Chappelle zmartwychwstały
zdj. Netflix

11 minut czytania

/ Obyczaje

Chappelle zmartwychwstały

Darek Arest

Gdy był na szczycie popularności, zniknął na ponad dekadę tylko po to, by wrócić na swoich zasadach. Dave Chappelle znów jest na scenie, nadaje niczym jednoosobowa telewizja i jest fetowany jak powracający mesjasz

Jeszcze 3 minuty czytania

 

Everybody gets mad because I say these jokes, but you gotta understand that this is the best time to say them. More now than ever, and I know there's some comedians in the back. Motherfucker, you have a responsibility to speak recklessly. Otherwise my kids may never know what reckless talk sounds like. The joys of being wrong. I didn't come here to be right, I just came here to fuck around.
(„The Bird Revelation”, 2017)


Wrócił nagle w 2017 roku, wydając na świat cztery pełne programy stand-up, jakby ponad dekada nieobecności na scenie była tylko żartem. Cztery w rok! Gdyby publikował je stopniowo, nikt nie mówiłby, że „zniknął”, i ochrzczono by go tytanem pracy. Ale wtedy nikt nie klękałby, dziękując, że powrócił łaskawie, nie byłoby tej całej historii „tryumfu czystego talentu”. W 2019 roku dołożył do puli kolejny program, nagrodzony kolejną Grammy, a już pod koniec roku odbierał Nagrodę im. Marka Twaina za całokształt twórczości. Dave Chappelle znów jest na szczycie, czuje się tu jak w domu i jest fetowany jak zmartwychwstały mesjasz. Ceremonie w The Kennedy Center w Waszyngtonie (podobnie jak wszystkie nowe specjale) można obejrzeć na Netfliksie i jest to festiwal uniżoności czasami aż trudny do zniesienia.

Tego powrotu ciężko nie postrzegać w kategoriach „małego weekendu” – namiastki fantazmatycznego powrotu Baracka Obamy albo chociaż powrotu do czasów sprzed prezydentury Donalda Trumpa. Chappelle zwinął się ze sceny na krótko przed wyborczym zwycięstwem tego pierwszego (jeszcze w 2000 roku fantazjował o czarnoskórym prezydencie w programie „Killin’ Them Softly”), powrócił niemal jednocześnie ze zwycięstwem tego drugiego i ciężko o lepszy timing. Tydzień po wyborach, w gościnnym występie „Saturday Night Live” nawoływał, by dać Trumpowi szansę i żądać, by on odwdzięczył się w podobny sposób dyskryminowanym mniejszościom („Żałuję tych słów, szkoda wysiłku” – mówił później). A show-biznes był tak stęskniony, że przyznał mu za ten 10-minutowy monolog nagrodę Emmy.


Byłoby jednak niesprawiedliwie zrzucić całą ekscytację na karb nostalgii. Nowy materiał jest świetny, artysta sprzedaje go z błyskiem i bije od niego świadomość bycia u szczytu formy. W odróżnieniu od większości gwiazd odgrywających spektakl comebacku Chappelle nie zniknął dlatego, że znudził się publiczności, i nie dlatego, że oskarżono go o molestowanie seksualne. Nie odgrzewa też starego kotleta, bo skończyły mu się pieniądze. Odszedł mimo sukcesu, trochę z jego powodu, przy okazji realizując fantazję o pokazaniu środkowego palca przełożonym i odrzuceniu bajecznie wysokiego kontraktu.

Ucieczka od sukcesu

Na początku lat 2000 Chappelle miał w Comedy Central własny program. „Chappelle’s Show” komentował rozpędzoną współczesność XXI wieku, drążąc temat rasowych napięć przenikających życie codzienne w Stanach. Szybko rosnąca popularność programu zaczęła być dla jej gwiazdy ciężarem. Comedy Central próbowało udobruchać artystę, oferując mu za trzeci sezon serii 50 milionów dolarów, ale ten, żeby nabrać dystansu, z dnia na dzień zniknął z planu, wsiadł w samolot i odleciał do RPA. Taka brawura wymaga zrównoważenia odpowiednio barwną historią, sugerowano więc załamanie nerwowe pod ciężarem sukcesu i spekulowano, że wyprawa do Afryki to przykrywka dla leczenia psychiatrycznego bądź odwyku, a prawdopodobnie jedno i drugie. Jak przystało na historię, którą żyje cały kraj, wkrótce niemal wszyscy o sprawie zapomnieli i przypomniała im o niej dopiero znajoma twarz pojawiająca się na rozkładówce Netfliksa.

