgnowanego obrządku kinowego uniwersum Marvela, na który składają się kontrolowane przecieki na temat obsady i fabuły kolejnych filmów, odliczanie dni od premiery do premiery, grzeczne wysiadywanie na napisach końcowych w oczekiwaniu na „ukrytą” scenę zapowiadającą kolejną produkcję. Raz na jakiś czas wszystko to zostaje zwieńczone widowiskiem, w którym bohaterowie spotykają się, by stawić czoła niebezpieczeństwu wymagającemu wyższej frekwencji po obu stronach ekranu.
Choć na ekranie dzieje się sporo, najciekawsze widowisko musi rozgrywać się na twarzy widzów, którzy rytuałów tych nigdy nie praktykowali. Najnowsi „Avengersi” nie zawracają sobie głowy udawaniem samodzielnej opowieści, niezależnej od gigantycznego, rozpisanego na dekady biznesplanu. Film zaczyna się od środka, kończy w połowie, a co drugie wypowiedziane słowo wydaje się podkreślonym na niebiesko hiperłączem odsyłającym do innej produkcji. Bohaterowie wprowadzeni w poprzednich filmach nie czują potrzeby przedstawiać się nikomu, są w końcu gwiazdami spektakularnego serialu, a scenariusz bezlitośnie miota nimi ze scenerii do scenerii, jakby znajdowali się we władzy łotra nerwowo zmieniającego kanały w telewizji. Niby kibicujemy herosom w ich kosmicznej misji, ale tak naprawdę podziwiamy sprawność twórców, którzy zręcznie i z humorem żonglują fabularnymi wątkami z różnych filmów, unikając pułapek logicznych i osunięcia się w totalną głupotę. Wiadomo, że spece pracujący dla Marvela sprawnie potrafią fikać te koziołki, ale znamy też koszty – i najnowsi Avengersi płacą je co do grosza.
Widowiska Marvela eksperymentują czasem z formą i narracją, ale crossovery zamykają się zawsze w sprawdzonej, choć na dłuższą metę nieco męczącej formule kina akcji przeplatanej dowcipami. Nie ma tu miejsca na indywidualną perspektywę i ekscentryzm – konwencja musi być na tyle zachowawcza, by spoić wątki i pomieścić wszystkich bohaterów. Czas ekranowy każdego z nich liczony jest w minutach i wielu musi zadowolić się zadaniem fabularnym polegającym na pojawieniu się i jakiejś formie ironicznego mrugnięcia do widza. W związku z kosmiczną tematyką ton nadają tu raczej „Strażnicy Galaktyki” i „Thor” niż bardziej przyziemny „Spider-Man”, ale zmieniające się jak w kalejdoskopie miejsce akcji nie ułatwia zbudowania wyrazistego klimatu. Efektem jest dobry, choć nieco mechanicznie poskładany crossover. Oraz niezbyt dobry film – w każdym razie znacznie lepszy w drobnym fragmencie niż w dwuipółgodzinnej całości.
Podobne sarkania najczęściej poprzedzają wystawienie przez krytyka czterech gwiazdek na pięć – bo trudno nie być pod wrażeniem tych zmyślnie dopasowanych puzzli. Po wielu sukcesach studia Marvela budzą jednak one coraz mniejsze „Avengers: Wojna bez granic”, reż. Anthony i Joe Russo. USA 2018, w kinach od 26 kwietnia 2018emocje. Bracia Anthony i Joe Russo potrafią inscenizować sceny akcji, ale mieli już lepsze momenty w „Zimowym żołnierzu”. Ich zdecydowanym atutem jest tu z pewnością fajny superłotr, choć może słowo „fajny” nie całkiem pasuje do gościa, który chce wymordować połowę wszechświata, by drugiej połowie zapewnić przetrwanie. Thanos jest niebezpiecznym psychopatą, ale przynajmniej ma jakieś ciekawsze ambicje niż panowanie nad światem czy tarzanie się w złocie. Ma cechy rewolucjonisty i dyktatora, który chce zmienić porządek istnienia i który niszczy, by tworzyć. We własnym poczuciu mocuje się z fatum, a herosów traktuje jak muchy uprzykrzające mu wykonanie życiowej misji. Stało się: najlepszą rolę w filmie zagrała mocno syntetyczna, cyfrowa wersja Josha Brolina.
Thanos po raz pierwszy pojawił się w komiksie w roku 1973, a film braci Russo jest adaptacją klasycznej komiksowej opowieści z początku lat 90. Ale – do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić – jest adaptacją bardzo luźną, dopasowaną do współczesności i kształtu filmowego uniwersum. Luz jest tu zresztą zasadą organizującą: podróże międzyplanetarne odbywają się w mgnieniu oka, na odległych planetach bohaterowie wpadają na siebie jak w osiedlowym sklepiku, a twórcy nie wyciągają konsekwencji z mocy, którymi ich obdarowują. Rzucają do jednego ringu bogów i wysportowanych szpiegów, małostkowo zabraniając jednostkom poświęcać życie nawet wtedy, kiedy stawką jest rzeź milionów i międzygalaktyczna apokalipsa. Scenariusz stara się to lekkie podejście do reguł rządzących światem zrównoważyć wyjątkowo mrocznym finałem, teoretycznie mającym olbrzymie konsekwencje dla całego uniwersum. Reguły gry są jednak nieubłagane: wszystko, co może się stać, może się też odstać. Oczywiście w kolejnym odcinku.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).