Na początku nie było niczego. A potem przyszedł „Noe”, a z nim powódź filmów biblijnych. Film Darrena Aronofskiego gości w kinach w towarzystwie „Syna Bożego” – kinowej wersji serialu „Biblia”, który w zeszłym roku odniósł sukces w amerykańskiej telewizji. W grudniu powinniśmy zobaczyć w kinach Christiana Bale’a w roli Mojżesza („Exodus” w reżyserii Ridleya Scotta), a na przyszły rok zapowiedziano „prawdziwy prequel «Pasji»” Mela Gibsona, czyli „Mary”. Energia komiksowych superbohaterów musi przecież kiedyś się wyczerpać, więc Hollywood już teraz rozgląda się za nowym kierunkiem dla kina wielkich budżetów. „Krew, seks i Biblia” – definiował oczekiwania publiczności Cecil DeMille, dzięki któremu nurt biblijny święcił tryumfy ponad pół wieku temu. Stary Testament to szczególnie obiecujący materiał – mało wyeksploatowany przez kino, proszący się o stumilionowe budżety i cyfrowe efekty specjalne. A przy tym niepokojący i niejednoznaczny, więc idealny do modnej „mrocznej reinterpretacji” dokonywanej przez filmowych szaleńców w rodzaju Aronofskiego.
Rynek wielkich widowisk nie jest zwyczajowym poligonem artystycznych poszukiwań. „Noe” nie jest filmem udanym, ale co nie bez znaczenia – od początku do końca jest filmem Aronofskiego, i już choćby dlatego warty jest seansu. Reżyser „Requiem dla snu” nie odgrywał tu roli najemnego cyngla – rozwijany przez lata scenariusz jest w jakimś sensie konsekwencją ścieżki obranej przy niskobudżetowym „Pi” z 1998 roku. Z wcześniejszych dokonań reżysera najbardziej przypomina „Źródło” – połączony kosmicznym ściegiem newage’owy patchwork z czasu i przestrzeni. „Noe” także miażdży napór własnych ambicji. Nie chodzi nawet o mądrościowość przekazu, zamach na zbyt wielkie tematy, ale o zwykłą zachłanność. Ten film próbuje być zbyt wieloma filmami jednocześnie.
By dostać zielone światło na taką produkcję, Aronofsky musiał pewnie dostarczyć materiał, z którego da się wyciąć zwiastun obiecujący widzom coś w rodzaju „Hobbita” – z fantastycznymi krajobrazami, potworami i wielką finałową rozpierduchą. Ale reżyser nie rezygnuje z formuły poetyckiej przypowieści, filmu katastroficznego, metafizycznego traktatu i oczywiście – studium obsesji. Łatwo zrozumieć dlaczego Noe od lat fascynował Aronofskiego – to taki sam obsesjonat, jak goniący za swoimi Świętymi Graalami bohaterowie poprzednich filmów – fascynował ostateczną wiedzą, świadomością, czy nieśmiertelnością. Boska misja nie tylko stawia Noego na pozycji religijnego ekstremisty, ale skazuje go też na ekstremalną samotność, wędrówkę wzdłuż śliskiej granicy obłędu, dzielącej błogosławieństwo od przekleństwa. Polski dystrybutor, licząc na masową publiczność, nie tylko wykastrował część kopii polskim dubbingiem (udaremniając imponujące, heroiczne wysiłki aktorskie Russella Crowe’a), ale także dobił oryginalny krótki tytuł dopiskiem „Wybrany przez Boga”. Sugeruje to dobre pytanie: do czego w zasadzie wybrany został Noe?
Poza nadzorowaniem niezbędnej pracy inżynierskiej przy konstruowaniu arki głównym zadaniem „wybrańca” jest wzięcie odpowiedzialności za krwawy wyrok śmierci wydany na ludzkość. Nie jest to jedynie kwestia wykonania rozkazu – choć to nie Noe uruchamia maszynę zniszczenia, to on musi uznać ludzi za niegodnych przedłużania gatunku. Musi zatrzasnąć przed nimi bramę arki i – co najważniejsze – uznać tę decyzję za słuszną. Jeśli jego rodzina nie zginie w powodzi, to nie dlatego, że jest lepsza od reszty, ale jedynie dlatego, że ktoś musi zadbać o bezpieczeństwo zwierzęcych „niewiniątek”. Bóg żąda od Noego nie tylko krwawej ofiary, ale też samotnego przekroczenia moralnego Rubikonu, uwolnienia się od emocjonalnych zakłóceń. Przeprowadzenia ludobójstwa bez pokrzepienia oferowanego przez marsz w zwartym szeregu. Do pudła z popcornem dołączony jest więc dość gruby kaliber problemów. W Księdze Rodzaju jest zresztą grubiej, tam ułagodzony ofiarą Bóg mówi po skończonej rzezi coś w rodzaju: w sumie to mogłem ich wszystkich nie zabijać, bo to nie ich wina, że źli są z natury.
Wyzwanie rzuca widzowi wizualna warstwa filmu, który nie da raczej satysfakcji poszukiwaczom fantastycznych przygód. Świat „Noego” jest nieprzyjazny, rządzą nim niejasne prawa (także fizyczne) i nie zachęca do tego, by się w nim eskapistycznie zanurzać. Najpełniej objawia się to w wyglądzie upadłych aniołów, pozbawionych twarzy, z których można by wyczytać emocje, animowanych rwąco, dziwacznie, co rzuca wyzwanie poczuciu realizmu i odbiorczym przyzwyczajeniom. Wrażenie wzmaga uderzająco syntetyczny, w całości wygenerowany komputerowo, świat zwierzęcy. I projekt samej arki – z zewnątrz przypominającej wielki kontenerowiec, wewnątrz przywołującej ponurą atmosferę U-boota. Ambicje niejednego już pociągnęły na dno, ale zapewniam, że doceni próby reżysera każdy, kto pozna na przykład estetyczno-myślową propozycję twórców takiego „Syna Bożego” – filmu, który cofa kinematografię w rozwoju o jakieś siedem dekad.
„Noe: wybrany przez Boga”,
reż. Darren Aronofsky. USA 2014, w kinach
od 28 marca 2014 Aronofsky śledził mit wielkiego potopu w różnych kulturach i widać jego trud, by nadać filmowi wymowę ponadreligijną – stąd Noe w roli pierwszego ekologa i katastrofa jako zemsta wyeksploatowanej planety. Nie ma jednak cudów – żeby poskładać z tych różnych pomysłów produkt do masowej konsumpcji, trzeba było ratować się wątpliwymi rozwiązaniami, dopisać wątki sensacyjne i melodramatyczne, nadać postaciom popędowe charakterystyki. Dla dobra dramaturgii scenarzyści dali Noemu przeciwnika uzbrojonego w armię i pychę, widzącego w sobie odrzucone dziecko Boga. Łączy się to różnie, czasem owocuje czymś ciekawym, czasem kiczem, czasem głupotką. Bo czy los bożego wybrańca powinien zależeć od jego sprawności w kopaniu tyłków i czy zagładę ludzkości może unieważnić grzesznik uparcie czepiający się ścian arki? Stary Testament prosi się o kreatywność, wiele rzeczy pozostawiając niedopowiedzianymi i wieloznacznymi. Ale domaga się też wyniszczającej konsekwencji i bezkompromisowości. A tutaj starotestamentowe dylematy o wymiarze kosmicznym ściągane są na ziemię przez rodzinne konflikty, kino akcji ugina się pod ciężarem traktatu, traktat grzęźnie w mieliźnie melodramatu. Arka tonie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).