W stand-upie człowiek na scenie, z całą swoją fizycznością, jest nierozłączną częścią opowieści. A Chappelle zmienił się fizycznie, „zmężniał”, jak powiedziałyby chórem nasze matki. Niewiele zostało z chudego ziomeczka w za dużej koszulce, który nerwowo spogląda przez ramię, jakby wypatrywał policjanta, który zgarnie go za palenie zioła. Bary mu się rozrosły, głos obniżył, przepełnia go pewność siebie i poczucie siły. Stare sceniczne gesty – głaskanie nieistniejącego wąsa, zginanie wpół, bicie mikrofonem o udo – nabrały nowego wyrazu, nie mają w sobie nic z dawnej złości i nerwowości. Zen Morgana Freemana i energia Samuela L. Jacksona. Jego zachrypnięty głos niesie spokój. Zamiast omijać niewygodne tematy, drąży je i przejmuje narrację. Z tych 50 odrzuconych baniek zrobił dobry użytek, budując z nich nowy fundament biografii i filar swojej komicznej perspektywy – bogatego czarnego gwiazdora mieszkającego na farmie w Ohio wśród białej biedoty. Życie prowadzone na pograniczu dwóch światów: owszem, jestem czarny, ale jestem także Dave Chappelle, więc powinno być okej – relacjonuje gonitwę myśli po zatrzymaniu przez policję.


Wielki powrót okazuje się dla bogów popkultury często niemożliwy, bo trudno dorosnąć do sukcesu, który był owocem pomyślnego układu gwiazd i chimerycznych mód. Czy grzeczny i zanurzony w przeciętności Jerry Seinfeld zostałby globalną gwiazdą komedii, gdyby nie trafił idealnie na swoją falę? Gdy przychodzi twój kontrakt na 50 baniek, musisz być zwarty i gotowy, bo kolejna szansa może już nie nadejść. W epoce trollowania autorytetów, odwracania wartości i odkrywania przeoczonych geniuszów comeback Chappelle’a jest – mniejsza o to, czy prawdziwą – opowieścią o tryumfie talentu, osobowości większej niż show-biznes. Olać falę. Mogę odwrócić się od sukcesu, którego nie chcę, i wrócić na swoich zasadach. Obronię się w najbardziej gównianych czasach, bo reprezentuję prawdziwe wartości. Nominał? Umowa z Netfliksem na trzy pierwsze „specjale” opiewała na 60 milionów.

Zły śmiech

Ambitni komicy, jak wszyscy w show-biznesie, gonią oczywiście za sukcesem, ale osiągnięty cel stawia ich w kłopotliwej sytuacji. Milionerowi na scenie ciężko odgrywać gościa, który ma podobne problemy jak ty, w dodatku za popularność, zdobytą zwykle poza sceną, płaci się ostrością i zaszufladkowaniem. Przygodę aktorską Chappelle’a rozpoczął epizod w komedii Mela Brooksa „Robin Hood – faceci w rajtuzach” (1993), pierwszym autorskim projektem filmowym była stonerska komedia „Żółtodzioby” (1998), ale prześladować go zaczęła dopiero popularność postaci odgrywanych w „Chappelle’s Show”. Podczas występów na żywo publika wykrzykiwała wyrwane z kontekstu cytaty, a Chappelle wkurzał się, schodził ze sceny i wdawał się w pyskówki („Wiecie, czemu mój program jest dobry? Bo kierownictwo stacji twierdzi, że nie jesteście dość mądrzy, żeby zrozumieć to, co w nim robię, a ja każdego dnia walczę za was i mówię im, jak mądrzy jesteście. Wychodzi na to, że się myliłem. Jesteście głupi”.)

