Everybody gets mad because I say these jokes, but you gotta understand that this is the best time to say them. More now than ever, and I know there's some comedians in the back. Motherfucker, you have a responsibility to speak recklessly. Otherwise my kids may never know what reckless talk sounds like. The joys of being wrong. I didn't come here to be right, I just came here to fuck around.
(„The Bird Revelation”, 2017)
Wrócił nagle w 2017 roku, wydając na świat cztery pełne programy stand-up, jakby ponad dekada nieobecności na scenie była tylko żartem. Cztery w rok! Gdyby publikował je stopniowo, nikt nie mówiłby, że „zniknął”, i ochrzczono by go tytanem pracy. Ale wtedy nikt nie klękałby, dziękując, że powrócił łaskawie, nie byłoby tej całej historii „tryumfu czystego talentu”. W 2019 roku dołożył do puli kolejny program, nagrodzony kolejną Grammy, a już pod koniec roku odbierał Nagrodę im. Marka Twaina za całokształt twórczości. Dave Chappelle znów jest na szczycie, czuje się tu jak w domu i jest fetowany jak zmartwychwstały mesjasz. Ceremonie w The Kennedy Center w Waszyngtonie (podobnie jak wszystkie nowe specjale) można obejrzeć na Netfliksie i jest to festiwal uniżoności czasami aż trudny do zniesienia.
Tego powrotu ciężko nie postrzegać w kategoriach „małego weekendu” – namiastki fantazmatycznego powrotu Baracka Obamy albo chociaż powrotu do czasów sprzed prezydentury Donalda Trumpa. Chappelle zwinął się ze sceny na krótko przed wyborczym zwycięstwem tego pierwszego (jeszcze w 2000 roku fantazjował o czarnoskórym prezydencie w programie „Killin’ Them Softly”), powrócił niemal jednocześnie ze zwycięstwem tego drugiego i ciężko o lepszy timing. Tydzień po wyborach, w gościnnym występie „Saturday Night Live” nawoływał, by dać Trumpowi szansę i żądać, by on odwdzięczył się w podobny sposób dyskryminowanym mniejszościom („Żałuję tych słów, szkoda wysiłku” – mówił później). A show-biznes był tak stęskniony, że przyznał mu za ten 10-minutowy monolog nagrodę Emmy.
Byłoby jednak niesprawiedliwie zrzucić całą ekscytację na karb nostalgii. Nowy materiał jest świetny, artysta sprzedaje go z błyskiem i bije od niego świadomość bycia u szczytu formy. W odróżnieniu od większości gwiazd odgrywających spektakl comebacku Chappelle nie zniknął dlatego, że znudził się publiczności, i nie dlatego, że oskarżono go o molestowanie seksualne. Nie odgrzewa też starego kotleta, bo skończyły mu się pieniądze. Odszedł mimo sukcesu, trochę z jego powodu, przy okazji realizując fantazję o pokazaniu środkowego palca przełożonym i odrzuceniu bajecznie wysokiego kontraktu.
Ucieczka od sukcesu
Na początku lat 2000 Chappelle miał w Comedy Central własny program. „Chappelle’s Show” komentował rozpędzoną współczesność XXI wieku, drążąc temat rasowych napięć przenikających życie codzienne w Stanach. Szybko rosnąca popularność programu zaczęła być dla jej gwiazdy ciężarem. Comedy Central próbowało udobruchać artystę, oferując mu za trzeci sezon serii 50 milionów dolarów, ale ten, żeby nabrać dystansu, z dnia na dzień zniknął z planu, wsiadł w samolot i odleciał do RPA. Taka brawura wymaga zrównoważenia odpowiednio barwną historią, sugerowano więc załamanie nerwowe pod ciężarem sukcesu i spekulowano, że wyprawa do Afryki to przykrywka dla leczenia psychiatrycznego bądź odwyku, a prawdopodobnie jedno i drugie. Jak przystało na historię, którą żyje cały kraj, wkrótce niemal wszyscy o sprawie zapomnieli i przypomniała im o niej dopiero znajoma twarz pojawiająca się na rozkładówce Netfliksa.