W jednym z nowych stand-upów jako właściwą metaforę dla swojej relacji z show-biznesem uznaje układ między wyrachowanym sutenerem a dochodową prostytutką. Nie ma wątpliwości, że ten przemocowy, uzależniający układ do pewnego stopnia przenosi się między artystę i widownię. „Robiłem show, który może był śmieszny, ale społecznie nieodpowiedzialny” – spowiadał się u Oprah Winfrey krótko po opuszczeniu programu. Pobrzmiewa w tych słowach strach bliski tym, dla których śmiech jest miernikiem sukcesu – że ktoś śmieje się z ich żartów z niewłaściwych powodów, śmieje się z nich, a nie z nimi, że wcale nie rozgrywają partii życia, ale są rozgrywani przez okoliczności. Wyśmiewając stereotypy, można dostarczać ich świeżą, smakowicie przyrządzoną porcję. Co, jeśli ktoś śmieje się z twoich żartów z niewłaściwych powodów, śmieje się z ciebie, a nie z tobą?


Być może sednem społecznej odpowiedzialności jest właśnie ta relacja, może taki jest sens tego nieustannego beefu z publicznością, schodzenia ze sceny albo trwania na niej mimo gwizdów. Może zawsze trzeba kwestionować swój sukces, unikać łatwych śmiechów, rezerwując sobie prawo do popełniania błędów, a nawet bycia nieśmiesznym. Ryzyko to wasz zasrany obowiązek – wykrzykuje Chappelle do komików siedzących w tylnych rzędach w jednym z nowych programów. Na scenę wchodzi się po to, by łamać zasady, i jeżeli nie obraziłeś niczyich uczuć, coś poszło nie tak. Prowokacja nie jest celem, tylko narzędziem, które pozwala czasem dotknąć czegoś ważnego, a źródłem mądrości mogą być wypowiedziane ex cathedra głupoty. Zamiast więc dołączyć do tłumu powtarzającego każdego dnia te same dowcipy o Trumpie, Chappelle woli narazić się społeczności LGBT i nakłuwać balon rewolucji Me Too, uronić łezkę nad obalonymi i chłostanymi idolami, żeby zobaczyć, co wypłynie z tych świeżych ran, sprawdzając, na ile jesteśmy postępowi, otwarci i wrażliwi, a na ile tylko poprawni i płynący z falą.

Zapasy w błocie

Powrót Chappelle’a jest też hołdem złożonym samemu gatunkowi. To, że stand-up jest jego naturalnym środowiskiem, nie zmienia symbolicznego wymiaru obrazka, gdy stoi sam na pustej scenie, jak stary bokser, który musi udowodnić swoją wartość ubrany w fikuśne spodenki z logo sponsora.

Jak każdy wybitny komik, Chappelle tworzy swój własny podgatunek, ale te pięć programów pokazuje, jak szerokie może być spektrum jego stand-upu, który nie jest sztuką opowiadania żartów, ale sztuką opowiadania w ogóle, a w szczególe – sztuką budowania i uwalniania napięcia. Zaczyna show od ostrego pocisku wymierzonego w stronę publiczności, a potem zmusza ją, by wysłuchała historii, która wydaje się błaha, i śmiała się z żartu, który powinien wywoływać nerwowe spięcie pośladków. „Bird Revelation” przypomina duszny monodram – dowcipny, inteligentny i momentami przeszywająco nieśmieszny.


Chappelle oczywiście nigdy tak naprawdę nie „zniknął”, po prostu rzadko pojawiał się w telewizji. Jak mówi: jadł, wysypiał się, uczył się zwalniać i przypominał sobie, co i dlaczego kocha robić. A kiedy już znów przyspieszył, to widać, że kocha robić stand-up. Bawi się formułą, pozwala sobie na długie chwile milczenia, zagaduje i wchodzi w drobne interakcje. Jak magik, który zaprasza na scenę sceptycznego widza, wypowiada puentę, zanim zacznie opowiadać dowcip. I prawie nigdy nie chybia celu, bo jego komedia nie opiera się na starannie odegranej roli i precyzyjnie dobranych słowach, ale na tym, w jaki sposób poruszają się w jego głowie małe zębate kółeczka. Chappelle zaczynał jako nastolatek, szybko zyskał opinię „geniusza”, ale odejście z telewizji pozwoliło mu jeszcze awansować w hierarchii. Rozkoszuje się więc sytuacją, która dla większości komików byłaby koszmarem – wchodzi na scenę w glorii „legendy” i krok po kroku dowodzi, że ta opinia, w przeciwieństwie do pogłosek o przedwczesnym końcu kariery, nie jest wcale mocno przesadzona.