W stand-upie człowiek na scenie, z całą swoją fizycznością, jest nierozłączną częścią opowieści. A Chappelle zmienił się fizycznie, „zmężniał”, jak powiedziałyby chórem nasze matki. Niewiele zostało z chudego ziomeczka w za dużej koszulce, który nerwowo spogląda przez ramię, jakby wypatrywał policjanta, który zgarnie go za palenie zioła. Bary mu się rozrosły, głos obniżył, przepełnia go pewność siebie i poczucie siły. Stare sceniczne gesty – głaskanie nieistniejącego wąsa, zginanie wpół, bicie mikrofonem o udo – nabrały nowego wyrazu, nie mają w sobie nic z dawnej złości i nerwowości. Zen Morgana Freemana i energia Samuela L. Jacksona. Jego zachrypnięty głos niesie spokój. Zamiast omijać niewygodne tematy, drąży je i przejmuje narrację. Z tych 50 odrzuconych baniek zrobił dobry użytek, budując z nich nowy fundament biografii i filar swojej komicznej perspektywy – bogatego czarnego gwiazdora mieszkającego na farmie w Ohio wśród białej biedoty. Życie prowadzone na pograniczu dwóch światów: owszem, jestem czarny, ale jestem także Dave Chappelle, więc powinno być okej – relacjonuje gonitwę myśli po zatrzymaniu przez policję.
Wielki powrót okazuje się dla bogów popkultury często niemożliwy, bo trudno dorosnąć do sukcesu, który był owocem pomyślnego układu gwiazd i chimerycznych mód. Czy grzeczny i zanurzony w przeciętności Jerry Seinfeld zostałby globalną gwiazdą komedii, gdyby nie trafił idealnie na swoją falę? Gdy przychodzi twój kontrakt na 50 baniek, musisz być zwarty i gotowy, bo kolejna szansa może już nie nadejść. W epoce trollowania autorytetów, odwracania wartości i odkrywania przeoczonych geniuszów comeback Chappelle’a jest – mniejsza o to, czy prawdziwą – opowieścią o tryumfie talentu, osobowości większej niż show-biznes. Olać falę. Mogę odwrócić się od sukcesu, którego nie chcę, i wrócić na swoich zasadach. Obronię się w najbardziej gównianych czasach, bo reprezentuję prawdziwe wartości. Nominał? Umowa z Netfliksem na trzy pierwsze „specjale” opiewała na 60 milionów.
Zły śmiech
Ambitni komicy, jak wszyscy w show-biznesie, gonią oczywiście za sukcesem, ale osiągnięty cel stawia ich w kłopotliwej sytuacji. Milionerowi na scenie ciężko odgrywać gościa, który ma podobne problemy jak ty, w dodatku za popularność, zdobytą zwykle poza sceną, płaci się ostrością i zaszufladkowaniem. Przygodę aktorską Chappelle’a rozpoczął epizod w komedii Mela Brooksa „Robin Hood – faceci w rajtuzach” (1993), pierwszym autorskim projektem filmowym była stonerska komedia „Żółtodzioby” (1998), ale prześladować go zaczęła dopiero popularność postaci odgrywanych w „Chappelle’s Show”. Podczas występów na żywo publika wykrzykiwała wyrwane z kontekstu cytaty, a Chappelle wkurzał się, schodził ze sceny i wdawał się w pyskówki („Wiecie, czemu mój program jest dobry? Bo kierownictwo stacji twierdzi, że nie jesteście dość mądrzy, żeby zrozumieć to, co w nim robię, a ja każdego dnia walczę za was i mówię im, jak mądrzy jesteście. Wychodzi na to, że się myliłem. Jesteście głupi”.)
W jednym z nowych stand-upów jako właściwą metaforę dla swojej relacji z show-biznesem uznaje układ między wyrachowanym sutenerem a dochodową prostytutką. Nie ma wątpliwości, że ten przemocowy, uzależniający układ do pewnego stopnia przenosi się między artystę i widownię. „Robiłem show, który może był śmieszny, ale społecznie nieodpowiedzialny” – spowiadał się u Oprah Winfrey krótko po opuszczeniu programu. Pobrzmiewa w tych słowach strach bliski tym, dla których śmiech jest miernikiem sukcesu – że ktoś śmieje się z ich żartów z niewłaściwych powodów, śmieje się z nich, a nie z nimi, że wcale nie rozgrywają partii życia, ale są rozgrywani przez okoliczności. Wyśmiewając stereotypy, można dostarczać ich świeżą, smakowicie przyrządzoną porcję. Co, jeśli ktoś śmieje się z twoich żartów z niewłaściwych powodów, śmieje się z ciebie, a nie z tobą?
Być może sednem społecznej odpowiedzialności jest właśnie ta relacja, może taki jest sens tego nieustannego beefu z publicznością, schodzenia ze sceny albo trwania na niej mimo gwizdów. Może zawsze trzeba kwestionować swój sukces, unikać łatwych śmiechów, rezerwując sobie prawo do popełniania błędów, a nawet bycia nieśmiesznym. Ryzyko to wasz zasrany obowiązek – wykrzykuje Chappelle do komików siedzących w tylnych rzędach w jednym z nowych programów. Na scenę wchodzi się po to, by łamać zasady, i jeżeli nie obraziłeś niczyich uczuć, coś poszło nie tak. Prowokacja nie jest celem, tylko narzędziem, które pozwala czasem dotknąć czegoś ważnego, a źródłem mądrości mogą być wypowiedziane ex cathedra głupoty. Zamiast więc dołączyć do tłumu powtarzającego każdego dnia te same dowcipy o Trumpie, Chappelle woli narazić się społeczności LGBT i nakłuwać balon rewolucji Me Too, uronić łezkę nad obalonymi i chłostanymi idolami, żeby zobaczyć, co wypłynie z tych świeżych ran, sprawdzając, na ile jesteśmy postępowi, otwarci i wrażliwi, a na ile tylko poprawni i płynący z falą.
Zapasy w błocie
Powrót Chappelle’a jest też hołdem złożonym samemu gatunkowi. To, że stand-up jest jego naturalnym środowiskiem, nie zmienia symbolicznego wymiaru obrazka, gdy stoi sam na pustej scenie, jak stary bokser, który musi udowodnić swoją wartość ubrany w fikuśne spodenki z logo sponsora.
Jak każdy wybitny komik, Chappelle tworzy swój własny podgatunek, ale te pięć programów pokazuje, jak szerokie może być spektrum jego stand-upu, który nie jest sztuką opowiadania żartów, ale sztuką opowiadania w ogóle, a w szczególe – sztuką budowania i uwalniania napięcia. Zaczyna show od ostrego pocisku wymierzonego w stronę publiczności, a potem zmusza ją, by wysłuchała historii, która wydaje się błaha, i śmiała się z żartu, który powinien wywoływać nerwowe spięcie pośladków. „Bird Revelation” przypomina duszny monodram – dowcipny, inteligentny i momentami przeszywająco nieśmieszny.
Chappelle oczywiście nigdy tak naprawdę nie „zniknął”, po prostu rzadko pojawiał się w telewizji. Jak mówi: jadł, wysypiał się, uczył się zwalniać i przypominał sobie, co i dlaczego kocha robić. A kiedy już znów przyspieszył, to widać, że kocha robić stand-up. Bawi się formułą, pozwala sobie na długie chwile milczenia, zagaduje i wchodzi w drobne interakcje. Jak magik, który zaprasza na scenę sceptycznego widza, wypowiada puentę, zanim zacznie opowiadać dowcip. I prawie nigdy nie chybia celu, bo jego komedia nie opiera się na starannie odegranej roli i precyzyjnie dobranych słowach, ale na tym, w jaki sposób poruszają się w jego głowie małe zębate kółeczka. Chappelle zaczynał jako nastolatek, szybko zyskał opinię „geniusza”, ale odejście z telewizji pozwoliło mu jeszcze awansować w hierarchii. Rozkoszuje się więc sytuacją, która dla większości komików byłaby koszmarem – wchodzi na scenę w glorii „legendy” i krok po kroku dowodzi, że ta opinia, w przeciwieństwie do pogłosek o przedwczesnym końcu kariery, nie jest wcale mocno przesadzona.